Czesław Michniewicz zawstydził krytyków i malkontentów, w błyskawicznym tempie montując ekipę, która nie tylko awansowała do finałów Mistrzostw Świata w Katarze (dla Polski dziewiątych w historii) ale  pokonała Szwecję w tak pięknym stylu, że komentatorzy porównywali chorzowskie 2:0 ze zwycięstwem tym samym wynikiem też na Stadionie Śląskim odniesionym nad Anglią w 1973 r. 

Polacy bardzo potrzebują tego sukcesu w ponurym czasie znaczonym obawami o bezpieczeństwo kraju, trwającą wciąż pandemią koronawirusa, wreszcie drożyzną i bezradnością rządzących wobec wszystkich tych plag. I znów piłkarze – niczym drużyna Antoniego Piechniczka w stanie wojennym zdobywająca trzecie miejsce w świecie na mistrzostwach w Hiszpanii – rozświetlili mrok błyskotliwą grą.

Wszyscy to widzieliśmy. Robert Lewandowski otwierając wynik z karnego zmazał plamę na honorze jaki stanowiło leniwe dreptanie w barwach reprezentacji na Mundialu w Rosji (2018 r.) i odmowa gry w eliminacyjnym meczu z Węgrami (2021 r.). Zaś dla takich bramek jak druga strzelona Szwecji warto mecze piłkarskie oglądać. Piotr Zieliński najpierw odebrał piłkę skandynawskiemu zawodnikowi w stylu tak wirtuozerskim, że porównywano to ze sposobem w jaki Włodzimierz Lubański we wspomnianym już meczu z Anglią ograł najlepszego obrońcę świata Bobby’ego Moore’a. To też była wówczas bramka na 2:0. Tym razem Zieliński podobnie jak wtedy kapitan drużyny Kazimierza Górskiego zachował przytomność umysłu i w równie pięknym stylu przelobował bramkarza szwedzkiego.

Tak jak zwycięski drybling Lubańskiego w pojedynku z Moore’m symbolizował skuteczne przebicie się polskich wirtuozów do futbolowej elity – tak teraz miarą podobnego zjawiska stała się bezradność legendy futbolu, Zlatana Ibrahimovica (z całym szacunkiem dla Lewandowskiego – to wyższa od niego półka), który wszedł na boisko tuż przed końcem by odmienić wynik, ale usiłowania maestra okazały się całkiem bezskuteczne.

Co więcej – to Polacy atakowali wciąż prowadząc dwoma bramkami i bliźsi byli strzelenia trzeciego gola niż goście bramki kontaktowej. 

A przecież niewiele ponad pół roku temu to prowadzona przez zagranicznego selekcjonera Paulo Sousę reprezentacja Polski przegrała z tą samą Szwecją mecz ostatniej szansy na Euro 2021, tracąc szanse na wyjście z grupy. I tak był to mecz niezły w porównaniu z inauguracyjnym ze Słowacją, która potęgą jest wprawdzie ale w hokeju na lodzie nie futbolu, a pomimo to podopieczni Sousy nie potrafili nadążyć za jej zawodnikami.

Nie od rzeczy przypomnieć, skąd wziął się portugalski celebryta Sousa w roli selekcjonera polskiej reprezentacji narodowej. Najpierw awans z drużyną do finałów Euro osiągnął trener Jerzy Brzęczek, postać charyzmatyczna, bo to on, wujek małego Jakuba Błaszczykowskiego, przygarnął go, gdy tata Kuby zabił jego mamę, wyprowadził na ludzi i wyszkolił na jednego z najlepszych polskich piłkarzy. W roli selekcjonera kadry Brzęczek sprawdził się znakomicie. Jednak po wygraniu eliminacji zamiast premii dostał dymisję. Zdecydował o tym pod koniec swoich rządów w polskim futbolu Zbigniew Boniek, wtedy jeszcze prezes PZPN. Celebryta, znany ze skomplikowanych interesów, wylansował Sousę na trenera.

Efekt okazał się żałosny. O meczach ze Słowacją i Szwecją była już mowa. Miarą kompromitacji stała się porażka u siebie z Węgrami, przeciw którym Sousa nie wystawił najsilniejszego składu, bo uznał fakt, że… niektórym zawodnikom, w tym Lewandowskiemu nie chce się grać. Portugalski trener wyróżniał sie wyłącznie wysoką gażą.

Odszedł zaś… w podobnie skandalicznych okolicznościach jak się pojawił. Po prostu pracę z polską reprezentacją porzucił, bo brazylijski klub zaoferował mu wyższą pensję.

Na szczęście na czele Polskiego Związku Piłki Nożnej nie stał już Boniek, lecz twórca sukcesów białostockiej Jagiellonii Cezary Kulesza i zamiast na kolejnego rycerza-gościa w nadziei, że trochę popracuje zanim ucieknie – postawił na mającego swój dorobek w polskiej ekstraklasie Czesława Michniewicza. Ten ostatni kiedyś doprowadził niby przeciętne Zagłębie Lubin do mistrzostwa kraju.

Wydawał się naturalnym kandydatem, by drużynę narodową poprowadzić. Napotkał jednak nie tyle na opór, co szukanie dziury w całym. Nie ze strony ludzi futbolu, ale ekspertów i mediów. Od razu zaczął się lobbing na rzecz kolejnego celebryty z zagranicy, chociaż – co zabawne – ci wcale się do obejmowania polskiej kadry nie garnęli.  
Żałosny eksperyment z Sousą nie był jedynym angażem dla zagranicznego celebryty w polskiej piłce, przed ponad dekadą reprezentację Polski prowadził Holender Leo Beenhakker. I podobnie jak Portugalczyk Sousa zapisał się w pamięci kibicowskiej wyłącznie wysokimi honorariami.

Gdy poprzednik Bońka w fotelu prezesa PZPN, król strzelców mistrzostw świata z 1974 r. Grzegorz Lato zachwalał “polską myśl szkoleniową” – spadła na niego lawina nie tylko krytyki ze strony głównych mediów ale wyjątkowej często ocierającej się o pospolity hejt złośliwości.

Zbudowaniem w błyskawicznym tempie drużyny, która w pięknym stylu pokonała mocną przecież Szwecję – Czesław Michniewicz udowodnił, że polska myśl szkoleniowa nie tylko istnieje, ale przewyższa, co widać na konkretnych przykładach, holenderską i portugalską. A już na pewno trenerskie dokonania Zbigniewa Bońka ojca chrzestnego nominacji Sousy, bo jak pamiętamy zanim trzeci piłkarz Europy w 1982 r. został po latach prezesem w PZPN, bawił się w selekcjonorowanie, przy czym prowadzone przez niego włoskie drużyny spadały z ligi, zaś gdy przymierzył się do prowadzenia reprezentacji, przegrał u siebie z Łotwą. 

Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Nieważne, że autorami wszystkich sukcesów reprezentacji pozostawali wyłącznie polscy trenerzy: Kazimierz Górski (trzecie miejsce na Mistrzostwach Świata w Niemczech Zachodnich w 1974 r.), Jacek Gmoch (piąte w Argentynie w 1978 r.) i Antoni Piechniczek (znów trzecie w Hiszpanii w 1982 r.). Ostatni medal z polską drużyną, srebrny olimpijski, wywalczył w Barcelonie (1992 r.) nieodżałowany Janusz Wójcik.  
Wedle podszeptów mainstreamu, “Gazety Wyborczej” i sportowych kanałów tematycznych – mieliśmy rechotać z polskiej myśli szkoleniowej, Laty i Michniewicza, któremu wypominano dawną znajomość z futbolowym aferzystą “Fryzjerem” skazanym prawomocnym wyrokiem Ryszardem F.: trudno jednak, żeby się nie znali, skoro obaj pracowali w Amice Wronki. Podrwiwano z Michniewicza na zapas.

Aż zobaczyliśmy piękną grę jego drużyny. I osiągnięty zamierzony efekt. Jedziemy na mistrzostwa. Zaś dla znękanych zagrożeniem wojennym i skutkami pandemii Polaków to, że przyjdzie im się trochę pomartwić, czy ich ukochani gracze nie będą mieli za gorąco w tym Katarze – stanowi znakomitą możliwość oderwania myśli od bardziej codziennych kłopotów. I rodzaj terapii, jakim dla wystających w kolejkach przed sklepami w stanie wojennym Polaków stała sie zbiorowa radość z goli drużyny Piechniczka. 

Teraz to Michniewicz może wreszcie pośmiać się ze swoich demagogicznych krytyków. Chwała polskiej myśli szkoleniowej, chciałoby się zakończyć. Albo zwyczajnie, po kibicowsku: szacun.

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 2

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here