Jak Terlecki został heroldem opozycji

0
40

Do tej pory wystarczała mu rola spikera obozu rządzącego. Wobec nieporadności medialnej Jarosława Kaczyńskiego to szef klubu, a nie partii, ogłasza istotne medialnie komunikaty. Dziennikarze w Sejmie czatują od rana na moment, gdy się pojawi. Chociaż miewa humory, zawodzi ich rzadko. Teraz jednak wicemarszałek Ryszard Terlecki zapowiedział, że jesienią powstanie nowa partia opozycji.

Pozostaje miarą paradoksu w polskiej polityce, że ogłasza to akurat przewodniczący największego klubu parlamentarnego, stanowiącego sejmową emanację partii samodzielnie dziś rządzącej krajem.

Terlecki jednak – wbrew pozorom – doskonale wie, co robi. Wprawia w zakłopotanie opozycję i odwraca uwagę od kłopotów obozu rządzącego, gdzie nawet cztery poselskie głosy, pozyskane za sprawą świeżego ministerialnego awansu Agnieszki Ścigaj, nie zrównoważą ewentualnych strat, gdy zwolennicy Zbigniewa Ziobry odejdą, lub przyjdzie ich wyrzucić, by nie bruździli przy pozyskiwaniu pieniędzy z Unii Europejskiej, za sprawą których Jarosław Kaczyński zamierza jesienią przyszłego roku wygrać kolejne już, trzecie z rzędu wybory. Jeśli mu się to uda, okaże się tylko o jedną kadencję gorszy od własnego idola Viktora Orbana. 

Przewodniczący Ryszard Terlecki doskonale odnajduje się w roli Sfinksa. Przemawia zagadkowo. Powiedział niewiele. Tyle, że zapewne już jesienią powstanie nowa partia opozycyjna, do której wejdą posłowie Platformy Obywatelskiej, chociaż nie tylko oni.

Wystarczy to – pomimo, że sami zainteresowani nie zamierzają swoich ruchów z Terleckim uzgadniać – żeby wzbudzić krańcowy niepokój w pozornie bardziej zwartych od momentu powrotu do krajowej polityki Donalda Tuska szeregach PO. 

Dylemat Trzaskowskiego, czyli Warszawa jak gorset zbyt ciasny

Mowa najpewniej o partii Rafała Trzaskowskiego. Awaryjny kandydat PO w wyborach prezydenckich sprzed dwóch lat, który już w trakcie kampanii zastąpił Małgorzatę Kidawę-Błońską, gdy jej notowania drastycznie słabły – okazał się głównym poszkodowanym come backiem Tuska. Wprawdzie każdy z nich równo po jednym razie przegrał wyścig o prezydenturę – Trzaskowski w 2020 r. z Andrzejem Dudą, zaś Tusk w 2005 r. z Lechem Kaczyńskim – ale za sprawą siedmioletniego premierostwa (to rekord nowej Polski) mir, jakim cieszy się obecny przewodniczący partii okazuje się nieporównywalny z prestiżem prezydenta Warszawy.

Zwłaszcza, że czas Tuska wspomina się w PO jako siedem tłustych lat, podczas gdy Trzaskowskiemu brak sukcesów w stolicy: jeśli ładnie się pokaże, to przy okazji spraw “etosowych” jak pomoc dla Ukrainy. Tymczasem slumsuje śródmieście Warszawy, okupowane przez lumpów nie tylko w weekendy, a oddawanie pojedynczych stacji metra nie przemawia do wyobraźni mieszkańców, zwłaszcza starszych, pamiętających jeszcze powojenną odbudowę, czy nawet średniego pokolenia, które w latach dzieciństwa podziwiało inwestycje Edwarda Gierka: Trasę Łazienkowską, luksusowe hotele i Wisłostradę. W dodatku Trzaskowski drażni tym, że hamletyzuje, publicznie zastanawiając się, czy kandydować do parlamentu (co niby tam będzie robić? Zastąpi na czele klubu Koalicji Obywatelskiej Borysa Budkę? Śmiech na sali) czy pozostać w stolicy. Łaski warszawiakom przecież nie robi.

Paradoksalnie cel i efekt powrotu Tuska oraz kandydowania Trzaskowskiego na prezydenta kraju okazują się bliźniacze. W obu wypadkach – to za mało, żeby pokonać PiS. I w obu chodziło o obronę drugiego miejsca i powstrzymanie Szymona Hołowni. Interes partyjny decyduje. Nieważne, że wzmacnia to rządzących, bo Hołownia, gdyby nie wkroczył Trzaskowski, pewnie miałby szansę Dudę pokonać. Zaś teraz możliwości pozyskiwania elektoratu przez Polskę 2050 nie byłyby ograniczone, jak w wypadku Tuska, co do którego “szklany sufit” wydaje się oczywisty: zbyt wielu wyborców go nie lubi lub kojarzy z trudnymi dla siebie czasami.

Doły partyjne ani nawet szeregowi posłowie PO chcieliby więcej niż liderzy, co się przyzwyczaili, że… w opozycji nie jest źle. Rządzi się przecież Mazowszem i jeszcze siedmioma województwami. Panuje w wielkich miastach. Po swojej stronie ma się niemal bezkrytyczne wobec PO-KO media.

                      Efekt Tuska i jego koszmarny sen 

Zwykli posłowie, a tym bardziej działacze w regionach chcieliby więcej. Pognębienie Hołowni im nie wystarczy, zwłaszcza, że nie do końca się udało: Polska 2050 zachowuje w sondażach poparcie sięgające kilkunastu procent. Wyzerować się nie pozwoliła. A w tych samych badaniach, w których PO-KO zachowuje bezpieczną przewagę nad partią Hołowni – wciąż pierwsze miejsce okupuje PiS. Wielu działaczy uznaje więc, że nie tak miało być – lub przynajmniej, że inaczej być powinno. Dlatego nie tylko zwykle oddany Trzaskowskiemu poseł Sławomir Nitras dostrzega w prezydencie Warszawy alternatywę dla niby odnowionego przywództwa byłego premiera. Ludzie Tuska i Trzaskowskiego już nawet szkoły letnie organizują osobno i na zasadzie konkurencji. Nie musi to oznaczać rozłamu ani rozbratu. Ale może do niego prowadzić. 

Nie widać za to, kto spoza składu klubu Koalicji Obywatelskiej miałby w takim wypadku do zwolenników prezydenta Trzaskowskiego dołączyć. Sejmowa załoga Polski 2050 pozostaje nieliczna i ma własnego guru, trudno uwierzyć, żeby posłowie poważnie zbuntowali się przeciw sojuszowi Hołowni z Gowinem. Ludowcy też się nigdzie nie wybierają, póki zachowują szansę na reelekcję, a ewentualna koalicja z Hołownią ją zwielokrotni. Wersja soft zakłada więc, że nowa partia, jaką zapowiada Terlecki, stanie się owocem rozłamu w PO-KO ale wbrew słowom marszałka wielu ludzi z zewnątrz nie pozyska.

Nie da się jednak wykluczyć również wariantu “hard”, któremu zresztą psychologicznie sprzyja ucieczka od utrwalonej nazwy Platforma Obywatelska ku plazmowatej Koalicji Obywatelskiej (którą w istocie PO zawarła sama ze sobą), przy zachowaniu wymienności, bo partia i klub nazywają się inaczej, co jedności nie służy. To efekt zamysłu strategów, celowy lub mimowolny, bo ich dalekosiężnych intencji nie poznamy.    

Niezbyt prawdopodobne, chociaż możliwe pozostaje bowiem, że Rafał Trzaskowski wyprowadzi część posłów w klubu Koalicji Obywatelskiej, żeby potem połączyć siły z Szymonem Hołownią, prezesem PSL Władysławem Kosiniak-Kamyszem czy wspomnianym już Jarosławem Gowinem. Wtedy ziściłby się z kolei koszmar Tuska: wspólna lista opozycji, ale już bez niego. I nielicznego grona zwolenników. Dotychczasowe dominujące hasło przewodniczącego ujrzelibyśmy w krzywym zwierciadle. Tu jedność, chociaż wielobarwna – a tam dawny jej promotor na aucie. Jeśli już użyć piłkarskiego porównania, bo Tusk, jak wiemy, kocha futbol.

Trudno się więc dziwić, że wicemarszałek Terlecki… ma o czym opowiadać. Wprawianie oponentów w konfuzję to stały trick wytrawnych polityków.   

Jak pamiętamy, Lech Wałęsa, którego Donald Tusk wspierał jeszcze jako student, w czasach kiedy doktor praw Jarosław Kaczyński spał do południa, i dla którego lider Platformy Obywatelskiej do dzisiaj sporo estymy zachował – w drugiej turze wyborów prezydenckich w 1990 r. zyskał poparcie 74 proc Polaków, zaś w pierwszej w dziesięć lat później – 1 proc. Zaś początkiem końca laureata pokojowego Nobla okazał się w polityce krajowej… pomysł wspólnej listy. Donald Tusk, zresztą historyk z wykształcenia, powinien mieć ten przykład na uwadze.               

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 5

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here