Kto chce być Kaczyńskim?

0
77

Czyli Prawie jak Breżniew, ale prawie czyni różnicę

W znakomitym filmie Patryka Vegi o kibolach i mafii “Bad boy”, główne postaci z obu wspomnianych kręgów dzielą stanowiska w przejmowanym właśnie klubie piłkarskim. Prawniczka zostanie panią prezes, a dotychczasowy “gniazdowy” czyli organizator dopingu w jednym z sektorów przejmie teraz ochronę stadionu, ktoś inny catering. Aż wreszcie któryś z grona dzielących łupy spyta szefa, tytułowego bohatera: – A ty? – A ja będę, k…, jak Kaczyński – pada lapidarna, ale jasna odpowiedź. 

Realna władza, sprawowana bez ponoszenia za nią formalnej odpowiedzialności, kusi najbardziej. Ale też najmniej koresponduje z mechanizmami demokratycznymi. Nie tak dawno warszawski sąd uznał, że czołowy dziennikarz śledczy Wojciech Czuchnowski miał prawo nazwać kraj pod rządami PiS państwem mafijnym. Nie chodzi wcale o szukanie łatwych analogii. Szczegóły niedawnego odwołania z funkcji prezesa TVP Jacka Kurskiego, które jeden z jego poprzedników na stanowisku, sam też nie aniołek, teraz jednak głosujący w Radzie Mediów Narodowych przykładnie za odstrzeleniem dotychczasowego pisowskiego nominata Robert Kwiatkowski – nazwał wprost egzekucją, dowodzą, że w obozie rządzącym mają miejsce przetasowania, których celu i sensu nie da się sprowadzić wyłącznie do zmian przedwyborczych. Kurski, prezes upolitycznionej jak nigdy TVP, zapłacił głową za to, że próbował politykować… poza wyznaczoną mu rolą. Sprowadzającą się do tego, że zachwala władzę i opluwa opozycję, ale nie wtrąca się do gry frakcyjnej w obozie rządzącym. Dlatego Jarosław Kaczyński postawił na bezkształtnego Mateusza Matyszkowicza, bo on zapewni realizację pierwszego z tych zadań ale choćby z racji słabej pozycji na wspieranie żadnych frond – choć sam we “Frondzie” pracował – nigdy się nie poważy. Paradoksalnie to prezes – oczywiście PiS a nie TVP – zastopował więc proces, który sam zaczął. 

Pokazowe pozbycie się wieloletniego ulubieńca stanowić ma ostrzeżenie dla innych. Kaczyński pokazał, że wciąż trzyma ster władzy i ze skarceniem tych, którzy tego nie rozumieją, nie zamierza zwlekać. 

Winny jak ocet, czyli 55% niechęci

Cena, za utożsamienie całej władzy w państwie z wolą i decyzją jednego polityka okazuje się jednak wysoka. Jarosławowi Kaczyńskiemu nie ufa bowiem 55 proc Polaków. W sierpniowym sondażu CBOS większą nieufność żywimy wyłącznie wobec jego podwładnego, ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry (56 proc) [1]. Kaczyński, przez dziewięć lat dotychczasowych rządów PiS (2005-7 oraz od 2015) tylko przez rok pełniący urząd premiera (2006-7), zresztą zapewne najgorzej w historii, i przez rok piastujący utworzone dla niego stanowisko wicepremiera do spraw bezpieczeństwa, co okazało się eksperymentem całkiem nieudanym (tak jego odejście, jak powołanie, mało kto zauważył, bo nic zmieniło) – w powszechnej opinii uosabia państwo PiS.

Dysponujący niegdyś podobnym zakresem władzy Lech Wałęsa znajdował swoje “zderzaki” (pierwszym z nich został w 1991 r. premier Jan Krzysztof Bielecki), zaś Kaczyński, jeśli z kimś odpowiedzialność dzieli, to wyłącznie formalną. Trudniej przyjdzie postawić go przed Trybunałem Stanu, gdyby ktoś spróbował.

Ludzie wiedzą jednak niezawodnie, kto rządzi Polską. I odpowiada za to, co złe. Skoro przywołaliśmy listę dialogową filmu Patryka Vegi, warto odwołać się do innego beneficjenta kultury masowej, pisarza o największej liczbie sprzedanych książek Remigiusza Mroza (“Kasacja”). Pasuje tu zgrabna formuła jego autorstwa: “winny jak ocet. Bez dwóch zdań” [2]. Rozliczne badania opinii od dawna to potwierdzają.  

Tam, gdzie decydują, premiera nie potrzeba

Równie pouczające, co rozpoczynająca ubiegły tydzień dymisja Kurskiego, okazało się zamykające je posiedzenie pisowskiego kierownictwa w partyjnej siedzibie na Nowogrodzkiej.  O sprawach tak pierwszoplanowych jak zmiany ordynacji wyborczej do Sejmu i Senatu oraz termin wyborów samorządowych (zostaną opóźnione o pół roku), debatowano pod nieobecność przebywającego wtedy w Kijowie premiera Mateusza Morawieckiego. Chociaż pozostaje on również wiceprzewodniczącym partii. Jakby nie dało się dzień czy dwa zaczekać. Celem Kaczyńskiego znów stało się pokazanie, kto rządzi.

Morawiecki może sobie brylować w Karpaczu, jak na wieloletniego bankowca przystało, gdzie jego przemówienie na Forum Ekonomicznym okazało się tyleż ozdobne, co pozbawione ważkiego przekazu. Na razie jednak niech pilnuje rządu, zwłaszcza, że poparcie dla niego (29 proc wg najnowszego CBOS) okazuje się niższe, niż dla partii: PiS wciąż może bowiem, wedle różnych sondaży, liczyć na 31-39 proc elektoratu. Nie ma zresztą na co Morawiecki narzekać: pomimo spadających notowań, pozostaje faworytem do roli kandydata Prawa i Sprawiedliwości na prezydenta za trzy lata, kiedy kończący drugą kadencję Andrzej Duda nie będzie już mógł startować, bo zakazuje tego Konstytucja. Partia rządząca pokazała przez 7 lat, że gotowa jest ustawę zasadniczą łamać, ale… nie dla Dudy z pewnością. 

Za miskę soczewicy

Trzeci z wierzchołków pisowskiego trójkąta bermudzkiego, niewątpliwie najmniej samodzielny z dotychczasowych prezydentów, wyłonionych w głosowaniu powszechnym, odniósł drobny sukces prestiżowy. To Andrzej Duda wiele razy uparcie domagał się odwołania Kurskiego, w kampanii prezydenckiej doprowadził do jego chwilowego wycofania z Woronicza, ale teraz dopiero może chodzić w glorii. I powtarzać: a nie mówiłem.

Dla polskiego życia publicznego bez porównania ważniejsze jest nie to, co ma do powiedzenia, tylko ewentualny prezydencki jego podpis pod pisowskim projektem zmian ordynacji wyborczej. Jeśli w zamian za głowę Kurskiego, Duda przystanie na wprowadzenie systemu wyborczego, który faktycznie ograniczy reprezentację w Sejmie do dwóch partii (taki byłby efekt zwiększenia liczby okręgów z 41 do 100 i zmniejszenia liczby posłów w nich wybieranych z obecnych 6-20 do raptem 4-5) okaże się, że były członek Unii Wolności i wymuskany prawnik Andrzej Duda resztki reputacji demokraty odda za miskę soczewicy.   

Wybory to nic, liczy się sukcesja

Brutalizacja wewnętrznej walki w PiS ma nikły związek z kalendarzem wyborczym. Dalece ważniejszy – z rysującą się perspektywą sukcesji po Jarosławie Kaczyńskim. Kwestia, kto zastąpi w przyszłości obecnego prezesa wszystkich prezesów, wzbudza emocje bez porównania większe, niż obsada stanowisk premiera czy prezydenta. Potwierdza to, że przytoczona na wstępie drastyczna formuła Wojciecha Czuchnowskiego, której sąd nie uznał za bezzasadną, znajduje pokrycie w rzeczywistości.

To następstwo władzy po Kaczyńskim wzbudza skrajne emocje, z negatywnymi na czele.

Lider nie złożył w tej kwestii żadnych wiążących deklaracji. – Na razie, do 2025 r. jestem ja. Jeśli nie umrę – rzucił Kaczyński w Karpaczu. Funeralna stylizacja narzuca ton spekulacjom o sukcesji. Niebezpiecznym dla potencjalnych uczestników. Wcześniejsze wskazanie Mariusza Błaszczaka okazało się jeden tylko raz wypowiedzianą formułką bez zobowiązań. Awansowany na wicepremiera, też – podobnie jak Morawiecki – nie znajduje powodu do narzekań… ani sposobu, by prezesa trzymać za słowo.

Porównania Jarosława Kaczyńskiego do Leonida Breżniewa z ostatniego okresu jego sekretarzowania od dawna już przestały być tylko publicystyczną złośliwością. Objazd kraju przez prezesa PiS pokazuje, że pomimo szczelnych kordonów ochroniarzy i pełnego komfortu, jaki mu towarzyszy – liderowi zdarza się wypowiadać kwestie, które wprawiają jego otoczenie w wyraźną konfuzję i z których przychodzi się później tłumaczyć. Obwożony po kraju prezes Kaczyński w Nowym Targu wyłuszczał, że trzeba palić wszystkim, poza oponami, bo Polska musi być ogrzana. Z Breżniewem działo się tak, że podczas spotkania z aktywem partyjnym floty czarnomorskiej trzy razy czytał tę samą stronę napisanego na maszynie wystąpienia, bo zapomniał kartkę przerzucić, aż wreszcie odważył się na to jeden z zasiadających w prezydium admirałów.

Już pięć lat temu Kaczyński, gdy wdrapał się “bez żadnego trybu” na sejmową mównicę i z niej wymyślał oponentom od “kanalii”, co mu brata “zamordowały”, a teraz sobie nim “wycierają mordy zdradzieckie”  – sprawiał wrażenie nie panującego nad odruchami i szkodzącego sobie. Miarę patologii jego przywództwa pokazuje fakt, że nikt z kręgu najbliższych współpracowników nie odważył się go wtedy powstrzymać. A w kuluarach pojawiła się nawet wersja, że wielu nie reagowało specjalnie, spodziewając się, że prezes niczym kiedyś Gabriel Janowski popłynie do końca i sprawa następstwa nagle stanie na porządku dziennym – a ściślej nocnym, bo w tej porze wspomniany występ prezesa miał miejsce.

Gra o tron i obraza majestatu

Rolę spikera obozu rządzącego wziął na siebie szef klubu i wicemarszałek Ryszard Terlecki, niby przez żurnalistów niezbyt lubiany, ale dla nich bezcenny, bo niezawodnie wygłaszający pisowski “przekaz dnia”. Dyscyplinę u siebie utrzymuje, ale popularny nie jest. Jako rówieśnika Kaczyńskiego (obaj są z rocznika 1949), trudno uznać go za kandydata na jego następcę, chociaż trzyma się bez porównania lepiej, potrafi zażartować albo rzucić zgrabną formułkę, co prezesowi mimo sztabu podpowiadaczy (a może właśnie z tego powodu) przychodzi coraz trudniej. O ile Kaczyński to kiepski prawnik chociaż z doktoratem (wykładał na wykpiwanej wówczas filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku i nawet tam nie był bacznie przez studentów słuchany), to Terlecki jako profesor historii może poszczycić się licznymi i ważkimi publikacjami jak “Dyktatura zdrady” o początkach PRL. Jednak dotychczas w PiS a zwłaszcza w wewnętrznej polityce kadrowej działało znane z ekonomii prawo Kopernika-Greshama, że moneta gorsza wypiera lepszą. Reguły castingu okażą się więc specyficzne, a selekcjoner – zapewne jeden. Kaczyńskiemu, prawnikowi, chociaż jako się rzekło kiepskiemu, ale interesującemu się historią (lubi być tytułowany “naczelnikiem”, to nie żart), z dwóch konstytucji międzywojennych bliższa niż najbardziej demokratyczna po francuskiej marcowa pozostaje kwietniowa, dająca nawet prezydentowi prawo wyznaczenia następcy. Sam prezes z niego nie zrezygnuje. 

Prezentacje w Powerpoincie i eksportowe wystąpienia również na użytek zagranicy wygłasza Morawiecki. Duda pozostaje stałym punktem odniesienia dla sojuszników, zwłaszcza amerykańskich, ale jego decyzyjność okazuje się znikoma. Losy dwóch ostatnich spośród wymienionych spleść się mogą już w 2025 r, bo jeśli wtedy Morawiecki wystartuje na prezydenta, Duda teoretycznie – pod warunkiem, że pozostanie uległy wobec Kaczyńskiego – mógłby zostać wskazany na prezesa PiS. W partii nie jest jednak popularny, a prezes nie preferuje zwykle rozwiązań równie klarownych, jak tu opisane, bardziej więc prawdopodobne wydaje się pozyskanie dla Dudy stanowiska międzynarodowego po upływie drugiej kadencji: skoro zdecydują o tym Amerykanie, może mu się opłacać, żeby na sam koniec się z Kaczyńskim wreszcie poróżnił. Najlepiej w sprawie, która da mu pozór obrony zasad demokratycznych. 

Codzienne zarządzanie państwem w znacznej mierze stało się domeną wicepremierów Jacka Sasina i Henryka Kowalczyka, pełnią oni jednak w obozie władzy rolę kadrowych i biegłych rewidentów, a nie trendmakerów. Widać już, że z tego grona żaden pewny następca się nie wyłoni.

W tej sytuacji najbardziej prawdopodobne wydaje się albo przyszłe przejęcie władzy w partii przez jakiś triumwirat, przez samego Kaczyńskiego namaszczony: mogliby zostać do niego wskazani, poza osobami, których nazwiska już tu padły, również “siłowy” minister Mariusz Kamiński – niezdolny do odegrania samodzielnej roli, ale do pilnowania innych… jak najbardziej, oraz Joachim Brudziński, którego wpływ na intrygi krajowe osłabia oddalenie Brukseli, gdzie pełni mandat europosła. Ale sam przecież tego chciał. Zresztą wybór sutych uposażeń eurodeputowanych przez wielu niedawnych prominentów PiS, kosztem ich pozycji w polityce krajowej, i to dokonany wtedy w przededniu kolejnych wygranych wyborów do Sejmu (2019 r.), wydaje się wskazywać, że do gry o sukcesję się nie garną. Manifestowanie podobnej postawy stanie się w PiS powszechne, bo też prezes bacznie obserwuje, kto się z tej usłużnej skromności wyłamie. Ten, kto tak postąpi, na pewno może się pożegnać z namaszczeniem go na następcę. Otwarta rozmowa o sukcesji w czasach prezesury Kaczyńskiego traktowana jest bowiem jak obraza majestatu.     

[1] sondaż Centrum Badania Opinii Społecznej, 14-25 sierpnia 2022

[2] Remigiusz Mróz. Kasacja. Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2017, s. 7

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 5

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here