Gdy służył z poboru w MSW, ryzykując więzieniem przekazywał Konfederacji Polski Niepodległej bezcenne informacje. Publikowaliśmy je w “Orle Białym”. W wolnej Polsce został przedsiębiorcą z branży turystycznej. Od siedmiu lat nie ma go już z nami. W najtrudniejszym czasie ciężkiej choroby pozbawiony był fachowej pomocy medycznej. Bo przestał płacić ZUS, gdy mu firma splajtowała, a nowa Polska nie zadbała o takich jak on.
Kończył Liceum Batorego, od zawsze uchodzące za elitarne. Wakacje spędzał w Domu Literatów w Oborach, bo matka tłumaczyła prozę z bułgarskiego a ojciec był najwybitniejszym specjalistą od piśmiennictwa narodów Jugosławii: jego monografię podziwialiśmy w witrynach księgarń. Jacek, chociaż był półfinalistą olimpiady polonistycznej, na studia sie nie dostał. Ściślej, po nieudanym egzaminie na romanistykę obraził się na Uniwersytet Warszawski i postanowił iść własną drogą. Wybrał szkołę pomaturalną. Przyjaciele mówili mu, że się marnuje, ale Jacek był nie lada ekscentrykiem: zdarzało mu się chodzić w kowbojskim kapeluszu i takich też butach, słuchał muzyki country, kultową winylową jeszcze płytę “Folsom Prison Blues” z przyjemnością pożyczyłem mu na wieczne nieoddanie, wiedząc, że jemu lepiej będzie służyć.
Gdy skończył dwuletnią szkołę, czekała go wojskowa kwalifikacja do dwuletniej służby zasadniczej. Oficerowie LWP wielkimi umysłami zwykle nie byli: pułkownik zerknął w papiery, znalazł specjalność “informacja turystyczna”. Skojarzyło mu się z informatyką. Tak Jacek trafił w 1986 r. na dwa lata do rozbudowującego się wówczas PESEL. Podległego MSW centrum informacji o obywatelu, jak wtedy mawialiśmy.
Nie zmarnował tych dwóch lat. W tej ponurej twierdzy przy Szczęśliwickiej znalazł swoją księżniczkę. Zawsze podkreślał, że żona jest pracownicą a nie funkcjonariuszką MSW. To zasadnicze rozróżnienie. Ale dzięki niej wiedział więcej niż inni…
Starych kontaktów nie pozrywał. Odbywaliśmy długie nocne rozmowy w ich małym mieszkaniu “przy teściowej” w bloku na Bródnie. Jeździło się tam wtedy pospiesznym M, nie był to jeszcze symbol metra, które Jaruzelski dopiero budował.
W 1988 r. opublikowaliśmy na czołówce KPN-owskiego “Orła Białego”, ukazującego się poza zasięgiem cenzury artykuł “Kulisy spisu powszechnego”. Liczenie obywateli właśnie się odbywało, a Jacek Madany pod pseudonimem ujawnił kulisy, do czego ono posłuży rządzącym. Wśród rachmistrzów spisowych mnóstwo było przeszkolonych specjalnie funkcjonariuszy, którzy wpuszczani do mieszkań mieli się tam rozglądać w poszukiwaniu tajnych drukarń, składów prasy drugiego obiegu i miejsc spotkań opozycji. Kazano im się też zaprzyjaźniać i zadawać pytania spoza protokołu… o sąsiadach. Za to studenciaków, co spodziewali się, że przy okazji spisu dorobią, ale w trakcie szkoleń dla rachmistrzów zadawali niewygodne pytania szybko skreślono z listy. Integralną część tekstu Jacka stanowiła też informacja, że za podanie zawartych w nim wiadomości grozi kara 5 lat więzienia. Dlatego też tożsamości naszego autora nie poznał nikt poza mną nawet w samej KPN. A zawarte w artykule wiadomości dla wielu okazały się bezcenne, posłużyły jako ostrzeżenie, by urzędowych gości traktować nieufnie, bo wcale nie o policzenie obywateli im chodzi.
To był czas, kiedy PRL kupowała – za pośrednictwem słynnego magnata prasowego i spekulanta Roberta Maxwella, którego w tej sprawie przyjmował sam Wojciech Jaruzelski – nowoczesny komputerowy system zintegrowanej informacji o przeciwniku. Na podstawie analizy rachunków za prąd i gaz miał podpowiadać, gdzie mogą pracować powielacze albo odbywać się tajne spotkania w liczniejszym gronie.
Rozbrajaliśmy bombę. Jacek Madany był najbardziej ofiarnym saperem.
Radząc sobie w świecie Harcturu i Gromady, oficjalnych biur turystycznych z poprzedniego ustroju, zdobywając kolejne patenty m.in. pilota wycieczek – nie porzucił też dotychczasowych zainteresowań. W studenckiej prasie publikowałem jego szkice o prozie Tadeusza Konwickiego, którym zawsze się pasjonował.
W nowej Polsce odszedł z któregoś z socjalistycznych biur podróży na własne. Założył firmę turystyczną. Mieściła się na jego rodzinnym Powiślu, w hali targowej pod Mostem Poniatowskiego. Szło mu przez jakiś czas znakomicie. Pamiętam, z jaką dumą zapraszał mnie na obiad do staropolskiej “Rycerskiej” po jakimś sukcesie biznesowym – bo w czasach Batorego zwykle płacili za niego inni, rodzice intelektualiści utrzymywali bowiem, że pieniądze nie są niezbędne młodemu człowiekowi.
Karta odwróciła się, gdy ciężko zachorował. Jego firma upadła, składek nie płacił, bezpłatna opieka lekarska mu nie przysługiwała. Próbowaliśmy mu pomóc wraz z koleżankami z Batorego Beatą Rutkowską i Anią Kowalską. Wynajdowaliśmy jakieś kontakty, rozmawialiśmy z rodziną. Zbyt późno. Jacek Madany odszedł od nas w ostatnich dniach czerwca 2013 r.
Psuedonim dla swoich tekstów w prasie niezależnej obrał najskromniejszy z możliwych, wręcz kafkowski: Maciej Paraluch. Z pewnością w nowej Polsce należy mu się coś wiecej, niż tylko to wspomnienie… Pamiętamy Cię, Jacku.