Trudno zazdrościć naszym rodakom z Francji, z tamtejszym obywatelstwem: w drugiej turze wyborów prezydenckich 24 kwietnia mogą oddać głos na Emmanuela Macrona, który w kampanii pomówił premiera Polski o antysemityzm albo na zaciągającą kredyty w rosyjskich bankach zwolenniczką wyprowadzenia kraju ze struktur wojskowych NATO Mariną Le Pen.

Mateuszowi Morawieckemu postawić można wiele zasadnych zarzutów: pozostaje marionetką prezesa Jarosława Kaczyńskiego a w pandemii dbał bardziej o interesy wielkich banków zagranicznych (w jednym z nich sam wcześniej pracował) niż polskich przedsiębiorców. Jednak pomawianie go o antysemityzm po pierwsze okazuje się wyjątkową prowokacją ze strony szefa państwa, które za czasów Vichy własnych wydawało Żydów wydawało na śmierć Niemcom, po drugie – nie znajduje żadnego oparcia w faktach. Żadna publiczna wypowiedź Morawieckiego tego nie potwierdza. Co więcej – każdy, kto znał jego ojca Konrela w latach 80. lidera radykalnie antykomunistycznej Solidarności Walczącej wie, jak bardzo wszelkie formy nienawiści z tą na tle rasowym włącznie pozostawały mu obce.

Problem stanowi jednak nie to, że Macron obraził Morawieckiego osobiście, lecz że w wywiadzie dla “Le Parisien” zniesławił premiera kraju nie tylko sojuszniczego ale bliskiego Francji kulturowo: w żadnej z wojen nie stawaliśmy przeciwko sobie, mieliśmy wspólnych królów ale i laureatów Nobla. Dziś antysemityzm – występujący tam w formie postawy propalestyńskiej w środowiskach ultralewicowych i kręgach mniejszości arabskiej oraz w postaci postwiszistowskich resentymentów na prawicy – stanowi problem Francji a nie Polski. Z niego, wbrew poprawnemu politycznie odżegnywaniu się samej kandydatki, wziął się fenomen wysokiej popularności liderki Zjednoczenia Narodowego Mariny Le Pen, rywalki Macrona w drugiej turze głosowania (24 kwietnia).

Wobec demagogicznego ataku Macrona liderzy partii rządzącej w Polsce kibicują pani le Pen we francuskich wyborach, co równie szpetnie jak wypowiedź prezydenta opinię o wysokiej francuskiej kulturze politycznej, podważa ich z kolei deklaracje proatlantyckie.

Francuzi głosują bowiem na Marine le Pen również dlatego, że zapowiada wyprowadzenie ich kraju ze struktur NATO. Raz już w historii uczynił to w 1966 roku prezydent Charles de Gaulle. Tyle, że generał był bohaterem narodowym i wyzwolicielem kraju po latach niemieckiej okupacji. Zaś patriotyczne doświadczenia familii Le Penów sprowadzają się do służby jej ojca w armii podczas interwencji w Algierii, gdzie późniejszy założyciel Frontu Narodowego, Jean-Marie miał torturować członków miejscowego ruchu oporu, czemu potem zaprzeczał, ale zarzuty powracały.

Teraz Marine Le Pen deklaruje sympatię dla Polski i Węgier, powtarzając, że podziela ich wizję “Europy ojczyzn”. Powinno to wprawić tak Morawieckiego jak Kaczyńskiego w konfuzję, zważywszy, że ma to być bardziej “Jewropa rodin” Putina. Równocześnie bowiem kandydatka wypytywana o pożyczki na kampanię w rosyjskich bankach ze stoickim spokojem odpowiada, że francuskie odmawiały jej kredytów. Ocenia, że po zakończeniu wojny na Ukrainie – nie precyzuje na czym miałoby polegać – powinien nastąpić powrót do strategicznego zbliżenia Rosji i NATO. Marine Le Pen nie żałuje też swoich wcześniejszych wypowiedzi, w których uznała aneksję Krymu przez Rosję za prawomocną.           

Po raz pierwszy podobnego szoku francuska demokracja zaznała dwadzieścia lat temu, kiedy to obok urzędującego wtedy prezydenta Jacquesa Chiraca do drugiej tury wszedł ojciec obecnej kandydatki lider Frontu Narodowego Jean-Marie Le Pen, wyprzedzając lewicowego premiera Lionela Jospina. Do złudzenia powtórzył się więc mechanizm z polskich wyborów w 1990 r, w których Stanisław Tymiński pokonał Tadeusza Mazowieckiego, przegrywając w drugiej turze z Lechem Wałęsą. Podobnie jak u nas dwanaście lat wcześniej, tak we Francji w 2002 r. opinia publiczna zjednoczyła się wokół kandydatury Chiraca, wynik decydującego głosowania też okazał sie podobny: 74 do 26 za Wałęsą w Polsce wobec 82 do 16 przeciw Le Penowi w ojczyźnie demokracji. 

Nie jest to jednak zwykłe deja vu. Jacques Chirac, który powstrzymał Le Pena, był mężem stanu. Stającego w dwie dekady później w szranki z jego córką Macrona żadną miarą nie da się tak nazwać. Nie tylko Francuzi mają więc dziś kolejny w trawionej wciąż pandemią i zaskoczonej wojną na Ukrainie Europie powód do niesmaku i niepokoju. I dowód, że demokracja nawet w kraju, gdzie narodziła się w swojej nowożytnej formie, jeśli zaniedba się jej stałe pielęgnowanie, oznaczać może niekiedy wybór między dżumą a cholerą.     

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 2

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here