Z obchodów polskich rocznic – zarówno smutnej klęski wrześniowej z 1939 r. jak radosnego, chociaż skłaniającego do refleksji, pokojowego porozumienia, kończącego strajki w 1980 r – płynie pesymistyczne przesłanie. Władza nie wyciąga z nich wniosków, bo wciąż przeciwników mamy na granicach, zaś sojuszników daleko, a tradycję dziesięciomilionowej Solidarności traktuje się wybiórczo i instrumentalnie.
Premier Mateusz Morawiecki nazwał Solidarność największym w historii świata ruchem społeczno-narodowym chociaż ten drugi przymiotnik nie oddaje – o czym jako historyk powinien wiedzieć – jej fenomenu i rodzi podejrzenia, że do tradycji wielkiego Związku władza podchodzić zamierza niczym do telewizji Jacka Kurskiego: dla PiS narodowe jest przecież to, co traktuje jak własne.
Uczczenie ofiar nalotu na bezbronny Wieluń, symbolu ofiar poniesionych przez polską ludność cywilną w II wojnie światowej prezydent Andrzej Duda wykorzystał do zawadiackich ostrzeżeń przed próbami naruszania naszych granic. Jednak wcześniej władza pokazała, że z sytuacją na nich sobie nie radzi, czego dowodzi zamiar wprowadzenia na przyległych terenach stanu wyjątkowego: zwyczajni mieszkańcy, jak kiedyś mieszkańcy Wielunia, zapłacić mają tym samym rachunek za nieudolność politycznej centrali, tyle, że tym razem w grę wchodzi ograniczenie ich codziennych praw – jakby popierali Aleksandra Łukaszenkę, chociaż tak nie jest – a nie ruinę domostw. Stanem wyjątkowym nie reagowano przedtem na pandemię COVID-19, największą klęskę, jaka od II wojny światowej w masowej skali spotkała Polaków. Chociaż zapowiada się już czwartą czy nawet piątą falę zarazy.
Od pełnej kontroli do stanu wyjątkowego
Jeszcze niedawno władza zapewniała, że sytuacja na wschodniej granicy pozostaje pod kontrolą. Nie skorzystała jednak nawet ze wsparcia Fronteksu, unijnej agencji wyspecjalizowanej w chronieniu rubieży UE. Potem rządzący nieoczekiwanie grać zaczęli larum, chociaż nic ponad normę się nie wydarzyło. Prowokacja reżimu białoruskiego, ściągającego statystów do ról uchodźców na polską granicę widoczna pozostaje gołym okiem, jednak propagowane przez władze przeciwdziałanie trudno uznać za skuteczne. Podjęte środki godzić mogą w polskich obywateli, a nie sprawców zamieszania. Podnoszenie haseł o wojnie hybrydowej w sytuacji, która na szczęście tego nie wymaga, grozi przyszłym zobojętnieniem opinii społecznej w sytuacji, gdy realne zagrożenie naprawdę się pojawi. Pisowska władza nie konsultuje się z opozycją i nie powiadamia o szczegółach, nawet jeśli nie stanowią tajemnicy państwowej. Obecna ekipa wybiera zarządzanie strachem, który uprzednio podsyca. Zdarzało się to już w pandemii, gdzie komunikaty o zagrożeniach okazywały się nierzadko funkcją kalendarza politycznego. Gdy władza parła do wyborów kopertowych, których zamysł ostatecznie porzucono, jej sprawozdania prezentowały się odmiennie niż w momencie, kiedy starała się pokazać, że tylko ona potrafi obronić Polaków przed najgorszym, a to ostatnie jest o krok tylko.
Zaniepokojenie ćwiczeniami “Zapad” znajduje zapewne podstawy, ale rozdmuchiwanie tego tematu wskazuje, że rządząca Polską od sześciu już lat ekipa nie poprawiła wprawdzie ani na jotę kontaktów ze wschodnimi sąsiadami: Rosją i Białorusią, ale równocześnie pogorszyła je z nominalnie głównym sojusznikiem ze Stanów Zjednoczonych, gdzie pojawiły się nieznane za rządów poprzedników kontrowersje: amerykańska krytyka stanu praworządności w Polsce, zawirowanie wokół dalszego prawa do nadawania dla stacji TVN, stanowiącej własność zaoceanicznego Discovery a wreszcie obrzydliwa ustawa 447, nie tyle upominająca się o bezspadkowe mienie pozostałe po ofiarach Holocaustu, co zrównująca nas faktycznie z jego sprawcami.
To ostatnie stanowi winę Amerykanów, ale nie znajduje sensownego przeciwdziałania ze strony ekipy, w chwili przejmowania władzy buńczucznie głoszącej wstawanie z kolan w polityce zagranicznej. W istocie regulacje, domagające się przekazania powstałym wiele lat po wojnie organizacjom mienia po obywatelach polskich, które gdy polskim ambasadorem w Waszyngtonie pozostawał sprawny dyplomata Ryszard Schnepf, rozważali co najwyżej po kongresowych kuluarach podchmieleni lobbyści, za jego następcy Piotra Wilczka, cenionego jako specjalista od arian z czasów baroku, lecz biernego na placówce, pod kopułą Kapitolu przegłosowano jednogłośnie.
Wrześniowe memento
W chwili klęski wrześniowej dobre stosunki Polska utrzymywała wyłącznie z dwoma spośród licznych wtedy sąsiadów: Rumunią i Łotwą, przy czym nawet te pierwsze okazały się iluzoryczne, bo w momencie próby Rumuni internowali, zamiast przepuścić do Francji, polskie władze państwowe i wojskowe. Sojuszników mieliśmy wówczas daleko i nie wypełnili oni zobowiązań.
Teraz również kontakty z Amerykanami prezentują się najgorzej od początku reorientacji polskiej polityki zagranicznej na Zachód. Zaś w Unii Europejskiej za rządów PiS okazujemy się ubogim krewnym, chociaż logika podpowiada, że po wyjściu Wielkiej Brytanii skoro staliśmy się piątym pod względem demograficznym krajem członowskim, nasza pozycja tam powinna raczej wzrosnąć: nadwątla ją jednak traktowanie polityki europejskiej przez rządzących jako środka do zdobycia poklasku w sondażach krajowych, stąd wielokrotne utwardzanie stanowiska negocjacyjnego, żeby potem chyłkiem się wycofać.
Wobec Białorusi żaden sensowny “reset” nie mógł zapewne mieć miejsca, skoro dyktatura Aleksandra Łukaszenki na użytek wewnętrzny potrzebuje wroga na zachodniej granicy, traktowanej – jak dowodzą niedawne zdarzenia – jak teren operacyjny. Ze strony Polski zabrakło jednak sensownych priorytetów istotnych dla nas samych: stać się nimi powinny prawa polskiej społeczności na Białorusi oraz interesy przedsiębiorców z kraju, inwestujących tam i ponoszących ryzyko. Zamiast tego przy pomocy anachonicznych narzędzi, takich jak telewizja Biełsat próbujemy, eksportować na Białoruś obecnie istniejące u nas wzorce ustrojowe, co okazuje się przedsięwzięciem skazanym na niepowodzenie, skoro poziom demokracji w Polsce z każdym kolejnym rokiem rządów PiS w świecie ocenia się coraz surowiej. Wobec Mińska a także niestety pełnego rodaków Grodna prowadzimy politykę wypracowaną nie w Warszawie, lecz w Berlinie i Waszyngtonie, podobna skaza cechuje kontakty z Ukrainą, gdzie w miejscu stanęła kwestia polskich upamiętnień (w tym Orląt Lwowskich), coraz dalej do wspólnej polityki historycznej a na kierunku kijowskim płacimy też za popieranie odrzuconych tam przez społeczeństwo liderów: kurczowe trzymanie się nie przynoszącej korzyści przyjaźni z prezydentem Petrem Poroszenką skomplikowało nam stosunki z jego następcą, dawnym aktorem serialowym Wołodymyrem Zełenskim, przez co zmarnowano szanse, bo akurat nowy ukraiński przywódca nie jest zakładnikiem nacjonalistów, gloryfikujących UPA i prących do ograniczenia praw polskiej mniejszości.
W polityce zagranicznej brak elementu wspólnotowego, wsłuchania się w choćby w głos środowisk kresowych, perfekcyjnie znających temat polityki wschodniej i z sercem podchodzących do jej problemów: zbudowanie consensusu z nimi to zmarnowana szansa odtworzenia właściwego porządku rzeczy. Od cudaków na granicy pościąganych tam przez białoruskie KGB ważniejsze powinny stać się dla każdej zresztą władzy w Warszawie: polska szkoła w Grodnie, los Andżeliki Borys i możliwość sprowadzania do kraju na stypendia najzdolniejszej młodzieży “zza kordonu”.
Rozwiążą kryzys, który sami wywołali
Tym bardziej, że w kwestiach szczelności granic pisowska władza podnosi lament spóźniony, rozwiązując – jak ma to w zwyczaju sam wicepremier odpowiedzialny za bezpieczeństwo Jarosław Kaczyński – kryzys, do którego uprzednio sama dopuściła. Prezes, jakby nie znał formalnego zakresu własnej roli w rządzie, przebywał od dawna na długim urlopie. Zaś mleko… już się wylało.
Marek Szewczyk, skarbnik Ruchu Narodowego, który na sejmowych konferencjach Konfederacji przestrzega przed niedocenianiem zagrożeń, związanych z niekontrolowanym napływem imigrantów do Polski wskazuje, że w znacznej liczbie widywano ich na Podlasiu jeszcze zanim zaczęło być głośno o tłumach w pasie granicznym.
– Mieszkańcy spostrzegli ich duże grupy, kilku- lub kilkunastoosobowe. Przybysze wyposażeni byli w smartfony a na sobie mieli markowe ubrania. Tam, gdzie obozowali, pozostały po nich opakowania po produktach z napisami w obcym alfabecie, co wskazuje, że przyjezdni wywodzą się z odległych krajów muzułmańskich – relacjonuje na podstawie rozmów z miejscowymi Marek Szewczyk.
W świetle faktów, dokumentujących zawinioną przez władze nieszczelność wschodniej granicy, gromkie deklaracje prezydenta Dudy, formułowane w dniu rocznicy hitlerowskiej agresji okazują się ogólnikowe i spóźnione. Rządzący najpierw wpuszczają podejrzanych przybyszów na nasze terytorium, potem ogłaszają alert.
Kto odnajdzie milczącą większość
Chociaż większość Polaków w oczywisty sposób opowiada się za ochroną granic, a przeciw niekontrolowanemu napływowi imigrantów (55 proc ankietowanych przez Social Changes sprzeciwia się przyjęciu przybyszów, oczekujących na wschodnich rubieżach, przystaje na to zaledwie 26 proc), nie widać u rządzących próby odwołania się do wspólnoty. Zarządzanie strachem im wystarczy. Opozycja zwraca uwagę na humanitarny aspekt sytuacji koczujących na granicy, co nie pozostaje oczywiście bezzasadne, bo każdy zasługuje na pomoc lekarską i dobrą żywność – ale nie owocuje to żadnym rozwiązaniem, za to władza ogranicza się do podsycania niższych motywacji.
Duda w Wieluniu zapowiedział, że nie będzie tolerował nieodpowiedzialnych słów. Jednak w Polsce obowiązuje wolność słowa i prezydentowi pozostaje to uznać. Nie ma tu miejsca na żadną politykę, chyba, że mielibyśmy do czynienia z nadużyciem uprawnień. Pomstowanie na tych, dla których Polska nie pisze się wielką literą pozbawione wydaje się sensu, bo patriotyzm wprawdzie jest cnotą, ale za jej brak w demokracji nie wolno nikogo karać. Zamiast oburzania się na zniesławianie osób strzegących granicy bardziej dyplomatyczne i celowe okazałoby się publiczne wyrażenie uznania dla nich i podziękowanie. Temu równie znaczące rocznice powinny służyć. Budowaniu mostów, nie dzieleniu.
W rządowym przekazie, związanym z rocznicą porozumień z 1980 r. zanika niemal doszczętnie wspólnotowy sens doświadczenia, jakie legło u podstaw dziesięciomilionowej pierwszej Solidarności. Nie tylko kalendarzowa bliskość łączy bowiem daty 31 sierpnia i 1 września. Polska nie obroniła się skutecznie w 1939 r. również dlatego, że powracających z emigracji politycznej Wincentego Witosa i Wojciecha Korfantego sanacyjne władze kierowały najpierw do aresztu, zamiast ich doświadczenie wykorzystać. Za to w 1980 r. społeczeństwo pomimo braku instytucji demokratycznych potrafiło wywrzeć presję, żeby w sytuacji, gdy radzieckie dywizje stały w gotowości na granicach i w bazach wojskowych w obrębie polskiego terytorium – strajki zakończono bez użycia przemocy. Jak ujmował to na bieżąco przywódca strajkujących w Gdańsku Lech Wałęsa: – Nie ma zwycięzców ani zwyciężonych. Dogadaliśmy się jak Polak z Polakiem.
Jak pisał wtedy Ryszard Kapuściński: “Na Wybrzeżu robotnicy rozbili pokutujący w oficjalnych gabinetach i elitarnych salonach stereotyp r o b o l a . Robol nie dyskutuje – wykonuje plan (..). Robola obchodzi tylko jedno – ile zarobi (..). Tymczasem na Wybrzeżu a potem w całym kraju, spoza tego oparu zadowolonego samouspokojenia wyłoniła się młoda twarz nowego pokolenia robotników – myślących, inteligentnych, świadomych swojego miejsca w społeczeństwie (..)” [1]. Ich młodsi bracia w kwietniu i maju oraz sierpniu 1988 r. w Bydgoszczy, Stalowej Woli, Nowej Hucie, śląskich kopalniach i ponownie Stoczni Gdańskiej zatrzymując swoje zakłądy pracy przygotowali wraz z warszawskimi i krakowskimi studentami grunt pod negocjacje i pokojowe przejęcie władzy po wyborach z 4 czerwca 1989 r. otwierające nowy, chociaż nie wolny od błędów rozdział powracającej po półwieczu polskiej suwerenności.
Dzień po dniu przypadają więc rocznice rozpoczęcia odbudowy więzi społecznych, które zaowocowało odrodzeniem polskiego państwa – oraz zniszczenia tego państwowego bytu przez zewnętrznego agresora. W historii jednak kolejność okazała się odwrotna, niż rocznic w kalendarzu: najpierw straciliśmy własną państwowość, potem pomimo geopolitycznych ograniczeń, chociaż wydawały się nie do przeskoczenia zaczęliśmy mozolną pracę na rzecz budowy wspólnoty obywatelskiej. Na tym polega sens doświadczenia Solidarności, chociaż nie spełniła ona leżących również u podstaw sierpniowego protestu marzeń o społecznej sprawiedliwości i równości. Dla wolności stała się jednak kamieniem milowym, dla niepodległości – węgielnym, czego nie zmienił nawet stan wojenny jako wyraz krańcowych represji.
Słowa Mateusza Morawieckiego, charakteryzujące na rocznicę porozumień Solidarność jako największy ruch społeczno-narodowy w historii całego świata brzmią pompatycznie, ale do żadnej prawdy nas nie przybliżają. Przybierająca możliwą do wpisania w prawa PRL formułę związku zawodowego pierwsza Solidarność ruchem społecznym stała się na pewno, chociaż związkowa formuła nie pozostawała wyłącznie kostiumem ani kamuflażem: Solidarność broniła przecież praw pracowniczych i najwięcej ogłaszanych strajków z nimi się wiązało. Przypisywanie jej przymiotnika “narodowy” przez historyka z wykształcenia okazuje się jednak swoistym dziwolągiem.
Dziesięciomilionowy Związek zgromadził ludzi o rozmaitych poglądach oraz tych, co się z żadnymi przekonaniami nie afiszowali, tradycja narodowo-demokratyczna pozostawała jedną z wielu, jakie się na to składały, a nie elementem uprzywilejowanym. Polska myśl narodowa wciąż wymaga dowartościowania, skoro w potocznym rozumieniu historii w Ignacym J. Paderewskim wciąż widzi się oderwanego od realiów polityki choć dostojnego pianistę a nie współtwórcę korzystnej dla polskiej niepodległości zmiany nastawienia mocarstw zachodnich, w Romanie Dmowskim antysemickiego publicystę a nie polityka skutecznego zarówno w obronie spraw polskich w rosyjskiej Dumie Państwowej jak interesów dyplomatycznych na konferencji paryskiej wśród zwycięzców I wojny światowej. Nawet Wojciechowi Korfantemu, choć był chrześcijańskim demokratą nie endekiem należne miejsce w historii dopiero stopniowo się przywraca, chociaż choćby z racji publicznego upomnienia się o wolną Polskę w etnicznych granicach z trybuny Reichstagu jeszcze w październiku 1918 roku – powinien je mieć zapewnione. Premierowi Mateuszowi Morawieckiemu nie chodziło jednak zapewne o dowartościowanie tego nurtu tradycji, lecz inne użycie przymiotnika: narodowy. Co szczególnie niepokojące.
Narodowe czyli nasze?
Narodowa okazuje się teraz z nazwy telewizja państwowa kierowana przez Jacka Kurskiego, faszerująca program miernymi tureckimi serialami i ignorująca jedyną żyjącą polską laureatkę literackiego Nobla Olgę Tokarczuk. Narodowe są fundacje i instytuty, wyciągające na potęgę środki na enigmatyczne przedsięwzięcia z kieszeni polskiego podatnika. Miliony na stronę internetową z ledwie setkami kliknięć.
Narodowe oznacza dla PiS “nasze”. To smutna recydywa dawnej nowo-mowy, zapamiętanej jeszcze z PRL. Podobne postrzeganie Solidarności wzmacniać mogą obecne zachowania resztówki związku wciąż o tej samej nazwie, którego kierownictwo, w zamian za posady radnych sejmikowych i profity z państwowych spółek, pozycjonuje NSZZ “S” wobec PiS w sposób podobny, w jaki w przededniu historycznego Sierpnia CRZZ ustawiała swoje relacje z PZPR. Czyni to jednak wyłącznie na własny rachunek.
….nieprawda, bo wspólne
Tradycja dziesięciomilionowej pierwszej Solidarności jako wspólne dobro stanowi domenę wszystkich Polaków. Za to losy kolejnych jej mutacji (na słynnym rysunku Mleczki dziadek z łóżka pyta biesiadujących przy stole, którą teraz mamy Polskę…) zależą już od związkowych sterników i stanowią ich ryzyko. Każde zawłaszczanie wspólnego dziedzictwa okazuje się szkodliwe.
Odwołany ze stanowiska premiera u zarania transformacji Jan Olszewski pytał z sejmowej trybuny, czyja ma być Polska. Właśnie…
Zamiast powtarzania pięknych ogólników oraz miotania słów groźnych ale nie znajdujących pokrycia w faktach władza miała szansę odwołać się do zbiorowego sensu, jaki płynie z polskiego doświadczania historii. Zupełnie z niej nie skorzystała. Ale to jej strata, Polacy doskonale wiedzą, co o tym myśleć.
[1] Ryszard Kapuściński. Notatki z Wybrzeża. “Kultura” (Warszawa), 14 września 1980