Jeszcze niedawno rządzący śnili o obecności Polski w grupie G-20, skupiającej najpotężniejsze państwa świata. Dziś nie ma nas nawet w Jerozolimie na upamiętnieniu ofiar Holocaustu, bo pisowska dyplomacja nie umiała zadbać o prawo głosu dla Andrzeja Dudy, więc prezydent, gdyby tam się wybrał, musiałby słuchać Władimira Putina bez prawa do repliki.
Przy okazji udziału w uroczystościach oświęcimskich przewodnicząca amerykańskiej Izby Reprezentantów Nancy Pelosi spotkała się w podkrakowskich Balicach z opozycyjnym marszałkiem Senatu Tomaszem Grodzkim, ale już nie z wywodzącą się z PiS marszałek Sejmu Elżbietą Witek, która – jak się okazuje – całkiem niesłusznie uchodzi za produkt eksportowy obecnej ekipy. Zignorowanie jej przez amerykańską liderkę i równoczesna rozmowa z prof. Grodzkim pokazuje, że problem tkwi w polskich władzach a nie Polsce jako partnerze strategicznym. Pozostaje więc tylko liczyć szanse, jakie nasz kraj zmarnował za sprawą nieudolnej dyplomacji pisowskiej.
Rosyjscy absolwenci w Sputniku, polscy u prywaciarza
Rozmawiam z polską absolwentką elitarnych, podyplomowych studiów wschodnich Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie wykładowcą był obecny ambasador w Moskwie Włodzimierz Marciniak. Ściągała tam młodzież z całej Europy i jeszcze dalej, aż po Uzbekistan. Przybysz z Czeczenii korzystał z papierów uchodźcy i stypendium jednej z polskich organizacji wspierających demokrację, a na zajęcia podjeżdżał najnowszym modelem bmw, obwieszony złotem. Młodzi z Moskwy, Katia i Anton zaraz po zakończeniu kursu, u siebie znaleźli pracę w Sputniku – polskojęzycznym portalu internetowym, głoszącym kremlowską wizję polityki i historii. Zaglądają do niego, choć zwykle tym się nie chwalą, również polscy urzędnicy i parlamentarzyści. To taka Wolna Europa a rebours, nadająca swoje treści ze Wschodu na Zachód, profesjonalnie prowadzona, podobnie jak telewizja Russia Today.
Za to moja polska rozmówczyni po ukończeniu studiów składała oferty do MSZ, związane z dyplomacją kulturalną, wskazywała konkretne placówki i przedstawiała projekty do zastosowania „na kierunku wschodnim”, w których gotowa była uczestniczyć. Odpowiedzi nie dostała. Pracuje, z pożytkiem wykorzystując swój dyplom, ale w instytucji prywatnej, prowadzącej interesy na Wschodzie.
W świetle jej doświadczeń trudno się dziwić, że polska narracja dotycząca kultury i historii nie jest w stanie sprostać putinowskiej, a dyplomaci nie umieli zapewnić prezydentowi Andrzejowi Dudzie możliwości wystąpienia na jerozolimskich obchodach, chociaż najwięcej ofiar Holocaustu mieszkało w Polsce, a w Yad Vashem najwięcej drzew upamietnia Polaków, którzy Żydów podczas okupacji uratowali.
Ablucje pana dyrektora
Gdy PiS po raz pierwszy objął władzę, w 2005 r. ministerstwo spraw zagranicznych objął prof. Stefan Meller, wybitny historyk rewolucji francuskiej i dyplomata światowego formatu, zdolny rozmawiać jak równy z równym z Siergiejem Ławrowem. Czas takich fachowców jak Anna Fotyga nastał dopiero później. Teraz na czele MSZ stoi – od odejścia Witolda Waszczykowskiego, znanego m.in. ze sprowadzenia komisji weneckiej do Polski a tym samym wielkiego kłopotu na głowę mocodawców z macierzystego PiS – legitymujący się doskonałym opozycyjnym życiorysem Jacek Czaputowicz. Nie ma jednak istotnego wsparcia w partii. Szukano już, przy okazji niedawnej rekonstrukcji rządu, jego następcy ale jak się okazało… żaden kandydat z nazwiskiem nie chciał się tej misji podjąć, a z następnym odpowiednikiem Waszczykowskiego liderzy woleli nie ryzykować.
W tej sytuacji dyplomacją zarządza jako główny kadrowy Andrzej Papierz, formalnie tylko dyrektor generalny. Do 2010 r. był ambasadorem w Bułgarii, bez znajmości tamtejszego języka, wyłącznie z rosyjskim. Odwołano go w ekspresowym tempie, utracił certyfikat bezpieczeństwa.
Niedawno pojechał do Japonii. Gospodarze zaprosili go do świątyni szintoistycznej w Komakurze. Zwyczaj nakazuje przed wejściem tam obmyć ręce i przepłukać usta. Jednak dyrektor Papierz udał, że myje sobie genitalia, z czego usłużnie śmiali się członkowie polskiej delegacji. Ambasador w Tokio Jacek Izydorczyk powiadomił ministra Czaputowicza o tym zachowaniu. Zamiast reakcji doczekał się dymisji. Teraz składa doniesienia do prokuratury na rozmaite praktyki MSZ. Co istotne – Izydorczyk nie reprezentuje wcale kadr starej dyplomacji, na placówkę powołał go Waszczykowski.
Prawie jak Kloss czyli książę małżonek z podłą kartoteką
Najbardziej znanym agentem w Berlinie był – jak wiadomo – do niedawna Hans Kloss. Dobra zmiana i tu jednak wybrała za pieniądze podatnika rozwiązanie niebanalne i krańcowo sprzeczne z głoszonymi przez nią publicznie zasadami.
Ambasadę objął tam mąż prezeski Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej, stanowiącej odkrycie towarzyskie Jarosława Kaczyńskiego wedle jego własnych słów. Nowy szef placówki w Berlinie Andrzej Przyłębski w latach 70 jako tajny współpracownik komunistycznych służb specjalnych nosił kryptonim „Wolfgang”. Widać oficer prowadzący już wtedy karierę na tym kierunku mu przepowiadał.
Gdy Olga Tokarczuk otrzymała literacką Nagrodę Nobla, to chociaż akurat przebywała wtedy w Niemczech, ambasador nie podjął żadnych dostrzegalnych działań na rzecz promocji i fetowania tego faktu przez oficjalne reprezentujące tam RP instytucje. Komentarze Przyłębskiego na temat polityki niemieckiej często zestawiane są przez znawców pod względem poziomu i głębi z relacjami berlińskiego korespondenta TVP Cezarego Gmyza (tego samego, który wcześniej znalazł trotyl w tupolewie smoleńskim), pozostającego przedmiotem niezliczonych anegdot środowiskowych.
Zamorskie kadry dobrej zmiany
Gdy ambasadorem w Waszyngtonie pozostawał Ryszard Schnepf, kwestia roszczeń organizacji żydowskich uzurpujących sobie reprezentowanie ofiar Holocaustu do majątku w Polsce nie wychodziła poza kuluary, lobbing i propagandę szeptaną. Za rządów PiS w kraju – stała się przedmiotem rezolucji Kongresu, sławetnej 447 i rozmaitych innych nacisków na „najlepszego sojusznika USA”.
Teraz na placówce w Waszyngtonie reprezentuje Polskę prof. Piotr Wilczek, specjalizujący się w literaturze renesansowej i kulturze arian. W odróżnieniu od Przyłębskiego jest zacnym człowiekiem, ale o jego talentach dyplomatycznych nic nie wiadomo.
Trudno ich za to odmówić ambasadorowi w Moskwie Marciniakowi, o którym była już mowa, ale też ciężko mu je rozwinąć w sytuacji gdy obecnej ekipy nie stać na suwerenną politykę wschodnią. O jej racjonalizm i reprezentowanie rzeczywistych i perspektywicznych polskich interesów apeluje m.in. autor książek o Rosji prof. Witold Modzelewski. Charakterystyczne, że w kwestii zwrotu Polsce przez Rosjan wraku tupolewa smoleńskiego bojowa i radykalna w słowach ekipa PiS uzyskała dokładnie tyle, co wcześniej układna i dyplomatycznie nastawiona PO: po prostu nic…
Placówkę w Rzymie obsadziła Anna Anders. Córka zwycięzcy spod Monte Cassino to zapewne przynajmniej w wymiarze symbolicznym najcelniejszy personalny wybór PiS w dyplomacji. Kiedyś w wyborach miała wystartować w barwach PO, trudno więc ją uznać za przedstawicielkę twardego rdzenia pisowskiego. Ten ostatni reprezentuje niewątpliwie na placówce w Wilnie Urszula Doroszewska, która przez wiele lat jeszcze w opozycji demokratycznej w czasach PRL współpracowała z Antonim Macierewiczem w środowisku „Głosu”. Nie udźwignęła jednak teraz kwestii obrony praw polskiej mniejszości. Podobnie jak ambasador w Kijowie Bartosz Cichocki, który zastąpił zdradzającego przesadne zrozumienie nawet dla nacjonalistycznych postulatów gospodarzy Jana Piekło. Głównym mankamentem polityki ekipy pisowskiej na wschód od Bugu pozostaje zupełne niemal ignorowanie oczekiwań środowisk kresowych. Ważnejsze od dialogu z nimi okazują się wydumane strategie dyplomacji, sprowadzające się realnie do wspierania polityki Niemców lub Amerykanów. To za mało jak na kraj prawie 40-milionowy.
Symboliczna okazuje się przygoda, która spotkała ambasadora w Izraelu Marka Magierowskiego (wcześniej był rzecznikiem prezydenta Dudy). Został na ulicy napadnięty i opluty przez fanatyka. W kraju, gdzie każda zapomniana czy porzucona torba lub walizka dosłownie po upływie minuty staje się przedmiotem zainteresowania służb specjalnych – zdarzenie takie nie miałoby miejsca, gdyby pozycja Polski w świecie za obecnych rządów okazała się choć trochę silniejsza.
Ekipie PiS pozostaje więc szukać odpowiednika Stefana Mellera. Na razie bowiem zamiast obiecanego wstawania z kolan – mieliśmy podpisywanie umowy na stojąco przez prezydenta Andrzeja Dudę. Jego amerykański odpowiednik Donald Trump składając swój podpis wygodnie rozpierał się w fotelu.