Szymon Hołownia ubiegł Rafała Trzaskowskiego w tworzeniu nowej formacji. Prezydent Warszawy nie wie, czego chce, a wokół rewelacji wyborów prezydenckich już formuje się nowa siła. Niewykluczone też, że pulę zgarnie ktoś trzeci, zwłaszcza gdyby wybory odbyły się dopiero za trzy lata. Jednak Jarosław Kaczyński zawsze może ogłosić je wcześniej, gdyby któremuś z pretendentów… za dobrze szło.  

Hołownia już wyprzedził Trzaskowskiego w sondażach, chociaż w niedawnych wyborach przegrał z nim wyraźnie (14 proc do 30 w pierwszej turze). W niedawnym badaniu Survey, Polska 2050 ma ponad 7 proc, więcej od Nowej Solidarności. To efekt kunktatorstwa prezydenta Warszawy, który składa sprzeczne deklaracje. Jego ludzie zapowiadają, że Ruch Trzaskowskiego nie wystartuje w żadnych wyborach – po co w takim razie powstaje?

Gdy coś się dzieje, Rafał Trzaskowski bierze urlop, jak w trakcie niedawnego „kryzysu pomnikowego”, kiedy to nieobecność prezydenta stolicy na wiecu pod Pałacem Kultury w obronie aktywistów środowisk LGBT została dostrzeżona i skrytykowana przez przedstawicieli lewej strony sceny publicznej – chociaż wybory na prezydenta kraju Trzaskowski przegrał głównie dlatego, że za bardzo ustępował radykałom i „odmieńcom” a nie, jak sugeruje „Gazeta Wyborcza” ponieważ nadskakiwał wyborcom Konfederacji. Właśnie lider tej ostatniej Krzysztof Bosak wykonał przyjazny gest pod adresem Trzaskowskiego (nie poparł Andrzeja Dudy i mówił o nim prawdę, czyli… jak najgorzej) podobnie jak Szymon Hołownia (zaryzykował wskazując prezydenta Warszawy, co musiało samego kandydata niezależnego kosztować sporo poparcia dla budowanego ruchu). Rafał Trzaskowski i tak roztrwonił te wszystkie szanse.

Teraz Trzaskowski koncertowo – chociaż akurat organizowanie imprez masowych wychodziło mu nieźle – marnuje kolejną możliwość: powołania „lepszej Platformy”, „nowej Platformy” albo nawet skutecznej konkurencji dla tej wieloletniej partii władzy, która – w odróżnieniu od lat 2005-7 – teraz w opozycji nie radzi sobie zupełnie.

Jeśli Trzaskowski zbuduje byt wirtualny, bezpartyjną przybudówkę dla partii jaką pozostaje Platforma Obywatelska – to nie będzie ona nikomu do niczego potrzebna. Istnieje już przecież fikcyjna Koalicja Obywatelska, zawiązana jeszcze przez Grzegorza Schetynę, stanowiąca mityczny klon przygotowanej na wybory eurodeputowanych Koalicji Europejskiej. W tamtej były jednak PSL i SLD (teraz używające marki Lewicy), zaś KO to koalicja Platformy… samej za sobą. Uzupełnienie PO-KO (coż za straszny skrótowiec) stanowią bowiem resztówka Nowoczesnej silnej kiedyś wyłącznie za sprawą Ryszarda Petru, który z polityki odszedł, ekologowie (tych akurat więcej u Hołowni i to bardziej przebojowych) oraz Inicjatywa Polska, formacja Barbary Nowackiej, której nazwę zapamiętują wyłącznie najsprawniejsi analitycy sceny politycznej. Polityczka ta zresztą pogrążyła się chyba ostatecznie, gdy wypytywana o gorszący projekt podwyżek dla posłów w odpowiedzi z całą powagą podkreślała… potrzebę przyznania pensji prezydentowej.  Jej zresztą wszystko jedno, bo żadna z kanap, przystawionych do zmurszałej mocno PO nie dysponuje własnym elektoratem. Zresztą nawet pomysł Koalicji Europejskiej, dobrze rokujący i z realnymi partnerami (zarówno SLD jak PSL były wtedy na fali, klęskę przyniosły im obu dopiero niedawne wybory prezydenckie, w których zarówno Robertt Biedroń jak Władysław Kosiniak-Kamysz odnotowali szczątkowe poparcie) nie przyniósł sukcesu skoro i tak zwyciężyło PiS. Trochę jak w znanym powiedzeniu Garry’ego Linekera, ze piłka nożna to taka gra, w której w każdej drużynie gra po jedenastu, ale i tak zawsze wygrywają Niemcy.

Szymon Hołownia poparcie dla Polski 2050 buduje na odrzuceniu polityki jako gry. Nie przytula rozczarowanych ani wykluczonych działaczy innych ugrupowań. Jedynym niepokojącym sygnałem, że może stać się inaczej była obecność byłego wicepremiera pisowskiego rządu Romana Giertycha na jego wieczorze wyborczym. Inteligentniejszy od większości rodzimych polityków Hołownia zdaje sobie jednak zapewne sprawę z faktu, że jeśli przyjmie osobników tak zgranych jak były lider LPR czy inny wicepremier Ludwik Dorn – straci nie tylko nimb niezależnego ale całe poparcie społeczne. I w dodatku nikt go żałować nie będzie.

Na razie z polityków lepiej postrzeganych od Giertycha wsparł Hołownię jeszcze przed wyborami charyzmatyczny samorządowiec Wadim Tyszkiewicz, który zanim został senatorem, jako wieloletni dobry gospodarz uczynił z dotkniętej pauperyzacyjnymi skutkami transformacji ustrojowej Nowej Soli wyrazisty symbol lokalnego sukcesu. Towarzyszący Hołowni bohater wojen interwencyjnych generał Różański oraz znawczyni spraw miedzynarodowych Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz przynależą do pozapolitycznego porządku.

             Młody radykał z żółwiem w tle

Szymon Hołownia niby odcina się od gier politycznych, odmawia rokowań i koalicji ale czyni umiejętny użytek z paradoksów historii najnowszej. W ostatni weekend przed rocznicą Porozumień Gdańskich i na inaugurację kongresu założycielskiego Polski 2050 złożył kwiaty pod pomnikiem Tadeusza  Mazowieckiego, w miejscu gdzie w 1980 r. (wtedy była to siedziba Klubu Inteligencji Katolickiej) ulokował się pierwszy punkt konsultacyjny wolnych związków zawodowych.

Radykał Hołownia, kwestionujący całą polską scenę polityczną i zabiegajacy o głosy rozczarowanych kształtem rodzimego życia publicznego odwołuje się więc do tradycji pierwszego niekomunistycznego premiera, uosabiającego niegdyś siłę spokoju i przezywanego żółwiem. Mazowiecki znany był również z tego, że przejmując Urząd Rady Ministrów nie widział potrzeby wymiany jego niższego personelu. Jarosław Kaczyński też hołubi kadry odziedziczone po komunistycznym reżimie (od sędziego Trybunału Konstytucyjnego Stanisława Piotrowicza po byłego prezesa Orlenu Wojciecha Jasińskiego), a gwiazdami pisowskiej telewizji pozostają byli sekretarze KC PZPR (Marek Król), ale prezes działał w ten sposób z cynizmu, a Mazowiecki kiedyś – z przekonania, że zmiany i wstrząsy szkodzą. Za to nawiązanie do tradycji Solidarności popłaca, gdy politycy PO i PiS spierają się o prawo do jej dziedzictwa, a samorządowcy i propisowscy związkowcy kruszą kopie o oryginał tablic z 21 gdańskimi postulatami. W przypadku zaś Mazowieckiego Hołownia rozumuje, że liczy się współczesny obraz premiera jako człowieka zmiany a nie jego rzeczywista, znana tylko koneserom najnowszej historii charakterystyka psychologiczna.

Rafał Trzaskowski z piękną nazwą Nowa Solidarność, wciąż jeszcze roboczą bo przez niego nie autoryzowaną, do wielkiej tradycji nawiązuje bezpośrednio. I może się sparzyć. Bo choćby młodym nauczycielom nazwa niefortunnie skojarzy się ze współczesnym NSZZ „Solidarność”, żałosną resztówką dziesięciomilionowego ruchu sprzed 40 lat, która w dobie ich strajku przed ponad rokiem odegrała rolę „żółtego związku”, jak określa się w slangu specjalistów od dialogu społecznego formację sprzyjającą państwowemu pracodawcy. Z kolei dla milionów młodych wyborców Solidarność pozostaje odpowiedzialna za niedostatki niekończącej się transformacji, bezduszność okazywaną w jej czasie zwykłym ludziom oraz kolejne wojny na górze.

Przejście przez nieostrość

Jeśli zaś chodzi o formacje, które dopiero się rodzą – ich mankamenty pozostają wspólne. To swego rodzaju niedookreślenie, brak klarowności co do metod. Hołownia przynajmniej zakreślił cel – to zbudowanie „z konieczności” partii i zaszachowanie dotychczasowej klasy politycznej poprzez odmianę życia publicznego. Trzaskowski nawet na poziomie celów okazuje się nieostry. Bo co to za ruch, który nie przygotowuje się na głosowanie powszechne. A bliski Trzaskowskiemu szef jego kampanii prezydenckiej Cezary Tomczyk zapewnił mnie, że nowy ruch nie wystartuje w żadnych wyborach, podobny wniosek płynie z zapowiedzi samego włodarza Warszawy.                       

Z kolei na postulaty formacji Hołowni – Polskę bezpieczną, zieloną i przyjazną zgodzić się mogliby pewnie wszyscy obywatele z wyłączeniem twardego elektoratu PiS, który każde wspominanie o człowieku zamiast o ideologii uznaje za lewacką brednię. Ogólnikowość deklaracji wynika zapewne z faktu, że jeśli Trzaskowskiemu się uda, Hołownia będzie musiał pozyskiwać wyborców nie spośród 10 milionów tych, co poparli kandydata PO, ale z grona kolejnych 10 milionów, którzy w drugiej turze nie zagłosowali. A o ich poglądach nie wiemy zbyt wiele. Z pewnością znużeni się nie kończącą się wojną polsko-polską, źle reagują na podziały określane przez gazety mianem plemiennych i nie ufają zawodowym politykom. Trzaskowski po raz wtóry ich nie przekona, skoro nie udało mu się to, gdy rósł w siłę na fali zmęczenia rządami PiS, ich nieudolnością wobec pandemii i niezliczonymi aferami obozu rządzącego. Prezydent Warszawy uosabia konflikt i spór, trudno o bardziej wyrazistego polityka PO, w kampanii sporo skorzystał na tym, że bardziej znienawidzony przez PiS pozostaje wyłącznie Donald Tusk. W tym sensie odwołanie się Hołowni do pamięci uosabiającego spokój Mazowieckiego wydaje się całkiem zasadne. Skoro zaś o Tusku mowa, to wciąż nie wiemy, którego z rywali obstawi. Jeśli wyraźnie nie poprze Trzaskowskiego – tym samym wzmocni Hołownię. Prezydenta Warszawy może wesprzeć, żeby zaszkodzić obecnym liderom Platformy. Będzie miał wtedy kolejny argument, że od jego odejścia partia tylko wegetuje. Co zresztą pozostaje prawdą.

Celebrytów dwóch, miejsce dla jednego

Obaj rywale, zarówno Trzaskowski jak Hołownia, są celebrytami, ale zawodowym politykiem pozostaje tylko ten pierwszy.  

To prezydent Warszawy spełnia najlepiej popularną definicję celebryty: znany z tego, że jest znany. Jako dziecko zagrał w popularnym serialu „Nasze podwórko”. Potem jednak wśród luminarzy kultury już tylko pozyskiwał poparcie, a nie stał się jednym z nich. Żył z polityki, przeszedł przez wszystkie jej szczeble – jako poseł, eurodeputowany i minister, a wreszcie prezydent Warszawy po pięknym zwycięstwie już w pierwszej turze nad cieniem Zbigniewa Ziobry i ulubieńcem samego Kaczyńskiego Patrykiem Jakim. Wtedy rzeczywiście okazał się chłopakiem z naszego podwórka, bo w przeciwieństwie do Jakiego odróżniał Pragę warszawską od czeskiej, nie mówił „hekatumba” ani nie kibicował Odrze Opole. Skarcenie kandydata byle Jakiego jak mawiali starzy warszawiacy okazało się jedynym sukcesem Platformy w ostatnich pięciu latach. Nie zbudowało mu jednak charyzmy. Zaś dwuletnie rządy w Warszawie okazały się dla mieszkańców prawie niezauważalne. W kampanii na prezydenta kraju nie mógł przywołać jednego choćby sukcesu lokalnego, bo ich zabrakło. Zarządzał poprawnie i administrował bez afer, ale to za mało. Zabrakło wizji, chociaż również w dwóch latach pojawiły się ważkie pomysły dotyczące stolicy, przygotowane również przez tych, którzy o lokalną prezydenturę się nie ubiegali, jak projekt Dariusza Grabowskiego.

Szymon Hołownia to showman, a zarazem pierwszy dziennikarz w poważnej polityce – do tej pory transfery żurnalistów do życia publicznego okazywały się opowieścią dla kucharek, jak szum wokół domniemanej prezydenckiej kandydatury Tomasza Lisa, który okazał się ustawką nie podbijającą nawet – z powodu oczywistej śmieszności – publicity męskiego odpowiednika lalki Barbe, który w trakcie swojej krótkiej, bo już kończącej się kariery obleciał wszystkie istniejące w kraju stacje telewizyjne. Dla Hołowni każde porównanie z Lisem stanowi obrazę. Niewątpliwie zdolny, radził sobie zarówno w „Mam talent” jak na łamach „Tygodnika Powszechnego”. W odróżnieniu od Lisa świetnie wychowany, łatwo nawiązuje kontakt z ludźmi.

Za to kampania Trzaskowskiego odznaczała się bezprzykładnym lekceważeniem wszystkich i wszystkiego. Słynne stały się jego konferencje prasowe… bez dziennikarzy, z udziałem tyko operatorów. Kłam zaklęciom polityków PO, że Trzaskowski nie buduje konkurencji dla partii zadaje praktyka jego sztabowców, którzy zarówno na powyborcze spotkanie na bulwarach warszawskich jak na niedawne śniadanie prasowe nie zaprosili obiektywnych dziennikarzy tylko wyłącznie swojaków z TVN i TVN 24 i pokrewnych im publikatorów. Pewnie, po ci, co nie nasi mają się czegoś dowiedzieć lub najeść… Przecież sam wielki Andrzej Wajda powiedział kiedyś, że mamy naszą telewizję. Również Krzysztof Bosak nauczył się w kampanii, że na śniadanie prasowe zaprasza się wszystkich, oprócz mediów środka gościł tam Telewizję Republika i rządowy PAP, między innymi z powodu braku sekciarskich uprzedzeń, cechujących otoczenie Trzaskowskiego zdobył czwarte miejsce w wyborach, które w chwili startu wydawało się poza jego zasięgiem.

I tu – od kwestii tak błahych jak śniadanie, które zdaniem biurokratów Trzaskowskiego nie należy się tym, co nie popierają ich otwarcie – dochodzimy do najpoważniejszej bariery wzrostu rodzącego się ruchu. To „Gazeta Wyborcza” i TVN. Niby wspierają, naprawdę – jak w kampanii prezydenckiej – dają pocałunek Almanzora, co w dobie COVID szczególnie niebezpieczne. Obfite eksponowanie przez koncerny z Czerskiej i Augustówki tematyki statusu LGBT tuż przed wyborami, całkowicie zgodne zresztą z narracją pisowskiej propagandy okazało się przesłanką porażki Trzaskowskiego. Spłoszyło wyborców umiarkowanych, bo pokazało im, że kandydat pozostaje zakładnikiem „odmieńców”.   

Szymon Hołownia od mediów tak bardzo nie zależy, bo dominuje w sieci. Kampania kameralna, bo limitowana przez związane z pandemią restrykcje paradoksalnie mu sprzyjała, w tej formule wieloletni gospodarz studia telewizyjnego poczuł się znakomicie. Politykę uprawia w sposób podobny, w jaki czyta się jego „Instrukcję obsługi solniczki” – lekki, łatwy i przyjemny. Najbardziej charakterystyczna z książek Hołowni zawiera przystępnie postawione pytania o stan cywilizacji, promocję charytatywnych przedsięwzięć z udziałem autora, prezentującego też siebie jako katolika przykładnego ale nie bezkrytycznego wobec instytucji związanych z Kościołem. I wreszcie „Instrukcja…” nie unika kwestii drażliwych jak kontrowersje wokół uchodźców czy spór czy wydawać „Mein Kampft” Hitlera (nie zabraniać, koniecznie z przypisami, ale ja tego i tak nigdy nie kupię – przytomnie odpowiada na ten dylemat Hołownia). To zasadnicza przewaga autora nad Trzaskowskim, który gdyby książkę opublikował, od razu by spytano, kto mu ją napisał: Donald Tusk zgrabnie z podobnego problemu wybrnął, brukselskie wspomnienia i refleksje publikując w formacie diarusza. Hołowni rzecz o solniczce to zgrabna felietonistyka a nie esej.   Po jej lekturze jednak… niewiele poza dobrym wrażeniem pozostaje. Być może z programem politycznym będzie podobnie. Z czasów pracy w telewizji pamiętam powiedzenie, że nadmiar szczegółów zaciera jasność przekazu.

Teraz Ruch Polska 2050 ogłasza kontrakty lokalne – na początek na remont placu zabaw w małej miejscowości na Lubelszczyźnie – powołanie think tanku, wypracowanie rozwiązań do walki z pandemią (jak jeden telefon ratowniczo-informacyjny i poprawa dostępności testów). Nie są to zapewne kwestie porywające, ale jednak bardziej atrakcyjne dla opinii publicznej niż zapowiadane przez Ruch Trzaskowskiego zbieranie podpisów pod obywatelskimi projektami ustaw, które w Sejmie z pisowską większością i tak… finalnie zostaną odrzucone. To dowód jakie pojęcie o społecznych nastrojach mają wysiadujący za biurkiem biurokraci z administracji warszawskiej i aparatu Platformy Obywatelskiej. Zaś jej decydenci dostarczają amunicji… rywalom.   

Polska 2050 podjęła już prace nad projektem regulacji płacowych dla polityków. To ostatnie stanowi czytelną odpowiedź na niemoralne porozumienie PO z PiS wokół podwyżki własnych wynagrodzeń, zerwane później w Senacie, za sprawą marszałka Tomasza Grodzkiego i byłego premiera Tuska. Trzaskowski za nie nie odpowiada, bo je krytykował, ale dopóki się od partii nie odetnie – idzie to również na jego rachunek jako wiceprzewodniczącego PO. Zwłaszcza, że nagabywani o skandaliczne poparcie dla PiS politycy PO konfabulowali jak rzecznik Jan Grabiec, że chodzi przecież o podniesienie uposażeń samorządowcom. Jak widać, Almanzorów jest coraz więcej, także w samej PO.

W tej sytuacji budowa konkurencji dla partii stanowiłaby rozwiązanie wizerunkowo korzystne, ale Trzaskowski się na to nie decyduje. Jak się można domyślić z dwóch przyczyn: pierwsza to subwencje, a druga dotacje. Otrzymują je partie umocowane w systemie a nie nowe ruchy. W trakcie briefingu w ostatnią sobotę sierpnia Hołownia akcentował, że swój kongres organizuje w zwykłej szkole (to dobry sygnał dla wyborców: przy okazji da jej podreperować budżet dzięki kasie za wynajem) a nie w czterogwiazdkowym hotelu, drwiąc w ten sposób z  Platfromy i jej wyjazdowego klubu w Lidzbarku.

Wynik Trzaskowskiego w wyborach, arytmetycznie imponujący oznaczał jednak porażkę, tyle, że w inny wariant w samej PO nie wierzono. Natomiast to, co stało się już później – wspólne z PiS i z jego poduszczenia w zakulisowych pertraktacjach głosowanie za podwyżką poselskich wynagrodzeń i partyjnych subwencji – to klęska moralna. O skutkach zapewne trwalszych niż wyborcza, skoro politycy PO poza dziewiątką sprawiedliwych udowodnili, że są tacy sami jak PiS. Skoro jednak wolny od bezpośredniego odium tego marnego głosowania Trzaskowski z okazji nie skorzystał – oznacza to raczej, ze stawia na uzupełnianie Platformy a nie jej wypychanie ze sceny.  

Polska polityka ostatnich 30 lat nie zna jednak przykładu udanego funkcjonowania ruchu społecznego sprzymierzonego z partią polityczną. Nawet OPZZ był jednym z sygnatariuszy SLD. RS AWS stanowił jeden z czterech filarów Akcji. Dla PiS – NSZZ „Solidarność” nie jest partnerem tylko wasalem zaś Solidarna Polska i Porozumienie to również partie, tyle, że koalicjanci wirtualni. Bytów takich jak Zjednoczona Prawica czy Koalicja Obywatelska nikt nie traktuje poważnie, wciąż mówi się po ludzku: PiS i PO.

Nawet PZPR powoływało PRON nie wtedy, kiedy władzę straciło – bo wówczas zajęło się skuteczną obroną partyjnego majątku – tylko w chwili gdy ją sprawowało, poza tym przedsięwzięcie okazało się spektakularnym fiaskiem, przyciągającym gorszych niż w samej partii karierowiczów (jak Jan Dobraczyński).                            

Trzaskowski zachowuje się tak, jakby wciąż nie wiedział, czy zamierza Platformie pomóc czy zaszkodzić. Warto pamiętać, że jego prezydencka kandydatura zrodziła się nagle. Mężem stanu nie jest. Uzyskał swoje 10 mln głosów zgraniając masę krytyczną niezadowolenia z fatalnych rządów PiS. Ale do zwycięstwa to nie wystarczyło.

Dla Trzaskowskiego wzorem może pozostawać Tusk, który w dwa lata po przegranej w wyborach prezydenckich poprowadził swoją formację w wygranej kampanii parlamentarnej (2007 r.). Dla Hołowni z kolei – Andrzej Olechowski, który podobnie jak on ostatnio stał się rewelacją wyborów prezydenckich (2000 r.) po czym założył Platformę Obywatelską, w kolejnym roku drugą w wyborach parlamentarnych, tyle, że już po tym fakcie Tusk go z partii wyeliminował.

Obaj – Hołownia i Trzaskowski – patrzeć mogą zarówno na Ukrainę jak na Francję, bo Wołodymyr Zełenski a wcześniej Emmanuel Macron po tym, jak zaskoczyli wszystkich w wyborach prezydenckich, stworzyli własne formacje i rozpędzili dotychczasową klasę polityczną. Wszystkich problemów swoich ojczyzn nie rozwiązali ale na pewno rządzą lepiej od poprzedników. Poszukiwanie nowości wydaje się tendencją ogólnoeuropejską skoro obejmuje zarówno kraj o najstarszej demokratycznej tradycji jak zupełnie jej pozbawiony.        

Jeśli uda się Trzaskowskiemu lub Hołowni zbudować popularny nowy ruch – decydującym elementem może okazać się fakt, że klucz do terminu kolejnego głosowania powszechnego trzyma w ręku Jarosław Kaczyński. Żeby udaremnić rośnięcie w siłę nowych formacji, rozpisze wybory wcześniej. Jeśli zaś będzie im szło niesporo, poczeka przepisowe trzy lata, aż energia zupełnie się wypali.

Zresztą tak jak Polacy nie są skazani na działające już partie głównego nurtu – jak pokazał już sukces Hołowni i Bosaka w wyborach prezydenckich – tak nie stają się zakładnikami  rodzących się teraz inicjatyw. Jeśli nie uda się tym, co startują teraz, albo wybiorą oni kompromis równie gorszący z obecnym establishmentem jak niedawna koalicja koryto plus Platformy z PiS – natura nie znosi próżni i trzem milionom wyborców Hołowni oraz większości z sześciu, które w pierwszej turze wsparły Trzaskowskiego ktoś inny zaproponuje skuteczniejszą ofertę.

Polska scena publiczna nie zabudowuje się jednak do końca. Wciąż nie mają swojej reprezentacji przedsiębiorcy, wyzyskiwani przez władzę szczególnie w czasie pandemii, chociaż nadzieję budzi powracający pomysł powszechnego samorządu gospodarczego. Obrony w świecie polityki nie znajdują skonfliktowani z pisowskimi urzędnikami nauczyciele czy służba zdrowia. Nawet górnicy – jak pokazały niedawne zdarzenia – nie mają co liczyć na swoje związki zawodowe, chociaż elektorat stanowią niezawodny. Organizuje się też poszkodowana przez ograniczenia bardziej biurokratyczne niż epidemiologiczne klasa kreatywna (niedawny protest na placu Zamkowym, gdzie zebrali się organizatorzy koncertów). Coraz więcej środowisk potrzebuje obrony przed opresyjnym państwem PiS.  Jest kogo zwoływać,  otwarte pozostaje pytanie, kto poszkodowanych skrzyknie.  Nie musimy się więc przesadnie troszczyć o tych, którzy teraz startują w polityce z nowymi projektami.Jeśli zawiodą – po nich będą musieli przyjść następni. Zaś dotychczasowym problemem rodzimej polityki pozostawało bardziej skostnienie niż nadmiar nowych inicjatyw.

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 9

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here