Obejmując władzę w 2010 r. rząd Orbána stanął wobec problemu wysokich kosztów energii dla gospodarki i zwykłych Węgrów. Prąd, gaz i media były sprywatyzowane i znajdowały się w rękach zagranicznych koncernów. Unia wymagała, by państwo wprowadzało reguły rynkowe, które w efekcie oddają energię inwestorom z bogatych krajów. Na jej żądanie, by umożliwić swobodny przepływ kapitału, poprzednie rządy zlikwidowały centralne regulacje cen. Wcześniej sprywatyzowano przedsiębiorstwa energetyczne, wyprzedając je zagranicznym inwestorom, na dodatek gwarantując im wysokie dochody. Beneficjentami tego procesu stały się europejskie koncerny energetyczne, głównie z Niemiec.
Tam też płynęły sowite zyski z sektora energetycznego. Tradycyjne państwowe monopole były intratnym interesem − zagraniczne koncerny przez 17 lat wykazywały średnio 20% zysku rocznie. Te same firmy w Europie Zachodniej nie mogą windować cen, gdyż działają tam silne organizacje obrony konsumenta. W krajach o nieukształtowanych tradycjach demokracji, takich organizacji nie ma, brak jest społecznego nacisku, a słaba władza ulegała lobbingowi koncernów. Viktor Orbán opisywał to tak: „Sprywatyzowane przedsiębiorstwa komunalne działały w warunkach monopolu i oligopolu. Bez żadnych zahamowań mogły realizować swoje cele, wyprowadzając z Węgier ogromne zyski. Wszystko pod płaszczykiem wolnego rynku”.
Ceny energii przybliżyły się więc do poziomu europejskiego, więc przy niskich dochodach Węgrów, rachunki za mieszkanie, energię, media stanowiły aż 20% budżetu w gospodarstwach domowych, gdy np. w Niemczech jedynie 6 procent. W społeczeństwie na dorobku, gdzie wciąż 800 tysięcy gospodarstw opiera się na paleniu drewnem i węglem, a 150 tysięcy ma odcięty dopływ za nieopłacone rachunki – wysoki poziom cen jest poważnym obciążeniem budżetów domowych, a nawet odcina część społeczeństwa od osiągnięć cywilizacji.
Orbán nie godził się na taki stan rzeczy, wypowiedział koncernom wojnę, twierdząc że „tylko silne państwo może się sprzeciwić ich cenowym strategiom” i zapowiedział im: „teraz musicie zadowolić się mniejszymi zyskami”.
Zaledwie miesiąc po zaprzysiężeniu nowego rządu – 1 lipca 2010 r. parlament zamroził ceny energii, powołał nowy urząd regulacji energetyki. Zmieniono formułę cen, obniżając zyski koncernów energetycznych, a ministrowi dano prawo do ich regulowania. Na dodatek Fidesz uchwalał tak radykalne przepisy błyskawicznie – nie pozwalając na uruchomienie machiny lobbingu i zakulisowych wpływów. Dopiero później, 10 lipca rozpoczęto z koncernami negocjacje, które miały trwać do jesieni. Mogły czuć się zaskoczone, gdyż poprzedni rząd traktował je bardzo wyrozumiale.
Ale to była jedynie przygrywka, dwa lata później, pod koniec 2012 roku, zdecydowano się przeprowadzić poważne obniżki cen. 6 grudnia 2012 r. ogłoszono 10-procentową obniżkę cen gazu, elektryczności i ogrzewania. Przepisy zmuszały koncerny energetyczne, by wzięły na siebie koszty redukcji cen. Nałożono też specjalny podatek od infrastruktury i wprowadzono kontrolę. Zarówno parlament jak i rząd powołały pełnomocników, którzy nadzorowali dostosowanie cenników i obniżki cen przez koncerny energetyczne. Nie było lekko, „musiałem przeprowadzić brutalne negocjacje o taryfy z zagranicznymi dostawcami” – opowiadał Orbán.
Po pierwszym etapie obniżek, nastąpił kolejny. W 2013 r. obniżono ceny łącznie o 20%, w pierwszej turze od 1 stycznia – o 10%, potem ustawą z 1 listopada o 11,1%. Wiosną zdecydowano o obniżeniu cen od lipca o dodatkowe 10% za wodę, ścieki i śmieci.
Jednak firmy energetyczne odwołały się do sądu, który uznał 11 marca 2013 r. obniżenie cen gazu za niezgodne z prawem. Orbán był oburzony takim wyrokiem, na antenie radia mówił: „decyzja sądu jest skandaliczna”, „koncerny zmówiły się przeciwko węgierskim rodzinom, z których ciągną zyski”. Oskarżył dostawców energii o to, że zarabiają „setki miliardów forintów, które następnie wywożą do siebie”. Zapowiedział walkę i rzeczywiście Fidesz podjął błyskawiczne kroki – już następnego dnia, parlament przyjął ustawę zabraniającą przeniesienia na konsumentów podatku od infrastruktury gazowej, opłat od transakcji finansowych i podniesionych podatków dochodowych.
Dwa dni później powołano Węgierską Agencję Regulacji Energii i Usług Publicznych (MEKH). Jej szef był zatwierdzany przez premiera na 7-letnią kadencję i odpowiadał jedynie przed parlamentem. Główną zmianą były uprawnienia do bardziej zdecydowanego regulowania taryf oraz koncentracja na interesach odbiorców, a w związku z tym kontrola kosztów producentów. Urząd mógł teraz wydawać rozporządzenia dotyczące cen energii i usług, które zaskarżać można jedynie do Trybunału Konstytucyjnego, a nie jak wcześniej – do sądu. W ten sposób zlikwidowano ciągłe spory o ceny.
Dotychczasowa formuła, gdy ceny wyznaczała niezależna od rządu agencja (Magyar Energia Hivatal (MEH), odpowiednik w Polsce to Urząd Regulacji Energii) nie zdała egzaminu. Orbán wyjaśniał to tak: „Nie potrafiliśmy znaleźć odpowiedzi, jakie są koszty dostawców energii, ani jakie dochody. Dlatego zmieniliśmy niezależną agencję w urząd zarządzający dostawami mediów”.
Rząd nie przejmował się zbytnio reakcją energetycznych gigantów, minister János Fónagy ogłosił, że nie przeprowadzono żadnych analiz skutków obniżenia taryf, po co, „przecież nie upadną przez 10-procentową obniżkę cen”. Rząd zapowiadał też, że „nie będzie zwracał uwagi na żadne lobby, przejmował się ich zyskami czy ultimatum stawianymi przez dostawców energii, a dążył będzie do zapewnienia tanich usług publicznych dla społeczeństwa”. Jednak dla równowagi niższe ceny dla gospodarstw domowych były kompensowane dostawcom energii przez zgodę na podwyższenie taryf przedsiębiorstwom.
Ceny energii były tematem jednoczącym Węgrów, a Orbán odwoływał się do interesów ogólnonarodowych, by przeciwstawić się podziałom, głęboko dzielącym społeczeństwa w liberalnej demokracji. Antal Rogán wciąż przypominał, że „to nie jest sprawa Fideszu, ale każdej węgierskiej rodziny”. Rząd nie cieszył się przychylnością wiodących mediów, docierał więc do społeczeństwa w inny sposób, dając ogłoszenia do prasy, telewizji, pokazując jak spadły ceny gazu i energii, podczas gdy w całej Europie rosły. Rząd docierał również do odbiorców poprzez billboardy z wielkimi napisami „20% obniżki cen mediów publicznych”. Zobowiązał dostawców oraz administracje lokalne do powszechnego informowania mieszkańców na klatkach schodowych, a dostawców do wyliczenia i wyeksponowania na rachunku, ile odbiorca zaoszczędził na obniżce taryf. Wszystkie działania były zharmonizowane marketingowo – postarano się o promocję tych decyzji, obowiązkowo w kolorze pomarańczowym – barwach Fideszu.
Rok 2014 był rokiem wyborczym, a obniżki cen okazały się bardzo skutecznym narzędziem politycznym i na tyle popularnym, że rozszerzono je na opłaty za mieszkania, wywóz śmieci czy inspekcje kominiarzy. Wprowadzono je w lutym na posiedzenia parlamentu, tak żeby zdążyć przed wyborami 6 kwietnia 2014 r. I rzeczywiście – kilka dni przed nimi gaz staniał o 6,5%, a energia elektryczna o 5,7%. Dodatkowo zapowiedziano, że od 1 września prąd potanieje o 5,7%, a ciepło od 1 października o 3,3%. Zaplanowano też obniżyć ceny za odbiór śmieci o 10-15%. Rok wyborczy był wręcz festiwalem obniżek cen energii, gazu, mediów i usług. Orbán mając pierwszą kadencję obarczoną skutkami kryzysu finansowego, zrobił prezent Węgrom w postaci niższych rachunków za usługi publiczne, kosztami tego prezentu obarczając zagraniczne koncerny energetyczne.
Obniżki cen oznaczały ulgę dla przeciętnego gospodarstwa domowego wielkości 350 euro rocznie, o tyle zmniejszały się według wyliczeń rządowych rachunki i zwiększała siła nabywcza rodzin. Orbán wyjaśniał: „Usługi publiczne to nie miejsce do robienia pieniędzy, ten sektor nie należy do świata zysków.”
luty 2019
[Total_Soft_Poll id=”9″]