Kosiniak chce na premiera,

0
54


Tusk nie pozwala

Politycy PSL przygotowują operację pozbawienia PiS władzy jeszcze przed wyborami. Premierem zostałby Władysław Kosiniak-Kamysz, poparty przez “co najmniej siedmiu” a być może więcej dotychczasowych posłów Prawa i Sprawiedliwości oraz oczywiście przez kluby opozycji – dowiedzieliśmy się nieoficjalnie. Problem w tym, że nie godzi się na to Donald Tusk, bez którego przyzwolenia “nieoczekiwana zmiana miejsc” się nie uda.

Pomiędzy PO i PSL, tworzącymi w latach 2007-15 zgodną jak nigdy w naszej najnowszej historii koalicję rządzącą nabrzmiewa spór o sens przejmowania władzy jeszcze przed wyborami. Lider ludowców Władysław Kosiniak-Kamysz gotów jest stanąć na czele rządu. Za to przewodniczący PO-KO Donald Tusk uważa, że nie ma sensu przejmować masy upadłościowej przy obecnym stanie kraju i lepiej poczekać na zwycięstwo wyborcze.

Ludowcy przeciwnie, zakładają, że jak najszybsze odebranie władzy PiS, nawet bez wyborów i jeszcze w obecnym parlamencie, zapoczątkuje nerwowe ruchy i narastającą kompromitację dotychczas rządzących, być może również serię rozłamów – a w końcu odsunięta od władzy partia Jarosława Kaczyńskiego wybory przegra.

Problem w tym, że bez przyzwolenia Tuska przygotowana przez ludowców akcja nie ma szans powodzenia. Sceptycyzm Platformy Obywatelskiej – Koalicji Obywatelskiej może wynikać też z obaw o realność całego przedsięwzięcia. Nie ma bowiem gwarancji, że rzeczywiście uda się nie tylko wyprowadzić z PiS co najmniej siódemkę posłów, ale jeszcze zapewnić, żeby stabilnie głosowali później z dotychczasową opozycją, współtworząc nową większość rządową.
Tym bardziej, że raz już na podobne odwrócenie ról liczono. Tyle, że wtedy zmianę układu sił w Sejmie zapewnić miał ówczesny pisowski wicepremier Jarosław Gowin z chwilą zamierzonego przejścia wraz z kilkunastoma posłami do “obozu demokratycznego”. Tyle, że gdy Jarosław Kaczyński akcję tę uprzedził i Gowina ze stanowiska sam odwołał – za zdymisjonowanym wicepremierem poszła raptem czwórka zwolenników. Teraz pozostaje szefem jednego z małych kół w Sejmie. Ma za sobą załamanie nerwowe. Mało kto wierzy w jego powrót na pierwsze strony gazet. A miał marszałkiem Sejmu zostać…
Obecne nadzieje wiąże się z prezesem PSL, pomimo jego fatalnego rezultatu w wyborach prezydenckich sprzed dwóch lat. Bo też Kosiniak-Kamysz uchodzi wciąż za jednego z najbardziej koncyliacyjnych polityków. Dogadać się podobno z każdym potrafi. Tym bardziej, że nigdy do końca nie wiadomo, co on sam myśli. Przecież kiedyś przezywany złośliwie we własnym stronnictwie “tęczowym Władkiem” gdy pomimo tradycyjnego konserwatyzmu obyczajowego ludowego elektoratu wyrażał zrozumienie dla emancypacyjnych postulatów środowisk LGBT, później zagłosował za odrzuceniem bez żadnych dalszych prac projektu ustawy, dopuszczającego aborcję na życzenie. 

Ze zrozumiałych względów politycy, potwierdzający, że plan odsunięcia PiS od władzy bez wyborów został przygotowany – nie ujawniają, kim są posłowie największego klubu parlamentarnego, którzy mieliby z jego szeregów wystąpić. Przeważnie wymienia się grupę, która poprzednio sprzeciwiła się “piątce Kaczyńskiego” – nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt, praktycznie szkodzącej interesom polskich hodowców. Zbuntowani posłowie odnieśli wtedy zwycięstwo, PiS się z niefortunnego pomysłu wycofał, do czego przyczyniły się jednak również masowe protesty organizowane przez pozaparlamentarny Komitet Obrony Polskiego Rolnictwa i Hodowców Zwierząt pod kierownictwem m.in. ekonomisty i przedsiębiorcy Dariusza Grabowskiego. Planowana przez PiS regulacja była zresztą wyjątkowo destrukcyjna. Przyzwoicie przeciw niej zagłosowało wtedy kilkunastu posłów PiS.

Dlaczego koncepcja szybkiej zmiany rządu jeszcze w tym Sejmie pozostaje nieodłącznie związana z osobą prezesa Polskiego Stronnictwa Ludowego Władysława Kosiniak-Kamysza? Jej zwolennicy, z którymi rozmawialiśmy, utrzymują, że wyłącznie na niego w roli premiera godzą się szykujący się do otwartego buntu posłowie PiS. Żadnego kandydata z PO-KO nigdy nie zaakceptują.

Wprawdzie w sondażach PO-KO notuje poparcie 20-30 proc indagowanych, a PSL zwykle niewiele ponad 5 proc, jednak pomysł, żeby koalicyjnym premierem został przedstawiciel słabszego ugrupowania wcale nie jest egzotyczny. Raz w najnowszej historii już tak się zdarzyło. I też skorzystali na tym ludowcy.

Gdy jesienią 1993 r. wybory wygrał Sojusz Lewicy Demokratycznej (20 proc głosów), jego lider Aleksander Kwaśniewski oddał premierostwo Waldemarowi Pawlakowi z PSL, które zyskało mniej, bo 15 proc poparcia – ponieważ sam zmierzał już do prezydentury i uważał, że branie odpowiedzialności za kraj w sytuacji masowego bezrobocia i obniżenia poziomu życia tylko mu realizację celu utrudni.

Tusk jednak o prezydenturze nawet własnej wypowiada się lekceważąco, “w kontekście żyrandola” i niewiele wskazuje na to, żeby zamierzał torować dawnym koalicjantom sprzed ośmiu lat (wtedy sam zdał premierostwo, żeby objąć w Brukseli posadę prezydenta Zjednoczonej Europy) drogę do szefostwa rządu. Analogia się więc kończy, czy ściślej, jak powiadają zwykle roztropni w polityce Francuzi: “comparaison n’est pas raison”, porównanie nie ma racji bytu. Przywołać też można tu znane powiedzenie Karola Marksa, że jeśli historia się powtarza, to… jako farsa tylko.    

Tymczasem pojawił się nowy termin wyborów: 13 listopada już tego roku. Pogłoski o nim dochodzą z PiS. To data niewątpliwie dla rządzących korzystna, bo tuż przed głosowaniem mieliby okazję zaprezentować się przy okazji uroczystości państwowych z okazji święta narodowego 11 listopada, nagłaśnianego przez telewizję państwową. Tymczasem ok. dwóch milionów Polaków z powodu niedawnych “technicznych” zmian pozbawionych zostało możliwości odbierania innych stacji. Na przyspieszenie wyborów prawie o rok PiS miałby się zdecydować po to, żeby storpedować ewentualną akcję opozycji przejmowania władzy w obecnym Sejmie, ale przede wszystkim żeby uciec od skutków inflacji, objawiającej się dla zwykłego obywatela drożyzną, szczególnie dotkliwą dla niezamożnych wyborców PiS. Coraz mniej mogą też rządzący liczyć na wielkie pieniądze z Unii Europejskiej, za które – jak wcześniej mawiano – Kaczyński chciałby przeprowadzić kampanię przed wyborami po upływie pełnej kadencji.     

Wielu posłów, wypytywanych o oba warianty – tak konstruktywnego votum nieufności wobec rządu Mateusza Morawieckiego ze wsparciem części PiS dla kandydatury Kosiniak-Kamysza, jak przyspieszenia wyborów odpowiada w konwencji: nie uwierzę, póki nie zobaczę. Pamiętają o fiasku planów, wiązanych z Gowinem. Jak również o niedawnej magicznej dacie 5 sierpnia, kiedy to wedle uprzednich zapowiedzi to PiS miał przegłosować samorozwiązanie parlamentu, a tymczasem tego dnia nie wydarzyło się nic istotnego. Wzmaga to uzasadniony sceptycyzm. Na razie w Sejmie trwają ćwiczenia z liczenia. Kto się przeliczy, niebawem zobaczymy. Wariant z wyborami w zwykłym terminie jesienią przyszłego roku pomimo mnogości innych rozwiązań wciąż wydaje się najbardziej prawdopodobny. Jednak już w tym roku w Sejmie zapowiada się… gorąca jesień.  

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 4

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here