Duda i Trzaskowski wystarczają sobie nawzajem. Odtwarzanie plemiennego podziału okazuje się korzystne zarówno dla PiS jak PO. Nie znajduje jednak uzasadnienia w życiu polskiego społeczeństwa ani kształcie państwa.
Dwubiegunowy podział miał sens w pierwszych latach transformacji, gdy ceną za pokojowy transfer władzy okazalo się dopuszczenie byłych komunistów do życia publicznego na uprzywilejowanych zasadach (moskiewskie pieniądze w reklamówkach czyli słynne rakodiengi czy uwłaszczenie nomenklatury). Tyle, że najlepsze pomysły rodziły się i tak poza główną osią sporu – jak prospołeczna „Umowa z Polską” ROP czy samorządowe województwa PSL. A za sprawą szkodliwie frontowego charakteru polskiej polityki nie wprowadzono ich w życie. Po drodze zaś rozpadly się zarówno AWS jak SLD w dotychczasowym kształcie, to drugie pomimo środków jakie z Moskwy przywiózł w reklamówkach Mieczysław F. Rakowski.
Kubuś Puchatek zwykł podkreślać, że istnieją bieguny północny i południowy a także wschodni i zachodni, chociaż o tych dwóch ostatnich ludzie nie za bardzo lubią mówić.
W afrykańskim Zimbabwe, dawnej Rodezji, u schyłku rządów marksistowskiego patriarchy Roberta Mugabego i w trzydzieści parę lat po zakończeniu wojny wyzwoleńczej, która w 1980 r. doprowadziła do obalenia apartheidu okrutniejszego tam nawet niż w samej RPA oraz ustanowienia murzyńskiego państwa – masowo pojawiać się zaczęły uzbrojone bojówki, przedstawiające się jako weterani tamtej wojny. Tworzyli je ludzie 20 i 30-letni. Ale nikt im daty urodzenia nie sprawdzał, gdy zajmowali farmy białych i wypędzali ich właścicieli, uzasadniając to krzywdami sprzed prawie półwiecza. Efekt tej historycznej sprawiedliwości okazał się zbliżony do rezultatów kolektywizacji rolnictwa połączonej z rozkułaczaniem w Związku Radzieckim. Zamożny kraj, mający u siebie całą tablicę Mendelejewa szybko stał się bankrutem. Inflacja szalała. Gdy policjanci odebrali pensje, wsiadali do radiowozu i na sygnale jechali do najbliższego kantoru, by zarobki w miejscowej walucie wymienić na dolary zanim stracą wartość. Następcy Mugabego stają przed problemem odbudowy nie tylko rolnictwa ale państwa, kiedyś po RPA najzamożniejszego w Afryce.
W Polsce, chociaż marksizm formalnie jako doktrynę państwową odrzucono jeszcze w 1989 r. a z ideologii walki klas wcześniej już śmiali się nawet sami przedstawiciele komunistycznej władzy – w kilkanaście lat po zmianie ustrojowej na użytek podwójnej kampanii (prezydenckiej i parlamentarnej) w 2005 r. polityczni planiści PiS spróbowali ożywić dwubiegunowy podział. Lecha Kaczyńskiego i własną partię przedstawiali jako wyrazicieli „Polski solidarnej” zaś Donaldowi Tuskowi i Platformie Obywatelskiej przyklejali etykietę „Polski liberalnej”. Nieważne, że od pokojowej rewolucji Solidarności minęło kilkanaście lat, a od czasu tego wielkiego i prawdziwego dziesięciomilionowego Związku nawet ćwierć wieku. W 2005 r. marna resztówka Solidarności z liczbą członków wynoszącą 6 proc stanu z pięknych lat 1980-81 wspierała PiS, chociaż niektóre jej struktury poparły Tuska jak leśnicy z sekcji pracowników ochrony środowiska. Nieważne również, że historyczni bohaterowie Solidarności albo wprost zapisali się do PO jak inicjator strajku w Stoczni Gdańskiej Jerzy Borowczak czy tramwajarka Henryka Krzywonos, która wtedy zatrzymała komunikację miejską w Trójmieście – albo przynajmniej woleli Tuska i jego partię od braci Kaczyńskich jak sam Lech Wałęsa, Władysław Frasyniuk, Zbigniew Bujak czy Zbigniew Janas.
Mistyfikacja z Polską Solidarną, której autorstwo przypisuje się Adamowi Bielanowi (teraz jako euro deputowany rzecznikuje kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy) przetrwała kilkanaście lat i tyleż głosowań powszechnych. Odzwierciedla podejście do polityki samego Jarosława Kaczyńskiego, który podziela pogląd niemieckiego myśliciela Carla Schmitta, już kilkadziesiąt lat temu udowadniającego, że do zwycięstwa w polityce niezbędne okazuje się dokładne określenie i nazwanie wroga, a potem skuteczne przekonanie do tego opinii publicznej.
W tym wypadku się udaje, ponieważ dwubiegunowy podział od lat odpowiada samej Platformie, a także jej zapleczom medialnym („Gazeta Wyborcza”, TVN) i eksperckim (Fundacja Batorego). Prowadzi do eliminacji wszystkich innych z polskiej polityki. Udało się z Samoobroną, próbującą przynajmniej deklaratywnie reprezentować przegranych polskiej transformacji ustrojowej oraz Ligą Polskich Rodzin, odwołującą się do tradycyjnego katolicyzmu, nie znalazły też trwałego miejsca nowe na scenie Ruch Palikota i Kukiz/15. Zaś Platforma w najgorszym wypadku zagwarantowaną ma rolę głównej siły opozycji. Dlatego też bliscy jej eksperci ze swadą powtarzają tezy o dwóch Polskach i plemiennej wrogości. Obłudnie też doceniają 500 plus, chociaż gołym okiem widać, że świadczenie to doprowadziło do destrukcji polskiego rynku pracy i oddania go Ukraińcom, głównym zaś jego beneficjentem stali się sprzedawcy używanych samochodów w Niemczech. Publicystyka „Wyborczej” stworzyła cały aparat pojęciowy w obronie dwóch biegunów, zwalcza „symetrystów” – w jej nowo-mowie są to ci, którzy głoszą pogląd, że „PiS, PO jedno zło”. Polemika to wprawdzie całkiem jałowa ale skutecznie utrwalająca przekonanie o nieuchronności bipolarnego podziału.
Platforma i skupieni wokół niej doradcy z całą powagą wpisują się w logikę Kubusia Puchatka, powtarzającego androny, których sam nie wymyślił. Wobec braku szans na zwycięstwo lepsze drugie miejsce niż żadne. Za każdym razem, kiedy w Polsce triumfowała dwubiegunowa segmentacja sceny politycznej – wygrywał PiS jak w 2005 roku oraz ponownie w podwójnych wyborach z 2015 r. Bipolaryzacja pozostaje zabiegiem fałszywym, skutecznym wtedy gdy zakrzyczy się argumenty i uruchomi rozbuchane emocje, nie uzasadnia jej rozwarstwienie społeczne ani regionalne Polski (województwa zachodniopomorskie i lubuskie gdzie pełno dawnych PGR-ów zwykle głosują na Platformę a nie populistyczny przynajmniej w deklaracjach PiS), zaś państwo polskie choć słabe i zbiurokratyzowane pozostaje na tyle jednolite, by nie dawać pretekstu do dramatycznych pęknięć. To nie Ameryka czasów wojny secesyjnej ani nawet współczesne Włochy gdzie podział na bogatą Północ i ubogie Południe wydaje się wdrukowany na trwałe. Jesteśmy jednym narodem. Problem tkwi w ludziach, którzy nominalnie nas reprezentują. Zwłaszcza, że w wyborach bierze zwykle udział zaledwie co drugi Polak. Ale to nie wina obywateli, skoro ofertę dostają marnej jakości, nie tylko ze strony PiS. Pewne, że wcale się to nie zmienia na lepsze.
Małgorzata Kidawa-Błońska okazała się teraz kandydatką słabą, ale przynajmniej dla przyzwoitości próbowała pozyskiwać ludzi o umiarkowanych poglądach, którym obce są święte wojny. Jej następca Rafał Trzaskowski stawia na wojnę plemienną. Nie po to, żeby wygrać z Dudą (sondaże dają mu na to mniejsze szanse, niż innym pretedentom), ale żeby przynajmniej
wyeliminować kandydatów, kwestionujących nieuchronność podziału Polski na dwa światy. Władysław Kosiniak-Kamysz oraz Szymon Hołownia zdążyli wyprzedzić w badaniach szans wyborczych Kidawę-Blońską.
Jednak po podmienieniu kandydata przez PO znaleźli się w sondażach za Trzaskowskim.
Za to z tych samych badań wciąż wynika, że jeśli jednak wejdą do drugiej tury –
mają w niej bez porównania większe szanse pokonania Dudy niż prezydent
Warszawy.
A wybory nie rozstrzygną się w pierwszej turze, tylko w drugiej.
Trzaskowski nie kandyduje więc po to, żeby wygrać – na co szanse ma
niewielkie – tylko, żeby skutecznie zablokować konkurentów. Bo każdy z
nich, zaraz po zajęciu drugiego miejsca stałby się naturalnym przywódcą
opozycji. Przywódcą a nie tylko partyjnym nominatem.
Zero osobowości czyli ubóstwo kampanii 2020
Mizerię widać gołym okiem. Święta wojna PiS z PO o charakterze starcia plemiennego zdominowała przekaz, chociaż wciąż pozostajemy jednym narodem i społeczeństwem we wspólnym państwie, które cierpi na te wymianie ciosów. Walka zastępuje konkurs osobowości i projektów.
Wobec fiaska kampanii Kidawy-Błońskiej nowy i to charyzmatyczny
kandydat mógł wyłonić się z samej PO. Marszałek Senatu Tomasz Grodzki,
najwyższy dziś rangą dygnitarz spoza PiS, podołałby temu zadaniu, znamy jego
empatię, medialność i dar pozyskiwania zwolenników. Ale trzeba było umieć, a
przede wszystkim chcieć taką zmianę – jakościową a nie tylko personalną jak
wykolegowanie Kidawy przez dawnego protegowanego – przeprowadzić. To
zastrzeżenie nie odnosi się do marszałka lecz jego zaplecza. To nie jedyne
zaniechanie.
Platforma Obywatelska – co bardzo charakterystyczne – nawet nie próbowała
powściągnąć partyjnego egoizmu i dogadać się z dawnym koalicjantem
Władysławem Kosiniak-Kamyszem ani z bliskim ideowo (choćby przez stację
TVN) Szymonem Hołownią. Musi wystawić własnego kandydata, chociaż
szanse, że on wygra są znikome. Inną ma rolę do spełnienia.
Przypomina się, skoro o Afryce była już mowa, opowieść o trzech Murzynach,
którzy w trakcie wędrówki przez pustynię znaleźli i uwolnili z butelki dżinna, w
zamian zyskując prawo, by spełnione zostały trzy ich życzenia.
- Chcę być biały – mówi pierwszy.
- Ja też chcę być biały – życzy sobie drugi.
- A ja chcę, żeby tamci dwaj z powrotem stali się czarni – żąda trzeci.
W tej sytuacji Duda powinien cieszyć się z faktu, że ma takiego
kontrkandydata jak Trzaskowski. Sam na wojnę plemienną postawił już
dawno, chociaż kiepski z niego Cezar, to Rubikon przekroczył z chwilą
przyjęcia dymisji mec. Jolanty Turczynowicz-Kieryłło, wściekle atakowanej
przez media szefowej swojej kampanii, głoszącej wyrzeczenie się hejtu i
wzywającej do tego samego innych. Po co Dudzie w serialu znanemu jako
Adrian prawniczka cytująca Zbigniewa Herberta, Bielan wystarczy.
Wynik wyborów prezydenckich w Polsce nigdy nie był zgodny z wcześniejszymi prognozami. Najlepiej przekonał się o tym Andrzej Duda beneficjent zaskakującego zwycięstwa sprzed pięciu lat. Przedłużenie kampanii dodatkowo sprzyja kolejnym zaskoczeniom.
W tej kampanii autorzy nienawistnych komentarzy zarobią lepiej niż
kiedykolwiek, to wydaje się pewne. Chyba, że Polacy, zwykle nieufni wobec
wtłaczanych im odgórnie pozornych prawd, odrzucą ideologię plemiennego
podziału podobnie jak kiedyś marksizm-leninizm…