Działań CBA nie wolno członkom PiS krytykować. Tak samo działaczom PZPR zabraniano podważania posunięć służby bezpieczeństwa. Co z tego wynika? Prognoza dla sukcesji w partii. Mariusz Kamiński z wolna zyskuje pozycję, jakiej nie ma nikt inny w państwie. Poza oczywiście samym Jarosławem Kaczyńskim.
Łukasz Perzyna
Niespodziewanie prezes Kaczyński złamał tabu rodzimej polityki, które sam ustanowił. Na wiejskim festynie w Kuczkach-Kolonii w niedzielę 14 lipca oznajmił, że za cztery lata w jego miejscu stać będzie kto inny, bo on ma już swoje lata.
Zaś parę dni wcześniej położona wśród lasów podwarszawska gmina Lesznowola, zamieszkała głównie przez ludzi zamożnych, osiedlających się tam z wyboru – stała się areną dramatycznych zdarzeń.
Maria Jolanta B.-W. wójtem w Lesznowoli pozostaje nieprzerwanie od 21 lat. Trafia na okładki pism lifestylowych i biznesowych. „Kocham ludzi a praca jest moją pasją” – mówi dla magazynu VIP [1]. Chwali się zrównoważonym rozwojem gminy. „Dbając o jakość życia mieszkańców tworzymy dobry klimat dla działalności gospodarczej” – deklaruje [2]. Wśród nagród, jakie przyznano pani wójt znajdują się tytuły Samorządowca Roku, Kobiety Sukcesu Mazowsza 2011, a nawet Europejczyka Roku 2011, wreszcie najlepszego wójta dziesięciolecia.
Jednak wszystko wskazuje, że najpierw mieszkańcy Lesznowoli konsekwentnie nie chcieli nikogo innego w fotelu wójta, a potem dopiero w mediach ruszył niepohamowany lans jej osoby. W ostatnich wyborach jesienią 2018 r. B.-W. uzyskała poparcie 78,4 proc głosujących.
Centralne Biuro Antykorupcyjne przynajmniej od roku interesowało się Lesznowolą i jej gospodynią. W ubiegłym tygodniu wójt Maria Jolanta B.-W. została zatrzymana przez CBA.
Wkrótce PiS w błyskawicznym tempie pozbyło się ze swojego klubu trojga radnych z Lesznowoli: Małgorzaty Bobrowskiej, Łukasza Grochali oraz Krzysztofa Łupińskiego, którzy ujęli się za zatrzymaną przez Centralne Biuro Antykorupcyjne wójt Marią Jolantą B.-W. Co zrobiła konkretnie „banda trojga”? Jej członkowie podpisali oświadczenie obecnych i byłych radnych Lesznowoli – o zgrozo także z innych klubów – wskazujące w odniesieniu do pani wójt, że „jej nieskazitelny charakter, uczciwość i prawość działania w sferze publicznej jak i prywatnej pozostaje poza podejrzeniami” [3].
Radnym faktycznie przyznał jeszcze w piątek rację Sąd Rejonowy dla Mokotowa, w którego właściowości pozostaje Lesznowola, pomimo wniosku prokuratorskiego o areszt na trzy miesiące wypuszczając panią wójt na wolność. Chociaż CBA szacowało, że z winy Pani Wójt majątek gminy został uszczuplony o prawie 4 mln zł za sprawą nieuzasadnionego umorzenia należności podatkowych oraz wypłacania odsetek od zerwanej umowy. Sprawa znalazła więc na razie rozstrzygnięcie niczym z optymistycznej powieści Marii Nurowskiej „10 godzin”, ale toczyć się będzie dalej.
O wykluczeniu radnych poinformował w trybie równie nagłym Sergiusz Muszyński, kierujący organizacją partyjną PiS w powiecie piaseczyńskim. Gdzie i tak wszystkie wybory wygrywa Platforma, więc po sprawie pani wójt z Lesznowoli… zapewne będzie zwyciężała jeszcze wyraźniej. Ważne wydaje się co innego: tempo rozprawienia się aparatu z „bandą trojga” radnych, którzy zdobyli się na odruch przyzwoitości, a lokalną lojalność wobec wyborców przedłożyli nad partyjną dyscyplinę.
Dla porównania, Natalia Nitek-Płażyńska, żona nieudolnego i nieudanego kandydata PiS na prezydenta Gdańska Kacpra Płażyńskiego, który, jak dowiodła kampania sprzed roku, nie odziedziczył po swoim ojcu Macieju prawości ani zdolności – dopiero teraz ma zostać wykluczona z PiS za zwalczanie kandydata tej partii na radnego Henryka Hałasa jeszcze… w ubiegłorocznej kampanii samorządowej. W takim tempie zwykle podobne sprawy załatwia się w PiS.
Nie chodzi o to, dlaczego w sprawie radnych z Lesznowoli Kaczyński jest niesprawiedliwy, bo zdążył nas do tego przyzwyczaić. Istotne okazuje się, dlaczego jest tak rychliwy. Zapewne dlatego, że chodzi o jego następcę. Ścislej – o spokojną i zdyscyplinowaną sukcesję, na której zależy mu tak bardzo, że przed laty pozbył się z partii Zbigniewa Ziobry, który lekkomyślnie poczuł się delfinem i wcale tego nie krył, a po latach przywrócony został tylko warunkowo w szerokiej formule „zjednoczonej prawicy”, która bezpośrednie następstwo na wszelki wypadek uniemożliwia, bo nowym szefem PiS nie zostanie członek innej partii – Solidarnej Polski. Zresztą choć Kaczyński znany jest z chorobliwej podejrzliwości, Ziobro swoimi zachowaniami wobec premiera Morawieckiego dowiódł, że wciąż na zaufanie nie zasługuje. W kwestii następstwa władzy może tylko grać na innych, sobie go nie zapewni.
Co łączy błyskawiczną i pokazową egzekucję radnych ze sprawą sukcesji po Kaczyńskim? Osoba koordynatora służb specjalnych i twórcy CBA w jego obecnym kształcie policji politycznej – Mariusza Kamińskiego.
Kaczyński zapragnął przekazać partyjnym strukturom, zawłaszcza mającym przed sobą jeszcze ponad cztery lata kadencji samorządowcom czytelny sygnał, że koordynator Kamiński odtąd podlegać będzie ochronie niemal równie rygorystycznej, co sam prezes. A na pewno nie przewidującej prawa do krytyki, nawet we względnie najłagodniejszej tj. epistolarnej jej formie.
Jeszcze za pierwszych rządów PiS niektóre pomysły Mariusza Kamińskiego – jak zamiar aresztowania Jolanty Kwaśniewskiej w związku ze sprawą zakupu domu w Kazimierzu – traktowane były przez jego przełożonych z przymrużeniem oka. Teraz z jakiejś przyczyny się to zmienia, poparcie staje się bezwarunkowe, choćby głowy miały spadać. Czas na odpowiedź, dlaczego tak się dzieje, chociaż musi ona mieć wymiar hipotezy, skoro w grę wchodzą decyzje rodzące się w głowie jednego człowieka. Ale określają je fakty polityczne, które znamy.
Wiele wskazuje na to, że właśnie Mariusz Kamiński zastąpi Jarosława Kaczyńskiego – jak w 1982 r. radziecki wieloletni zwierzchnik służb Jurij Andropow sekretarza generalnego KC KPZR Leonida Breżniewa. Kamiński – w odróżnieniu od rywali – gwarantuje przejęcie partii bez wojny sukcesyjnej, awantur, frond i sprzeciwów. Na czele rządu stałby nadal Mateusz Morawiecki, bo to wariant obliczony na zwycięskie wybory. Partii jednak nie obejmie, bo mogłoby to oznaczać ryzyko buntu „starego zakonu” z Porozumienia Centrum przeciwko dawnemu doradcy Donalda Tuska i wieloletniemu banksterowi z roczną pensją siedmiocyfrowej wysokości.
Tytułowy „delfin” z książki Gajdzińskich [4] może zostać łatwiej zatopiony. O Mariuszu Kamińskim nikt książek nie pisze, bo też… kto zechciałby je czytać. Biografia koordynatora nie zawiera miliardowych kontraktów, milionowych pensji, zakulisowych spotkań z liderami PO ani kontaktów z prorosyjskimi lobbystami jakie opisywał Tomasz Piątek [5] – „Mario” Kamiński legitymuje się mniej pasjonującym życiorysem studenckiego opozycjonisty, partyjnego działacza a potem zwierzchnika tajnych służb, którego znajomości i zainteresowania nie wykraczają poza pełnione role.
Paradoksalnie walorem Kamińskiego pozostaje to, że jego słabości są powszechnie znane: do osób umiarkowanych się nie zalicza, chociaż już należy do grupy 50+ wciąż żyje niemal po studencku i mało odpowiedzialnie – ale też zamiłowania do luksusu czy choćby blichtru nie przypiszą mu nawet najwięksi wrogowie. Żyje polityką, nic innego nie potrafi. Całkiem jak prezes. Niewątpliwie – jeśli posłużymy się językiem pisowskiego aparatu – nagrabił sobie przy okazji warszawskiej afery reprywatyzacyjnej, ale w znacznej mierze są to sprawy już znane: rozbudowane kontakty z Jakubem R. jednym z głównych jej bohaterów służyć miały zarówno włączeniu PiS do grona beneficjentów reprywatyzacji, jak zbieraniu kwitów na Hannę Gronkiewicz-Waltz, wtedy prezydent stolicy. Jednak Patryk Jaki wysłany został do europarlamentu a nie przeznaczony do dalszej kariery w kraju i oddał komisję ds. reprywatyzacji warszawskiej, co gwarantuje Kamińskiemu, że nie będzie miał kłopotów nie tyle z samym Jakim, co prochu nie wymyśli, ale z jego protektorem Ziobrą.
Zaś skoro samemu Kaczyńskiemu nie zaszkodziły wieże Austriaka ani nocne gaworzenie z sejmowej mównicy o kanaliach, to trudno się spodziewać, że karierę Kamińskiego zastopuje imprezowe całowanie po pijaku bokserki gospodarza wabiącej się Tequila, nawet jeśli w tle mamy 40 tys. lokatorów wyrzuconych bezprawnie z mieszkań, których takie anegdoty nie rozśmieszą. Za to dla części pisowskiego elektoratu mogą nawet stać się sygnałem, że to… swój chłop. Podobnie jak wysłanie syna do lukratywnej pracy w Banku Światowym z rekomendacji NBP stanowi wyraz troski o rodzinę.
Dobre dla PiS sondaże zachęcają do przyszłego rozdzielenia funkcji premiera i lidera partii. To tłumaczy, dlaczego na mazowieckim festynie Kaczyński oznajmił, że ma swoje lata i w jego miejscu stanie ktoś inny, co dla zwolenników PiS pozostaje deklaracją równie epokową, jaką było przyznanie przez cesarza Japonii po przegranej II wojnie światowej, że nie jest istotą boską, dla jego poddanych.
O zmianie przywództwa w PiS mówić bowiem nie wolno, chyba, że czyni to sam prezes. Ale że Kaczyński nie jest wieczny, okazało się już dwa lata temu, gdy „bez żadnego trybu” wylazł na sejmową mównicę i wygłosił z niej pamiętny bluzg o „kanaliach” i „mordach zdradzieckich”, oskarżając parlamentarnych opozycjonistów o zamordowanie mu brata, chociaż partia odchodziła już wtedy od hardcore’owej narracji posmoleńskiej wobec oczywistej kompromitacji komisji Macierewicza, zdominowanej przez esbeków, puszki i parówki.
Również w ostatnich tygodniach 2016 r. Kaczyński kompletnie stracił głowę, gdy trzymająca z wicemarszałkiem Sejmu i przewodniczącym klubu parlamentarnego Ryszardem Terleckim rzeczniczka Beata Mazurek wyprowadziła prezesa całkiem nieprzygotowanego do dziennikarzy, którym dał się łatwo złapać na kłamstwie. A w tle trwała już pamiętna okupacja sejmowej sali po wykluczeniu z obrad posła Michała Szczerby oraz zapowiedzi ograniczeń dostępu dla dziennikarzy. Gdyby Kaczyński popłynął wtedy na briefingu tak jak na trybunie z kanaliami – kwestia następstwa stanęłaby na porządku dnia (a bardziej nocy) w trybie natychmiastowym, a wobec niezgułowatości marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego i faktu że wspomniany kryzys on właśnie zawinił, naturalnym kandydatem zostałby jego pierwszy zastępca i szef klubu Terlecki – historyk, a nie ogrodnik z wykształcenia, znający się na polityce, a nie tylko związanych z nią ceremoniach. Zamiast puczu z filmu Ewy Świecińskiej mielibyśmy przewrót pałacowy, nocną zmianę w obozie władzy. Zabrakło niewiele.
Zalążków przyszłej sukcesji dopatrywano się w specjalnych zespołach zadaniowych, powoływanych w PiS w trybie nagłym do rozwikłania trudnych spraw. Pierwszym z nich była ekipa, która sądziła w partii Bartłomieja Misiewicza, niesfornego i gorszącego rzecznika oraz ulubieńca ministra obrony narodowej Antoniego Macierewicza. Oprócz Mariusza Kamińskiego otłuszczonego gagatka osądzali wówczas Joachim Brudziński oraz Marek Suski. Każdy z nich to ulubieniec prezesa. Brudziński zajmował się strukturami w całej Polsce, Suski na strategicznym Mazowszu, a teraz głównie pilnuje Morawieckiego w jego kancelarii, co okazuje się najbardziej odpowiedzialnym z zadań.
Wiadomo, że Brudziński zmniejszył swoje szanse, wyjeżdżając do Brukseli jako eurodeputowany. Z kolei Suskiemu, skądinąd człowiekowi z pasją i pewnym urokiem osobistym, w wolnych chwilach malującemu niezłe obrazy szkodzą nieroztropne i fatalne wypowiedzi medialne, czyniące z niego – czasem niezasłużenie – symbol pisowskiej arogancji i buty. Tak było z osławionym już patriotyzmem genetycznym. Zespół, który sądził Misiewicza mógłby w chwili próby przybrać kształt triumwiratu, co nie wyklucza uprzywilejowanej pozycji jednego z jego członków.
W obecnych warunkach dominatorem stać się może wyłącznie Mariusz Kamiński. Zapewnia Kaczyńskiemu płynne przejęcie władzy, którego nie da mu nikt inny – a poniekąd znaczną jej część koordynator służb specjalnych już faktycznie sprawuje. I to tę dla prezesa najważniejszą. Wystarczy prześledzić niedawne najgłośniejsze afery PiS, od dwóch wież samego prezesa z kopertą dla księdza włącznie po działki Morawieckiego, żeby się w tym zorientować. Następca prezesa musi mu zapewnić dwie kwestie dla niego najważniejsze: komfort i bezkarność. Mowa przecież o polityku, który od 30 lat nigdy normalnie nie pracował, a wcześniej w nawet w opozycji nie wyróżnił się nadmiarem odwagi, co wypominają mu demonstranci skandujący „13 grudnia spałeś do południa”.
Jeśli teraz Kaczyński również chce spać spokojnie, Mariusz Kamiński wydaje się jedyną osobą, zdolną mu taki sen zapewnić.
Jak sądzisz?
[democracy id=”27″]
[1] Kocham ludzi i swoją pracę. Rozmawia Mariusz Gryżewski. Magazyn VIP, magazynvip.pl dostęp lipiec 2019
[2] ibidem
[3] cyt wg Wirtualna Polska wp.pl z 13 lipca 2019; por też. Piasecznonews.pl z 12 lipca 2019
[4] por. Piotr Gajdziński, Jakub N. Gajdziński. Delfin. Wyd. Fabuła Fraza, Warszawa 2019
[5] por. Tomasz Piątek. Morawiecki i jego tajemnice. Arbitror, Warszawa 2019
Czytaj inne teksty Łukasza Perzyny: