Krzysztof Leski. Zbyt trudne pożegnanie

0
419
Krzysztof Leski, fot. Wikipedia

Symbol wolnego dziennikarstwa i obu solidarnościowych generacji – sierpnia ’80 i pokolenia zmiany 88/89 – syn legendarnego bohatera antyhitlerowskiego podziemia, odszedł w wyniku ponurego zdarzenia, stanowiącego efekt absurdalnej przemocy. Krzysztof Leski, rocznik 1959, odwrotnie niż większość żurnalistów zawsze pozostawał twardy wobec swoich szefów, a uprzejmy dla młodszych kolegów.

Gdy w „Gazecie Wyborczej”, jeszcze w pierwszej redakcji, dawnym socjalistycznym żłobku przy Iwickiej psuł się komputer – wołano informatyka. Gdy ten sobie nie radził… sprzęt naprawiał Krzysztof Leski. Widzowie wiadomości telewizyjnych zapamiętali go jako człowieka z laptopem na niezliczonych konferencjach prasowych, bo pierwszy z polskich dziennikarzy posługiwał się przenośnym komputerem, więc operatorzy chętnie brali go „na przebitki”. Ale też ten technokrata śmiał się, że jego praca magisterska z historii, chociaż nie miał czasu jej obronić, wyszła w 50 tys egzemplarzy. To napisana wspólnie z promotorem prof. Jerzym Holzerem „Solidarność w podziemiu”, bez której dziś żaden student nie napisze nawet pracy semestralnej na ten temat.

Rozliczne talenty bohatera zawsze wymienia się w nekrologach – tyle, że Krzysztof Leski… wyróżniał się nimi naprawdę.

Nie chwalił się bohaterską przeszłością, chociaż w wieku 21 lat był już niezależnym dziennikarzem w czasach pierwszej „Solidarności”, przeszedł przez internowanie i redakcję podziemnego „Tygodnika Mazowsze”. Obserwacja obrad Okrągłego Stołu oprócz wielu artykułów dla prasy niezależnej zaowocowała również broszurą Leskiego zatytułowaną najskromniej jak można: „Coś. Rzecz o Okrągłym Stole”.

W „Gazecie Wyborczej” pomimo zasług nie zaliczał się do redakcyjnej nomenklatury, manifestował dystans wobec Misi Bikont i Agnisi Kublik, kpił z koterii i totumfackich. My, młodzi dziennikarze, którzy na Iwicką trafiliśmy prosto z radykalnych pism podziemnych, takich jak mój KPN-owski „Orzeł Biały” zawsze mieliśmy wrażenie, że jest po naszej, a nie ich stronie.

Za to po wyjściu od Adama Michnika z gabinetu kopał wszystkie krzesła po drodze, kiedyś demonstracyjnie podarł na środku newsroomu wywiad z szefem dyplomacji Krzysztofem Skubiszewskim, którego redakcja nie chciała mu puścić. Rękopisy nie płoną jednak, jak wiemy z „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa, bo elektroniczną kopię tekstu najlepszy dziennikarz wśród informatyków i najlepszy informatyk wśród dziennikarzy i tak zachował.
Podobnie jak szacunek dla swojej przeszłości. Już w połowie lat 90 relacjonowałem dla Wiadomości TVP akcję Ośrodka Karta „ratujmy bibułę” i poprosiłem go o wypowiedź, pytając, gdzie możemy ją nagrać. Podziękował mi za informację i oznajmił, że spotkamy się w siedzibie Karty, bo przydżwiga tam swoje archiwum drugiego obiegu. Zamierzenie akcji wzięło się stąd, że zwykli ludzie, rozżaleni postawą Solidarności w nowej Polsce, masowo wyrzucali na śmietnik podziemne publikacje, kiedyś ukrywane pieczołowicie na wypadek rewizji. Leski ich rozczarowanie rozumiał, ale własny sentyment zachował.

Był zresztą drugim podziemnym pokoleniem jako późne dziecko Kazimierza Leskiego pseudonim Bradl, bohatera antyhitlerowskiego ruchu oporu porównywalnego z kurierem z Warszawy Janem Nowakiem-Jeziorańskim i innym legendarnym emisariuszem Janem Karskim, który pierwszy powiadomił aliantów o holocauście. Sędziwego już Leskiego seniora miałem zaszczyt wypytywać przed kamerą dla TVP przy okazji 50 rocznicy Powstania Warszawskiego, ostatniej z masowym udziałem jego uczestników. Prezesował ich organizacji. Gdy później spotkałem Krzysztofa, powitał mnie mocnym uściskiem dłoni i słowami: – Widziałem, że starego mi nagrałeś.

Gdy pisał, to nie kalkulował. Przekonałem się o tym, bo jako kierownik działu krajowego liberalnego dziennika „Obserwator Codzienny” namawiałem go na przejście do nas, a szefa redakcji – do przyznania mu wysokiej pensji. Pomysł upadł, gdy w samym środku negocjacji Leski napisał w jakimś felietonie, że ten Obserwator Damiana Kalbarczyka to niby startuje ale nie może wyjść, więc entuzjazm w redakcji dla tego transferu zmalał do zera…

Jeśli czymś się chwalił, to jak na prawdziwego mężczyznę przystało – samochodem. Kiedyś wspólnie relacjonowaliśmy posiedzenie władz AWS odbywające się w pałacu w Jabłonnie, bo tam akurat wyznaczyli sobie spotkanie następcy robotniczej, skromnej i egalitarnej Solidarności, kilkanaście lat wcześniej prowadzącej łódzkie włókniarki w marszach głodowych. Gdy obrady się zakończyły, chciałem zamówić taksówkę, co pomimo dwudziestokilometrowego dystansu od Warszawy nie stanowiło problemu, bo w latach 90 dobry dziennikarz zarabiał jak ja w „Życiu” Wołka pięć średnich krajowych. Ale Krzysztof Leski niemal wyrwał mi telefon komórkowy z ręki.

– Odwiozę cię – przesądził sprawę.

W zamian jednak musiałem przez te 20 kilometrów wysłuchać szczegółów wszystkich zalet jego citroena xantii i samemu – bo chociaż krytyk literacki z wykształcenia, jako syn profesora nauk technicznych pewną wiedzą o motoryzacji dysponuję – powstrzymywać się od stwierdzenia, że to przecież tylko samochód klasy średniej, a jakość wykonania francuskich wozów ustępuje niemieckim. I jeszcze istotny detal: Leski wcale nie mieszkał blisko mnie, solidnie drogi nałożył, po prostu uprzejmość miał na swój sposób zakodowaną, jak o pasjonacie informatyki można chyba powiedzieć.

Artykuły pisał krótkie i zwięzłe. Jako prezenter – nie porzucał ironii ani dystansu. Przestał prowadzić wieczorne wydanie Wiadomości w latach 90, bo szefom nie podobało się, że czasem uśmiecha się pod wąsem, jakby powątpiewał w odczytywane informacje. Zresztą w TVP zaczęła się już wtedy moda na męskie odmiany lalek Barbie: Lisa czy Siezieniewskiego, zapowiadająca obecne pacynki reżimu: Adamczyka i Łęskiego. Krzysztof Leski prowadził jeszcze później telewizyjne programy śledcze i publicystykę, w tej kojarzącej się potocznie z histerią instytucji imponując zimną krwią i opanowaniem. Paradoksem okazało się, że potem zniknął z mediów, chociaż nie przestano go uważać za jednego z najwybitniejszych polskich dziennikarzy.

Koszmarne okoliczności jego śmierci można przypisać złowrogiemu przypadkowi, ale też dostrzec w nich symbol losu, jaki w wolnej Polsce spotkał człowieka, który tyle dobrego dla niej uczynił. Łatwo pisze się bezosobowo o kolejnych opozycyjnych pokoleniach, trudniej zmierzyć się z taką grozą.

A wolne dziennikarstwo? Od niego pożyczmy miary – chciałoby się powtórzyć słowa Władysława Broniewskiego napisane po śmierci Andrzeja Struga. Pamietajmy jednak, że Krzysztof patosu nie znosił. Teraz będzie nam brakowało jego chłodnej inteligencji, uczynności i błyskotliwej ironii.

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 4.9 / 5. ilość głosów 79

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here