czyli skąd się biorą politycy
Termin powtórnego zaprzysiężenia prezydenta Andrzeja Dudy zbiega się z rocznicą wymarszu Pierwszej Kadrowej. Gołym okiem widać różnice między liderami Drugiej Rzeczypospolitej a politykami ostatniego trzydziestolecia.
Polska międzywojnia miała szczęście do wyjątkowego pokolenia mężów stanu: gdy Józef Piłsudski obejmował władzę w Warszawie, o dyplomatyczne interesy kraju zadbali Ignacy Paderewski i Roman Dmowski, o równość i powściągnięcie konfliktów społecznych Ignacy Daszyński i Jędrzej Moraczewski, a gdy na stolicę szły hordy bolszewickie na czele rządu stanął Wincenty Witos, co dla chłopskiej w większości armii stanowiło sygnał, że władza jest swoja. Późniejsze ich spory ani nawet utrata niepodległości po ataku dwóch wrogów nie zmienią tej oceny.
Współczesna Polska suwerenna po rozpadzie bloku radzieckiego, zapoczątkowanym przez ruch Solidarności korzysta z lepszej koniunktury międzynarodowej, ale jakość jej polityków nie stanowi tytułu do chwały. Niczym w czasach zaborów bardziej cenieni jesteśmy za dokonania pisarzy (najpierw Wisławy Szymborskiej, potem Olgi Tokarczuk), jak w dobie komunizmu za sukcesy reżyserów (kiedyś Andrzej Wajda, później Paweł Pawlikowski). Prezydentura pokojowego noblisty Lecha Wałęsy okazała się rozczarowaniem, zaś jego kolejni następcy byli tylko cieniami swoich obozów politycznych. Również reelekcja Andrzeja Dudy, niezmiennie uległego wobec macierzystej partii wynika ze słabości konkurentów a nie nadzwyczajnego formatu głowy państwa.
Ponowny wybór nie daje przepustki do historii, przynajmniej w roli jej pozytywnego bohatera, Przez pełne dwie kadencje, kiedy rządził Stanami Zjednoczonymi George Bush junior, Amerykę spotkała cała lista nieszczęść od ataku na World Trade Center poprzez nieudaną interwencję w Iraku po rodzący się kryzys na rynku kredytów subprime. Prawie pół wieku temu Richard Nixon już po ponownym wyborze stał się bohaterem afery Watergate.
O żadnym z wymienionych nie da się jednak powiedzieć, że pozostawali figurantami. Natomiast główny problem, związany z drugą kadencją Dudy nie polega wcale na tym, że przysięga na Konstytucję, którą przez pierwsze pięć lat łamał – ale że przez ten czas nawet nie próbował rozwiązać żadnego z najpilniejszych polskich problemów. Wystarczy wyliczyć pandemię, wysysanie wartościowych kadr przez emigrację zarobkową i destrukcję rodzimego rynku pracy przez Ukraińców oraz pogorszenie się warunków prowadzenia działalności gospodarczej. Co więcej, Duda sprawia wrażenie, jakby nie był właściwym adresatem oczekiwań z tymi bolączkami związanych, lecz wyłącznie wykonawcą woli prezesa rządzącego PiS Jarosława Kaczyńskiego. Wybory wygrał, bo konkurenci atakowali go za łamanie demokracji i Konstytucji (chociaż sanacja czyniła to samo, przynajmniej przez dwie trzecie swoich rządów) – a nie za bezradność, brak kompetencji i co najgorsze: woli.
Nawet dalece bardziej okazałe zwycięstwo Aleksandra Kwaśniewskiego przed dwudziestu laty – nie tylko ponowne, ale w pierwszej turze – nie dało jego formacji monopolu na Polskę, chociaż rok później Leszek Miller poprowadził SLD do zwycięstwa w wyborach parlamentarnych: władzę, która wydawała się monolitem zweryfikowała szybko nie tyle afera Lwa Rywina – pasjonująca głównie dla wytrawnych kibiców polityki – ale wysoka fala bezrobocia, skutki pęknięcia światowej „bańki internetowej” oraz ogólna, przypisywana jej zachłanność. Ani Duda ani jego mentor i patron Kaczyński nie mogą być więc pewni swego: gdyby było inaczej, ten drugi nie mobilizowałby pospiesznie partii do walki o podział Mazowsza na dwa województwa, mając za alternatywę trzy lata spokojnych rządów… bez wyborów. PiS zwiera szeregi, bo się boi.
Politycy międzywojnia sprawdzili się w wojnach rzeczywistych, a nie jak obecni, wirtualnych i przez samych siebie wywołanych. W Legionach i przy obronie kraju w 1920 r. Albo też na niwie dyplomatycznej – przy obronie korzystnych granic. W tym sensie zestawienie dwóch dat 6 sierpnia – prezydenckiej inauguracji i wymarszu z Oleandrów – wydaje się zasadne. Nie znamy więcej form nowoczesnej państwowości polskiej, które można by porównywać. Współcześni politycy dysponują też komfortem obcym ich znamienitszym poprzednikom: jeśli na granicach mają wrogów, to dlatego, że sami się z nimi skonfliktowali, bo początkom polskiej transformacji towarzyszyła koniunktura międzynarodowa w ocenie fachowców najlepsza nawet od trzech stuleci. Jan Olszewski mówił po upadku komunistycznego puczu Giennadija Janajewa: „Rosja ma dzisiaj dla nas szczerą, przyjazną twarz Jelcyna”. Do konferencji „dwa plus cztery” w sprawie zjednoczenia Niemiec wprawdzie nas w pełnym wymiarze nie dopuszczono, ale granic zachodnich nikt nie kwestionował, chociaż ich kształt ustalono wcześniej z komunistami, którzy odeszli. W trzy dekady później za głównego sojusznika mamy czterokrotnie mniejsze i pozbawione granicy z nami Węgry, których premier Victor Orban przy wyborze prezydenta zjednoczonej Europy wsparł Donalda Tuska nie bacząc, że to główny wróg jego najlepszego przyjaciela Kaczyńskiego. Za rządów w deklaracjach nam życzliwego prezydenta Donalda Trumpa Amerykanie przyjęli dyskryminującą wobec Polski ustawę 447, grożącą nam restytucją mienia bezspadkowego pozostałego po ofiarach Holocaustu przez organizacje powstałe nawet kilkadziesiąt lat po wojnie a przy tym paskudnie zrównującą nas z dawnymi kolaborantami nazistów.
Nie zmienia to jednak faktu, że sto lat temu i wcześniej Polacy… chcieliby z pewnością mieć podobne problemy, jakie nas trapią obecnie.
Jak pisał o okolicznościach, poprzedzających wymarsz z 6 czerwca 1914 Wacław Jędrzejewicz („Józef Piłsudski 1867-1935”) „ze sztabu austriackiego korpusu krakowskiego Strzelcy uzyskali nieco karabinów (..) co pozwoliło Piłsudskiemu uzbroić w nowoczesne Manlichery na razie jedną kompanię w Krakowie, której dowództwo objął Tadeusz Kasprzycki, przybyły z Genewy” [1]. Nie była to więc wielka siła zbrojna. Zaś Kasprzycki został w latach 30. ministrem spraw wojskowych. Jędrzejewicz wskazuje dalej, że „Piłsudskiemu chodziło o to, by Strzelcy weszli do Królestwa przed Austriakami, by rozpocząć tam jednocześnie operacje wojenne i akcję polityczną (..). Przed wymarszem pierwszej kadrowej kompanii z Oleandrów w Krakowie, złożonej ze Strzelców i Drużyniaków, Piłsudski wygłosił przed jej frontem przemówienie, podkreślając żołnierzom, że spotka ich ten zaszczyt niezmierny, iż pierwsi pójdą do Królestwa i przestąpią granicę zaboru rosyjskiego jako czołowa kolumna wojska polskiego. Kompania kadrowa wyruszyła o świcie 6 sierpnia 1914 r. w kierunku na Miechów – Kielce” [2].
Do tych ostatnich Piłsudski wkroczył na czele 400 strzelców 12 sierpnia 1914, zaś wcześniej „9 sierpnia otrzymał w majątku Czaple Małe konia wierzchowego, Kasztankę, która mu służyła aż do 1927 roku” [3].
Gdy Pierwsza Kadrowa wymaszerowała z Oleandrów – przyszły wynik rozpoczynającej się właśnie wojny światowej, czyli równoczesna porażka wszystkich zaborców wydawał się niemożliwy do przewidzenia, bo pozostawali po obu stronach frontu. Z góry nie było wiadomo, że Niemcy i Austro-Węgry przegrają w okopach, a Rosja choć pozostająca częścią zwycięskiej w pierwszej wojnie koalicji – z własnym zrewoltowanym społeczeństwem.
Włodzimierz Spasowicz, wielki patriota, który za pieniądze, które zarobił jako adwokat w rosyjskich sądach i doradca finansowy na tamtejszym rynku wydawał w Petersburgu po polsku pismo „Kraj” na mniej niż ćwierć wieku przed wymarszem Pierwszej Kadrowej tak charakteryzował ograniczenia polskiej polityki: „Wychodźstwo za granicą znalazło się w stanie oderwanego od niwy rodzimej rządu, złożonego z ludzi wszelkich stronnictw i odcieni, którzy reprezentując po dawnemu naród, działali, jakby rzeczywistą mieli władzę: biegali oni tylnymi drzwiami do dworów europejskich, wysyłali do kraju – na pewne męki, za podburzenie do buntu – emisariuszów; brali na koniec udział we wszystkich ruchach rewolucyjnych w oczekiwaniu powszechnoeuropejskiego przewrotu. Był to w swoim rodzaju romantyzm państwowy, uganiający się, bez względu na realną politykę, za poetycznymi jej widziadłami. Rozległy program zapowiadał odbudowanie Polski w granicach przedrozbiorowych (sprzed r. 1772); nie zgadzano się tylko na środki, wybierając to dyplomatyczne, to rewolucyjne. Bądź co bądź, u kresu tych działań przygotowawczych widniało w oddali powstanie” [4]. Doprowadziło to do klęski w 1863 r. i porażki w 1905 r. Dopiero Piłsudski – urodzony w cztery lata po Powstaniu Styczniowym uczestnik Rewolucji 1905 – opisane przez Spasowicza fatum przełamał, z jednej strony korzystając z tradycji romantycznej do mobilizacji zwolenników, z drugiej wykorzystując realne dokonania jej najdoskonalszych oponentów, konserwatystów lwowskich i krakowskich, bo tylko w zarządzanej przez nich Galicji rodzące się organizacje strzeleckie mogły znaleźć warunki do działania. Pracowali na to również posłowie do wiedeńskiego parlamentu: ludowi jak Wincenty Witos czy socjalistyczni jak Ignacy Daszyński. Za sprawą ich wszystkich Galicja stała się „Polskim Piemontem”, czyli odpowiednikiem prowincji w której znalazł bazę włoski ruch zjednoczeniowy.
Jeszcze w trakcie Rewolucji 1905 PPS, do której wtedy należy Piłsudski podejmuje ważącą na przyszłych losach kraju decyzję: „Zerwano z dotychczasowymi metodami akcji bojowej dokonywanymi przez chętnych i ofiarnych bojowców, nieprzygotowanych jednak fachowo do tego rodzaju działań. Teraz Wydział Bojowy pod kierownictwem Piłsudskiego mógł przeprowadzać szkolenie w Galicji wybranych kandydatów, którzy później mieli zostać użyci do akcji zbrojnej. Wydział ten był całkowicie zakonspirowany w stosunku do innej (agitacyjnej i publicystycznej) pracy partii i stał się zupełnie autonomiczny. Pomagali Piłsudskiemu w tej akcji Aleksander Prystor i Walery Sławek (późniejsi premierzy w Polsce)” – pisze Jędrzejewicz [5]. Dzięki temu mieliśmy mniej męczenników, za to już w wolnym kraju więcej premierów i ministrów obeznanych ze sprawami obronności, o których nie dowiadywali się na seminariach.
A przy tym nie brakowało Piłsudskiemu pragmatyzmu, wyrażającego się w słynnym: brać, nie kwitować. I w tym, że wysiadł z czerwonego tramwaju na przystanku niepodległość. Najwybitniejsi współcześni polscy myśliciele albo jak Bohdan Urbankowski chwalą Komendanta za godzenie ról marzyciela i stratega albo jak Witold Modzelewski ganią za prowadzenie polityki proniemieckiej. Ale nie ulega wątpliwości, że zerwał on z ciągiem wcześniej przez Spasowicza opisanych niemożności. I wiedział, do czego się odwołać, nie tylko do formacji Jana Henryka Dąbrowskiego, w której szeregach narodził się polski hymn: sześć dekad przedtem Adam Mickiewicz próbował – też przeciw caratowi – organizować w Konstantynopolu polski legion. Wiemy z jakim skutkiem. O wyjątkowości misji Piłsudskiego zdecydował efekt, a nie idea.
Również z Krakowa przecież w 1833 r. w dwa lata po Powstaniu Listopadowym wyruszyła za kordon słynna wyprawa Józefa Zaliwskiego. Po miesiącu błąkania się po lasach zamiast zamierzonej partyzantki jej uczestnicy wrócili jak niepyszni. Ludzie ideowi, ówczesna elita. Prawie jak strzelcy. Od jej organizatorów Piłsudskiego dzieliło jedno: on wiedział, kiedy i skąd wyruszyć.
W prowincjonalnym Krakowie – stolicą Galicji pozostawał wtedy Lwów – rodziła się wtedy nowoczesna polska sztuka i literatura za sprawą Stanisława Wyspiańskiego i Zielonego Balonika z Jamy Michalikowej, a także piłka nożna dzięki Wiśle i Cracovii. Pierwsi futboliści trenujący na Błoniach spotykali się tam z ćwiczącymi padnij-powstań strzelcami Piłsudskiego. Nikomu nie śniła się jeszcze milionowa armia chłopska, broniąca ojczyzny przed bolszewikami w 1920 r. zresztą Włodzimierz I. Lenin mieszkał jeszcze na emigracji w Zurychu. W znanym serialu „Z biegiem lat, z biegiem dni” reżyserowanym przez Andrzeja Wajdę służąca dumna z narzeczonego w mundurze armii Franciszka Józefa z lekceważeniem wyraża się o legionistach: – Co to za wojsko. To pańskie wojsko.
Z socjologicznego punktu widzenia to prawda. Legioniści pozostali elitą, inaczej niż cztery lata później Orlęta Lwowskie wśród których znaleźli się zarówno gimnazjaliści z dobrych domów jak batiarzy, czy cywilni obrońcy Warszawy na barykadach Opaczewskiej we wrześniu 1939 r. kiedy to wraz z harcerzami z butelkami z benzyną na czołgi ruszyli ulicznicy.
Jak potwierdza biograf Stefana Żeromskiego, jeszcze w jego warszawskim „mieszkaniu przy ulicy Żabiej nocowali częstokroć działacze PPS: Stanisław Wojciechowski (ps. Edmund, późniejszy prezydent Polski), Józef Piłsudski (ps. Ziuk czy Wiktor, późniejszy marszałek Polski). Działacze ci przywozili najnowsze numery „Robotnika”, a w kolportażu tego organu PPS uczestniczyła nieletnia wówczas Henia Rodkiewiczówna, pasierbica pisarza” [6]. Jeszcze w dobie rewolucji 1905 wspomniany Ziuk konsultował projekt skarbu narodowego, z którego zresztą nic nie wyszło ze społecznymi autorytetami: Stanisławem Wyspiańskim i Stanisławem Witkiewiczem (ojcem autora „Nienasycenia”, w którym sam wystąpi jako Kocmołuchowicz). Z Piłsudskim trzymali pisarze jak Andrzej Strug i przyjmujący rolę kronikarza Legionów Juliusz Kaden-Bandrowski („Piłsudczycy”). Edward Rydz-Śmigły uchodził wtedy za zdolnego malarza, dla porzuconych w ćwierć wieku później na szosie zaleszczyckiej żołnierzy zapewne lepiej byłoby, gdyby artystą pozostał. Już w wolnej Polsce sekretarzowała Piłsudskiemu poetka Kazimiera Iłłakowiczówna. Słynny wiersz o nim napisał skamandryta Jan Lechoń. Pierwsza polska złota medalistka olimpijska dyskobolka Halina Konopacka, również zdolna poetka pisująca w stylu Skamandra wyszła za jednego z najbliższych Marszałkowi współpracowników – Ignacego Matuszewskiego i jako sanacyjna ministrowa uczestniczyła w ewakuacji polskiego złota za granicę we wrześniu 1939 r. – chlubnym przypadku zimnej krwi w dobie panicznej ucieczki.
Jeśli jednak wrócić do legionowej I Brygady, to kronikarz Wacław Jędrzejewicz nie ma wątpliwości: „Skład brygady był silnie inteligencki. Prócz młodzieży uniwersyteckiej zaciągnęli się do niej wybitni pisarze (W. Sieroszewski, A. Strug, G. Daniłowski, J, Żuławski, J. Kaden – Bandrowski), artyści plastycy (W. Jastrzębowski, Konieczny, Ryszkiewicz. L. Gottlieb), naukowcy z dziedziny nauk ścisłych i inni. Wszyscy oni nadawali specyficzny charakter temu wojsku. Żywili pogardę dla trepów austriackich, zaledwie tolerowali ich oficerów, których salutowali dwoma palcami, a nie pełną dłonią, jak było to przepisane w armii austriackiej” [7]. Nie chodzi o samą listę obecności znanych i szlachetnych, lecz o fakt, że inni legioniści, przyszli czołowi politycy niepodległej Polski, jeszcze w okopach… mieli się od kogo uczyć. Fantazji, manier ale i horyzontów myślowych. Jak zaświadcza Jędrzejewicz, „w rozmowach ze sobą i z żołnierzami używano słowa obywatel”, które wtedy inaczej niż w pół wieku później stanowiło oznakę luzu, nie sztywniactwa [8].
Nawet Armia Krajowa przy swojej imponującej w skali Europy masowości (porównywalnej wyłącznie z francuską Resistence i partyzantką jugosłowiańską, grecką czy białoruską) pozostawała jeszcze konspiracją inteligencką. Paradoksalnie ludowego charakteru nabrał dopiero opór żołnierzy wyklętych, może dlatego, że słabiej wykształconym chłopcom z lasu łatwiej przyszło uwierzyć w rychły wybuch III wojny i przybycie gen. Władysława Andersa na białym koniu. Ale milionowe ruchy w ostatnim stuleciu w Polsce mieliśmy tylko dwa: obronę Ojczyzny w 1920 r. przed bolszewikami oraz pierwszą Solidarność z lat 1980-81, bo jej podziemie po 13 grudnia budowała oraz drugie podejście z lat 1988-89 współtworzyła… znów elita. Robotnicy największych zakładów oraz studenci renomowanych uczelni. W odróżnieniu od legionistów w wolnym już kraju nie obronili swojej pozycji. Wielkie fabryki pozamykano, chociaż wiele z nich mogło dalej produkować choćby polską elektronikę i samochody, których brak dzisiaj doskwiera. Zaś na uczelniach zamiast wolności nauki zapanowała presja grantów, nierzadko ze z góry założoną do udowodnienia tezą jako wyłączną przesłanką finansowania. W degradacji środowisk, które przełom współtworzyły dostrzec można jedno ze źrodeł skarlenia współczesnej polityki. Koncepcja pozostawienia życia publicznego zawodowym politykom jako fachowcom zaowocowała dyktatem tych, którzy 13 grudnia spali do południa jak prezes Jarosław Kaczyński. Dziś być może nadeszła pora, żeby… odebrać Solidarności znaczek Solidarności, bo propisowska i zachowana w szczątkowej formie żółtego (czyli sprzyjającego państwowemu pracodawcy) związku zawodowego szkodzi legendzie, wdając się w gorszące spory o tablice z gdańskimi postulatami czy o muzeum. Symbolem wasalnego wobec władzy związku stał się przewodniczący mu były komandos LWP, kiedyś broniący rządowej telewizji przed ekstremą Solidarności a dziś noszący okrutną ksywę „Dudy mniejszego”, żeby przypadkiem pana Piotra nie pomylić z noszącym to samo nazwisko prezydentem Rzeczypospolitej. Boki zrywać, ale to nie śmiech pusty, tylko grymas historii.
Również przykład Andrzeja Dudy pokazuje, że dobra szkoła ani studia nie wystarczą, by stać się pełnokrwistym liderem. Brak życiorysu i jakichkolwiek znaczących doświadczeń przed objęciem urzędu głowy państwa – to nawet w nie cierpiącej na nadmiar wybitnych polityków Polsce transformacji przypadek wyjątkowy. Ale znaczącą biografią nie legitymuje się też promotor jego kariery Kaczyński. Obaj mają sobie coś z Piszczyka: wykładowca filii UW w Białymstoku (kto studiował za komuny, wie, że gorszego obciachu już nie było – mojej koleżance spod Łomży ojciec rolnik obiecał sfinansowanie korepetycji u wykładowcy z doktoratem, byle tylko zdawała na polonistykę do stolicy a nie „na filię”), 13 grudnia śpiący do południa oraz zdobywca kolejnych sprawności w czerwonym ZHP w chwili, gdy ruszał się już patriotyczny podziemny Związek Harcerstwa Rzeczypospolitej nawiązujący nie do tradycji Timura i jego drużyny z niezapomnianej powieści Arkadija Gajdara, tylko do YMCA i Szarych Szeregów. Ale Duda z Kaczyńskim… byli tam, gdzie byli. Z perspektywy historii – nigdzie. Obaj uczestnicy niedawnej rozstrzygającej tury wyborów prezydenckich: Andrzej Duda i Rafał Trzaskowski mają bezbarwne życiorysy biurokratów, tak pasjonujące, że przed ich lekturą lepiej wypić mocną kawę, żeby nie przysnąć. Jak pamiętamy Józef Piłsudski przewrotu majowego dokonał po to, żeby podobni ludzie nie tkwili u władzy. Z kolei mający pewne podstawy do porównywania się z nim Lech Wałęsa utrzymywał w trakcie przełomu, że nie dało się zwołać dawnej Komisji Krajowej Solidarności w składzie z 1981 r, bo zbyt wielu jej członków znalazło się na emigracji. Sam zresztą pozycję przywódcy tego, co ze Związku pozostało (a nie był to już dziesięciomilionowy, wzbudzający entuzjazm i podziw ruch) zachował co najwyżej do przedbiegów kampanii prezydenckiej z 1990 r, w trakcie której aż z 4 z 6 kandydatów mogło nazwać siebie dawnymi przywódcami opozycji – dotyczy to samego Wałęsy, wskazanego przez niego na premiera Tadeusza Mazowieckiego a także Leszka Moczulskiego i Romana Bartoszcze – co znakomicie wykorzystał człowiek bez życiorysu, Stanisław Tymiński, dzięki głosom rozczarowanych kształtem przemiany ustrojowej przebijając się do drugiej tury wraz z Wałęsą.
W polityce wielkie znaczenie ma osobisty przykład i wzorzec. Wielcy też mieli swoich patronów. W Białym Domu Johna Kennedy’ego odwiedzali przejęci nastoletni uczniowie, David Maraniss przywołuje relację opiekuna grupy z organizacji Boys Nation: „W autobusie O’Connor wdawał się w rozmowę z wieloma chłopcami. (..) Jeden z nich mówił dłużej niż inni i pozostawił na tyle silne wrażenie, że O’Connor wiele lat później przypomniał sobie tę rozmowę. Chłopcem tym był Bill Clinton z Hot Springs w stanie Arkansas. Miał zaledwie szesnaście lat (..). Clinton wyznał, ze byłoby wspaniale, gdyby został uwieczniony na zdjęciu z prezydentem. Chłopiec z Arkansas, wspominał O’Connor, był rzeczywiście zdecydowany i zdeteminowany” [9]. Nieco gorzej poszło Jerzemu Giedroyciowi w Belwederze, bo na z dawna oczekiwanym spotkaniu, którego załatwienie kosztowało wiele trudów i zabiegów, Piłsudski uprzejmie podał rękę jemu i kolegom, po czym oznajmił, że idzie na spacer. W Polsce po ostatnim przełomie kategoria osobistego przykładu nie odegrała wielkiej roli zapewne dlatego, że obaj nasi rodacy, którzy najbardziej zmienili współczesne losy świata: Jan Paweł II oraz Lech Wałęsa raczej… nie nadają się na wzorce do naśladowania jako osobowości niepowtarzalne i w swoim rodzaju jedyne. Z kolei wielcy emigranci Zbigniew Brzeziński i Jerzy Giedroyc wydawali się postaciami niedostępnymi, a drugi z nich wyraźnie mylił się w paru kwestiach, jak ocena Ukrainy. Docenić za to można wysiłek oksfordzkiego profesora Zbigniewa Pełczyńskiego (wcześniej był mentorem Clintona) pracy z polskimi adeptami, ale przygotował bardziej teoretyków niż praktyków polityki.
Odrodzona po 1989 r. demokracja nie wypracowała mechanizmów wyłaniania liderów politycznych ani też szerszej selekcji do życia publicznego. Dostępu do niego nie dawała ani świeża legitymacja kombatancka jak w międzywojniu ani dyplom elitarnej uczelni jak we Francji ukończenie ENA (Ecole Nationale d’Administration) czy w USA stypendium Rhodesa lub studia na Harvardzie, Yale czy Stanfordzie. Inna sprawdzona we Francji droga rekrutacji do polityki ogólnokrajowej poprzez sukces w samorządzie – od mera do ministra – nie zadziałała, pomimo wysokich ocen władzy lokalnej i jej sukcesów w pozyskiwaniu i wykorzystywaniu środków pomocowych – bo miejscowi włodarze zwykle wolą pozostać w swoich domenach. Zaś Trzaskowski przegrał z Dudą między innymi dlatego, że w zbyt małym stopniu akcentował postulaty Polski samorządowej, a przy tym zanim został prezydentem stolicy był już eurodeputowanym, posłem i ministrem. Droga następców a tym samym możliwość skorygowania tego błędu okaże się trudniejsza wobec uszczuplania kompetencji samorządów przez władzę centralną.
Andrzej Duda pokonał Rafała Trzaskowskiego, ale pamiętamy, że wiele sondaży wcześniej prognozowało jego wygraną już w pierwszej turze. Zwyciężył w drugiej, co rządzącemu PiS daje kolejne trzy lata niepodzielnej władzy. Chyba, że Jarosław Kaczyński, jak raz już mu się to zdarzyło, ulegnie pokusie walki o zwiększenie puli. Tak, żeby nie układać się już z Jarosławem Gowinem. To wcale nie political fiction. Apetyt władzy rośnie.
Jeszcze w międzywojniu praca dla ministrów stanowiła szczebel w drodze do samodzielnej kariery, dziś o tę drugą łatwiej niż o samodzielność. Jerzy Giedroyc z okresu własnej pracy w roli młodego urzędnika ministerialnego wspominał „klub złośliwych szczeniaków”, jak jego uczestnicy sami siebie nazwali: „Byli to głównie sekretarze ministrów, a klub polegał na tym, że siedziało się razem na wódce i załatwiało sprawy państwowe, dublując Radę Ministrów i ustalając, co trzeba zrobić, co zasugerować” [10]. Dziś jak się wydaje w rodzimej polityce popularniejszy okazuje się model portaborsa, czyli dosłownie nosicieli teczek za przełożonymi, jak Włosi w swoim politycznym slangu określają asystentów biernych i miernych.
Partyjne młodzieżówki również u nas wciąż oferują awans wieloletnim asystentom, a z jakimi niebezpieczeństwami ta ścieżka kariery się wiąże, widzimy na przykładzie biografii Sławomira Nowaka. Dawne hasło Piłsudskiego walki z partyjnictwem pozostaje popularne, co widać w sposobie kreowania nowych sił politycznych od Janusza Palikota poprzez Pawła Kukiza po Szymona Hołownię. Nawet pokonany przez Dudę w niedawnych wyborach na wskroś partyjny kandydat opozycyjnej PO Trzaskowski ogłasza – bez rezygnacji z jej członkowstwa – budowanie równoległego ruchu obywatelskiego czy społecznego. Podobnie jak plan Hołowni budowy Polski 2050 oznacza to, że najsprawniejsi liderzy wiedzą, gdzie szukać remedium na słabość kadr polskiej polityki. Powraca tylko pytanie, czy je znajdą, a jeśli tak – czy uczynią z niego użytek. Powtórne zaprzysiężenie Dudy oznacza triumf Polski partyjnej, której nikłe możliwości i liczne mankamenty od dawna znamy.
[1] Wacław Jędrzejewicz. Józef Piłsudski 1867-1935. Życiorys. Polska Fundacja Kulturalna, Londyn 1986, s. 44
[2] ibidem
[3] ibidem, s. 45
[4] Włodzimierz Spasowicz. Piśmiennictwo rozdwojone: emigracyjne i krajowe (1830-1848) [w:] Pisma krytycznoliterackie. PIW, Warszawa 1981, s. 91
[5] Jędrzejewicz, op. cit, s. 31
[6] Jerzy Paszek. Żeromski. Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2001, s. 85
[7] Jędrzejewicz, op. cit, s. 46
[8] ibidem
[9] David Maraniss. Bill Clinton. Biografia. Najlepszy w klasie. Prószyński i S-ka, Warszawa bez roku wyd ,s, 10-11, tł. Tomasz Lem
[10] Jerzy Giedroyc. Autobiografia na cztery ręce. Czytelnik, Warszawa 1994, s. 27