Nawet pory roku są przeciwnikiem rządu PiS, jak wynika z wystąpienia Morawieckiego w Karpaczu

Uruchomimy instrumenty, które pozwolą przetrwać jesień, zimę i wiosnę – wyliczał premier Mateusz Morawiecki w trakcie przemówienia na Forum Ekonomicznym. Rząd popierany jest już tylko przez 29 proc Polaków, jak wskazuje najnowsze badanie CBOS [1]. To mniej, niż zamierza głosować na PiS.

Premier doradził przedsiębiorcom, żeby oszczędzali energię, co zakrawa już na prowokowanie protestów. 

“Koło  zamachowe  wyjścia  z  tej  spirali”

Kiedy Forum Ekonomiczne odbywało się jeszcze w Krynicy, nie w Karpaczu, premier Donald Tusk ogłosił tam w 2008 r. zamiar wprowadzenia Polski do strefy euro. Plan dołączenia w trzy lata do systemu wspólnej waluty zniweczony został rychło przez kryzys globalny po upadku Lehmann Brothers, a wypowiedź szefa rządu PO-PSL daleka była od przemyślanej. Jednak obwieszczona tam inicjatywa potwierdzała fakt, że na Forum polityczni liderzy przyjeżdżają z koncepcjami, których realizacja zmienić może świat polityki i gospodarki. W tym roku, już w Karpaczu, premier Mateusz Morawiecki nie złożył deklaracji, które mogłyby uśmierzyć lęki rodaków, związane z następstwami trwającej wciąż pandemii i wojny za wschodnią granicą. Dowiedzieliśmy się raczej po raz kolejny, że inflacja pozostaje problemem całego świata zachodniego, a nie rodzimym ubocznym skutkiem inżynierii społecznej pisowskiej ekipy, kupującej sobie poparcie poprzez rozbudowane formy rozdawnictwa.  

Morawiecki w prezentacji w Karpaczu skupił się na prezentacji dotychczasowych działań rządu (dodatki osłonowe, tarcza antyinflacyjna), a nie wizji dalszej strategii. Z powagą sytuacji niewiele wspólnego miały wtręty publicystyczne. Zrozumiałemu podkreślaniu bohaterstwa Ukraińców broniących kraju towarzyszyły próby zawstydzania Zachodu za zainteresowanie “latte i Netfliksem”, które w tym kontekście niełatwo pojąć. Jeszcze trudniej dostrzec w tym ramy wystąpienia męża stanu, próbującego wyznaczyć trendy na trudny czas. Los zapowiadanego pakietu pomocowego dla przedsiębiorstw energochłonnych, przez Morawieckiego przedstawianego jako obecny okręt flagowy polityki rządu, zależy zresztą od decyzji tak przez niego krytykowanej Unii Europejskiej (w opinii premiera “zacina się” ona, ponieważ “służy największym”), bo jest to forma pomocy publicznej, na którą UE może, ale nie musi przystać.   

Forum w Karpaczu w swojej obecnej postaci, z licznym udziałem przedsiębiorców i samorządowców, mogłoby stanowić arenę dogodną do pozyskiwania poparcia dla rządowych programów antykryzysowych, gdyby tylko władza była w stanie wypracować spójne rozwiązania. W deklaracjach Morawieckiego z pewnością ich zabrakło. Fiasko jego występu w “polskim Davos” tłumaczy po części dlaczego poparcie dla rządu deklaruje mniej Polaków, niż gotowych jest głosować na PiS.

Tłumaczenie inflacji, wzrastających kosztów życia oraz kłopotów z węglem na zimę i nawozami dla rolników rozlicznymi, nawarstwiającymi się przeciwnościami i stawianie siebie w roli specjalisty od zarządzania kryzysowego nie przekonuje więc nawet części elektoratu partii rządzącej. 

Wpływa na to zapewne specyficzny slang przekazu, który nawet technokratycznym nie da się już nazwać, skoro Morawiecki w Karpaczu obwieszczał, że wraz z Bankiem Gospodarstwa Krajowego “przygotowaliśmy razem programy, które tworzą specjalny montaż finansowo-kredytowo-derywatowy pod realizację projektów infrastrukturalnych, inwestycyjnych, bo wiemy, że właśnie w ten sposób możemy stworzyć koło zamachowe wyjścia z tej spirali kryzysu”   Ani to język niezawodnego menedżera, władnego przeprowadzić nas suchą nogą przez kryzys ani charyzmatycznego przywódcy, proponującego rozwiązania na miarę wyzwań epoki.

Koszmarna sprawa zniszczenia życia w Odrze pokazuje, że podobnie jak do języka, rządzący podchodzą do logiki, skoro władza niemal się cieszyła, że w zdewastowanej rzece nie znaleziono rtęci, jak utrzymywała opozycja, lecz tylko inne, również dla ryb śmiercionośne substancje trujące. 

Rządzący kupują czas

Pojęcie “dojutrkowania”, które do języka polskiej polityki wprowadził przed ćwierćwieczem, zresztą w odniesieniu do własnej formacji, dawny wiceprzewodniczący AWS Marian Piłka, wydaje się trafnie opisywać obecne ruchy obozu władzy. Budowane naprędce, z pozoru misterne i wielostopniowe konstrukcje sprawiają, że rządzący kupują czas.

Prezes TVP Jacek Kurski przestał gorszyć w swojej dotychczasowej roli. Odwołanie go z funkcji ułatwi PiS kaptowanie lub odzyskiwanie tradycyjnie inteligenckiego elektoratu. Nie znamy jednak ceny za jego głowę. Wiadomo, że Andrzej Duda najmocniej się jej domagał (Kurski nie tylko mu szkodził ale utrudniał budowanie wizerunku, który prezydentowi pozwoli przymierzać się po zakończeniu drugiej, więc ostatniej kadencji, do stanowiska w organizacji międzynarodowej). Wszystko wskazuje na to, że dostawszy, co chciał – chociaż głowa Kurskiego to produkt nie pierwszej jakości – przystanie na odłożenie terminu wyborów samorządowych o pół roku, do wiosny 2024 r, pod pretekstem, że ich zbieżność z parlamentarnymi utrudni rozliczanie kampanii. Zaprzeczał jednak temu niebezpieczeństwu wieloletni szef Państwowej Komisji Wyborczej sędzia Wojciech Hermeliński.

Tym bardziej, że i w 2024 r. podobnie, jak miało być w 2023 r. wybory okażą się podwójne, bo wtedy przypada termin głosowania do Parlamentu Europejskiego. Motywy odłożenia prezentują się więc jako wątłe. PiS kieruje się wyłącznie partyjnym interesem: to opóźnienie porażki. Partia rządząca w samorządach jest słaba, brak w niej wyrazistych dobrych gospodarzy Małych Ojczyzn, a w wielkich miastach jej elektorat kurczy się najszybciej ze względów tak kulturowych (gorszące praktyki władz, w tym słynny ciągnik w ślubnym prezencie dla wiceministra), jak ekonomicznych, bo rozbuchane, cechujące inżynierię obecnej ekipy rozdawnictwo społeczne odbywa się w pierwszym rzędzie z kieszeni podatnika z największych aglomeracji.

PiS nie chce, by oczywista porażka w wyborach samorządowych rzutowała na szanse jego kandydatów do parlamentu. Wie również, że sporo samorządowców przeciw wydłużeniu kadencji protestować będzie nieszczerze: zyskują przecież dodatkowe pół roku u władzy. W sumie – pięć i pół, dłużej u władzy w Polsce bez potwierdzania przez ten czas mandatu pozostaje tylko prezes Narodowego Banku Polskiego. Tyle, że on jest jeden – a samorządowców mnóstwo.

Dzięki temu… każdy czas kupuje. Typ politycznej transakcji doskonałej, która jednak niewiele obchodzi wyborców, a już na pewno nic z niej oni nie mają.        

Pocieszające okazuje się przeświadczenie PiS, że kiedyś wybory przyjdzie przegrać – bo dowodzi, że partia rządząca nie oderwała się jeszcze całkiem od rzeczywistości. Gorzej, że Jarosław Kaczyński poszukać może innych – poza odłożeniem głosowania samorządowego – dróg na skróty. Zaś świeży kompromis z Andrzejem Dudą, poświadczony zmianą sternika TVP, zapowiadać może, że prezydent w tym nie przeszkodzi. W grę wchodzić może zmiana ordynacji – tym razem do parlamentu krajowego. Kiedyś to Duda storpedował zmianę reguł obsadzania mandatów w europarlamencie korzystną dla PiS, w tym odejście od wyboru deputowanych w okręgach wyborczych (w wersji partii rządzącej każdy z nich miał reprezentować całą Polskę, a nie własny region).

Próg wysoko, zysk dla dwóch

Powraca w kuluarowych rozmowach zmiana dalece groźniejsza, bo w praktyce biurokratycznie sankcjonująca dwubiegunowość polityki w Polsce. Takie reperkusje nieść będzie za sobą zwiększenie liczby okręgów wyborczych, a tym samym zmniejszenie liczby posłów, wybieranych z każdego z nich. Opis to dość ogólny, ale skutkować może obecnością w Sejmie przedstawicieli zaledwie dwóch formacji (podczas gdy w 2019 r. mandaty zdobyło pięć partii: PiS, PO-KO, Lewica, PSL i Konfederacja). Przyjęcie takich reguł zmusi opozycję do zjednoczenia, bo kto wzbraniać się będzie przed “wspólną listą”, ten znajdzie się poza Sejmem. Dla Jarosława Kaczyńskiego to korzystne, bo ludzi Donalda Tuska jego “zjednoczona prawica” raczej pokona, gorzej byłoby, gdyby po stronie demokratycznej zsumowały się potencjały Tuska, Szymona Hołowni i ewentualnie naprędce skrzykniętych nowych formacji.

Gdyby PiS – przy zdawkowych protestach PO-KO, dla której to zmiana też korzystna – przeforsował nową postać ordynacji, oznacza to koniec progu pięciu procent głosów, dziś niezbędnych do zdobycia miejsc w Sejmie. W nowej wersji własnych posłów wprowadzą formacje, mające ok. 15 proc poparcia w kraju. Zaś PiS, nawet jeśli wybory przegra, zyska niemal pewność, że żaden polityk teraz rządzącej partii nie odpowie w przyszłości przed Trybunałem Stanu, bo nie uzbiera się w Sejmie niezbędnej do tego większości. To dodatkowy bonus dla władzy. Gorsze reperkusje rodzi ta zmiana dla społeczeństwa.

Trzeba pamiętać, że wciąż swojej realnej reprezentacji w życiu publicznym nie mają przedsiębiorcy, chociaż formuje się stopniowo ruch na rzecz odrodzenia Powszechnego Samorządu Gospodarczego w Polsce. W praktyce nikt też nie broni rolników i hodowców. Nie ma swojej reprezentacji klasa kreatywna, pracująca nie na etatach. Nowa ordynacja storpeduje możliwość wyartykułowania postulatów i interesów tych wszystkich, tak licznych i ważnych, bo wytwarzających zarówno wzory kulturowe, jak większość polskiego produktu krajowego brutto, grup społecznych. Zadziała mrożąco, konserwując przywileje dotychczasowej klasy politycznej. Utwierdzi ją w poczuciu bezkarności. Dla Kaczyńskiego okaże się korzystna, bo pozwoli mu wyeliminować oponentów z prawej strony, jak Konfederację i wykluczy emancypację Solidarnej Polski czy innych dysydentów z PiS. Dla Tuska to również pewny zysk – ponieważ partnerów do koalicji nie będzie musiał już zaganiać, po miejsca na jednej wspólnej liście przyjdą na kolanach. Fatalna za to okaże się ta zmiana dla wyborcy, bo znaczna część głosujących Polaków utraci swoją reprezentację w Sejmie, a ci, którzy tam się znajdą, resztki poczucia więzi z tymi, co ich wybrali.  

Ceną zmian z pozoru doraźnych, podyktowanych przez wąsko pojmowane interesy obozu rządzącego i zawierane w jego ramach kompromisy, okażą się długofalowe konsekwencje, prowadzące do zabetonowania systemu politycznego.

Nie wszyscy pasjonują się polityką. Z rozmów z głosującymi w wyborach lokalnych sprzed czterech lat zapamiętałem, że nie wszyscy zdawali sobie sprawę, że swoich przedstawicieli w samorządach wybierają po raz pierwszy na kadencję pięcioletnią: zmianę wprowadzono niewiele wcześniej. Stałe modyfikowanie reguł wyborczej gry zraża do udziału w głosowaniu. Znowu traci na tym społeczeństwo, zyskują pozbawieni kontroli z jego strony zawodowi politycy. 

[1] badanie CBOS z 14-25 sierpnia 2022 r.

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 3.7 / 5. ilość głosów 3

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here