Międzynarodowi sojusznicy Jarosława Kaczyńskiego dzielą się na tych, którzy właśnie stracili władzę (jak towarzysz jego eskapady do Kijowa były już premier Słowenii Janez Jansa), na tych co wstydzą się jego pomysłów (Wołodymyr Zełenski, oznajmiający, że nie rozumie koncepcji wysłania na Ukrainę zachodniej misji) oraz tych, których z kolei wstydzić się musi PiS, jak rzecz się ma z Viktorem Orbanem.
W dodatku zwycięzca wyborów prezydenckich we Francji Emmanuel Macron odbierający dawne zabiegi PiS wokół tworzenia w UE alternatywy dla eurokratów, z udziałem m.in. jego pokonanej rywalki Mariny Le Pen jako poparcie dla niej, zanim jeszcze wygrał decydującą turę, zdążył obrazić polskiego premiera Mateusza Morawieckiego, pomawiając go o antysemityzm. O tym, że zarzut stanowi oczywistą nieprawdę, wiedzą wszyscy, którzy znali ojca obecnego szefa rządu Kornela. Ale z kolei prawdą pozostaje, że wobec lidera żadnej innej ekipy rządzącej w Warszawie Macron nigdy by sobie na takie kalumnie nie pozwolił. Gdyby zaś nawet to zrobił – reszta świata wypomniałaby mu współudział reżimu Vichy w niemieckich zbrodniach. Ponieważ jednak poszkodowanym okazuje się szef ekipy, uchodzącej w zachodnich stolicach za najłagodniej powiedziawszy anachroniczną – reszta świata milczy.
W sytuacji, gdy bomby i rakiety rosyjskie spadają na nie tak od Warszawy odległy Kijów, a w Polsce znalazło schronienie przed okropnościami wojny 3,2 mln uchodźców ukraińskich, na których utrzymanie Unia Europejska nie wyasygnowała ani eurocenta, pozostawiając ten problem dobremu sercu społeczeństwa, bo przecież nie rządu polskiego – fakt, że pisowska taktyka wstawania z kolan w polityce zagranicznej zamieniła się we własne zaprzeczenie budzi niepokój.
W normalnych warunkach ten paradoks by bawił. Dziś stanowi problem, zagrażający nie tylko prestiżowi ale i bezpieczeństwu kraju.
Parlamentarzyści najdalszego od wszelkich resentymentów narodowych Polskiego Stronnictwa Ludowego ujawnili właśnie fakt drastycznego ograniczania przez władze litewskie polskiego szkolnictwa na Litwie. To już nie despekt ani jedna – jak w wypadku Macrona – nieprzyjazna wypowiedź. To skutkujące na lata dyskryminacyjne działanie nominalnego sojusznika z NATO i Unii Europejskiej. Litwini, wciąż licytujący się z Polską o miano najlepszego sojusznika Ukrainy, limitują prawa polskich dzieci do nauki w ojczystym języku dokładnie w tym czasie, gdy my tak masowo i z wielką społeczną ofiarnością przyjmujemy u siebie dzieci ukraińskie i otwieramy przed nimi szeroko drzwi naszych podstawówek i liceów.
Jeszcze niedawno wydawało się, ze chociaż to ostatnie nie jest zasługą prezesa partii rządzącej Kaczyńskiego, lecz zbiorowego wysiłku zręcznie organizujących się w dobrej sprawie Polaków – jakby z wdzięczności za to prezydent Wołodymyr Zełenski schlebiać będzie prezesowi PiS nawet kosztem własnej powagi, jak uczynił to w przemówieniu z telebimu do polskich parlamentarzystów, w którym inwazję Rosjan na własny kraj niefortunnie połączył z katastrofą smoleńską. Jednak wyjazd kijowski Kaczyńskiego przyniósł dowód, że nie będzie się tak działo w nieskończoność. Prezydent Zełenski publicznie zdyskredytował to, z czym prezes PiS tam pojechał. Oznajmił, że nie rozumie koncepcji Kaczyńskiego posłania międzynarodowej misji na Ukrainę. Dla lidera PiS to gorzej, niż gdyby sojusznik zwyczajnie ją odrzucił. Tym samym Zełenski pokazał Kaczyńskiemu miejsce w szeregu. Nie jest nim z pewnością pozycja najpoważniejszego sojusznika Ukrainy.
W eskapadzie kijowskiej, którą choćby w celu rozróżnienia formatu liderów obecnych i tych sprzed stu lat trzeba nazwać wycieczką bardziej niż wyprawą – towarzyszyli Morawieckiemu i Kaczyńskiemu premierzy Czech Petr Fiala i Słowenii Janez Jansa. Chociaż od wydarzenia wiele czasu nie minęło, słoweński lider zdążył już swoje stanowisko stracić. W demokratycznych wyborach pokonał go Robert Golob, przypominający nieco naszego Szymona Hołownię i obiecujący zmianę nie tylko pokoleniową (do Janszy pozostaje dziewięć lat młodszy) lecz jakościową. Tym samym po raz kolejny pisowska dyplomacja sięgnęła poziomu anegdoty a nie poważnego przekazu.
Inny niedawny sojusznik i wzór skuteczności, do tego stopnia, że kiedyś Kaczyński obiecywał wprost, że w Warszawie będzie Budapeszt – Viktor Orban wprawdzie wybory wygrał, ale w kwestiach międzynarodowych zmusza pisowską ekipę, by się od niego odcinała. Nawet agresja na Ukrainę nie skłoniła go do porzucenia wspólnych z Rosjanami projektów energetyki jądrowej. Pielęgnuje plemienne rojenia o odzyskaniu – za cenę ukraińskiej krzywdy – Rusi Zakarpackiej, co w oczywisty sposób stanowi analogię z największym błędem polityki sanacyjnej, jaki stanowiła po Monachium aneksja Zaolzia.
Nie mieczem wygrywaliśmy na Wschodzie
W polityce wschodniej zaś odnosiliśmy sukcesy zawsze wtedy, gdy prezentowaliśmy siłę miękką, klasyczne soft power, oferując innym nacjom atrakcyjność naszej kultury, kooptację i emancypację. Przyciągaliśmy przez kontrast z sąsiednimi tyraniami. Symbolem sukcesu, z dumą i wzruszeniem wymienianym kiedyś przez Jana Pawła II, pozostaje Unia Lubelska. A nie tyleż krwawe co nieskuteczne tłumienie powstania Bohdana Chmielnickiego przez Jeremiego Wiśniowieckiego. Powieść Henryka Sienkiewicza w imponujący sposób formowała naszą świadomość po latach, ale faktem pozostaje, że nie ogniem i mieczem zwyciężaliśmy na Wschodzie.
Z sentymentem wspomina się sojusz Józefa Piłsudskiego z Semenem Petlurą nie na pomyśle aneksji przecież oparty lecz federacji, ze zgrozą – późniejsze wydarzenia na Kresach, chociaż oczywiście nie da się postawić znaku równości między zsyłaniem nacjonalistów ukraińskich do Berezy Kartuskiej, pacyfikacjami przez wojsko rusińskich wsi czy nawet powojenną akcją Wisła z niszczeniem cerkwi i wysiedleniami, a masowymi potwornościami rzezi wołyńskiej i inych czystek etnocznych Ukraińskiej Powstańczej Armii, bo to rozdziały historii w oczywisty sposób niewspółmierne, choćby ze względu na liczbę ofiar. Jeśli płynie z tej sekwencji dziejowych zdarzeń pewne przesłanie, to pokazuje ono, że miękka siła Polski gwarantowała nam na Wschodzie realizację celów niedostępnych drogą akcji policyjnej czy militarnej. Od czasów gdy zamiast przemocą nawracać przyjmowaliśmy do herbów aż po współdziałanie antykomunistycznej opozycji i emigracji ponad zapamiętanymi sprzed dziesięcioleci podziałami.
Pomysł przekazywania Ukrainie MIG-ów z Polski, na domiar złego via niemieckie Ramstein, pokazuje, jak niewiele rządzący rozumieją z własnej historii, chociaż tak często i chętnie się na nią powołują.
Społeczeństwo już wybrało
Paradoksalnie jednak, pomimo pasma świeżych dyplomatycznych porażek, Kaczyński z Morawieckim zyskali pewien komfort. Nie wiadomo tylko, czy zechcą z niego skorzystać. Nie muszą sami wymyślać żadnych koncepcji ani strategii.
Wyboru już dokonało za nich polskie społeczeństwo. Ten mityczny suweren z oficjalnych wystąpień.
W istniejącej w Europie sytuacji, określanej przez pierwszy od czasów II wojny światowej tak groźny i brutalny konfikt zbrojny, nieporównywalny z wojnami domowymi w Grecji i Jugosławii ani nawet z interwencją radziecką na Węgrzech – Polska wzięła na siebie ciężar akcji humanitarnej. Łagodzącej następstwa największego exodusu ludności Staliśmy się europejską przystanią dla ofiar wojny. Ten powszechny wysiłek zwalnia nas od konieczności posyłania na Ukrainę myśliwców czy kombinowania z misjami nie wiadomo jakiej organizacji, skoro NATO w tej formie angażować się tam nie chce, musiałoby zresztą to czynić wbrew samym Ukraińcom, zaś Unia Europejska nie dysponuje odpowiednimi siłami ani środkami. Na razie te ostatnie powinna zapewnić na utrzymanie uchodźców w Polsce, bo chociaż nikt ich u nas nie przyjmował dla pieniędzy, trudno by Polacy z tego powodu, że zachowali się przyzwoicie, byli dyskryminowani choćby w porównaniu z nie należącymi do UE Turkami, którzy przed sześciu laty solidne unijne środki na zagospodarowanie imigrantów z Bliskiego Wschodu otrzymali.
Zamiast porywać się na ryzykowne przedsięwzięcia i udawać, że sąsiadów rozumie lepiej niż oni sami – władza powinna raczej zadbać o sensowne dokończenie tego, co społeczeństwo już zaczęło. Rozumieją to na szczęście samorządy, najbliższe zwykłemu obywatelowi, nie pojmują zaś wciąż rezydenci gabinetów w Alejach Ujazdowskich i przy Nowogrodzkiej. Nie czas na sny o potędze, gdy Polsce z czasem grozić może katastrofa humanitarna.
Warto więc, żeby tym razem rządzący poszli za decyzją rządzonych. Właśnie tego mitycznego suwerena.