czyli wielcy polscy sportowcy w trudnych czasach

Ich losy zaprzeczają stereotypom smutnej i szarej rzeczywistości w PRL. Życie mieli barwne, dawali innym radość i dumę z osiągnięć, o które w innych branżach było wtedy trudno. Wielcy polscy mistrzowie wywodzili się zwykle ze skromnych rodzin, to sport dawał im szansę wyjazdu za granicę, zdobycia mieszkania bez 30 lat czekania oraz rozpoznawalność równą dzisiejszym celebrytom. Piłkarzy Kazimierza Górskiego nie przebił nawet Robert Lewandowski, bo choć uznano go za najlepszego na świecie, za jego czasów drużyna narodowa nie odnosi podobnych sukcesów jak wtedy. Podobnie Andrzej Gołota pomimo wieloletniej obecności na zawodowych ringach nie unieważnił osiągnięć polskiej szkoły boksu. 

Smutny fakt odejścia Ryszarda Szurkowskiego i świadomość nieszczęść, jakie trapiły go w ostatnich latach życia (śmierć syna w gruzach World Trade Center i własny wypadek w trakcie seniorskich zawodów) – ożywiły zarazem piękne wspomnienia. Nie tylko z kolarskich Wyścigów Pokoju, w których ten czterokrotny zwycięzca majowej imprezy wygrywał z radzieckimi sprinterami z Walerijem Lichaczowem na czele i cyborgami z Niemieckiej Republiki Demokratycznej. 

W latach 70. chociaż gospodarka uzależniała się coraz bardziej od zachodnich kredytów a milicja pałowała protestujących przeciw podwyżkom cen robotników ze złowrogą zawziętością – sport pozostawał dla Polaków odskocznią, domeną uzasadnionej dumy i wzruszeń.

Zbiegiem okoliczności dosłownie w miesiąc po okrutnej pacyfikacji Radomia i Ursusa przez władze, Polska na olimpiadzie w Montrealu (1976 r.) stała się szóstą potęgą sportową świata: przed nami znalazły się tylko ZSRR i NRD, już od przedszkola systemowo hodujące mistrzów oraz najbogatsze państwa na kuli ziemskiej: USA, RFN i Japonia. Dwa tygodnie igrzysk przyniosły nam siedem złotych medali, ósmy – sztangisty Zbigniewa Kaczmarka – odebrano za doping farmakologiczny. A przecież zawiedli piłkarze, bo przegrali finał z NRD a dwukrotnie wcześniej złotemu Józefowi Zapędzkiemu zacięła się broń na strzelnicy.  

Przy czym sukcesy odnosiliśmy wtedy w widowiskowych dyscyplinach. Świat podziwiał biegaczkę Irenę Szewińską, skoczka wzwyż i studenta prawa Jacka Wszołę, tyczkarza Tadeusza Ślusarskiego, pięściarza Jerzego Rybickiego oraz drużynę siatkarzy Huberta Wagnera. Dopiero za sprawą kunsztu Janusza Peciaka Polacy dowiedzieli się, z jakich dyscyplin składa się pięciobój nowoczesny. Zapaśnik Kazimierz Lipień po igrzyskach podpadł, bo na zawody do Finlandii zawiózł cale kartony drogiej tam wódki, ale na igrzyskach nie miał konkurencji.  

Zaś wcześniej piłkarze Kazimierza Górskiego po zwycięskim remisie z Anglią na Wembley (1973 r.) nie tylko awansowali po raz pierwszy po wojnie do finałów mistrzostw świata ale zajęli w nich trzecie miejsce, a królem strzelców został Grzegorz Lato (1974 r.). Sukces ten powtórzyli już pod wodzą selekcjonera Antoniego Piechniczka w jednym z naajsmutniejszych momentów naszej historii (1982 r.) kiedy to kolejny “zwycięski remis” tym razem z ZSRR dodał ducha znękanemu stanem wojennym społeczeństwu.

Koń przed blokiem dla Laty na urodziny od Szarmacha

Fantazję mieli przy tym nasi mistrzowie nieziemską, skoro na urodziny Grzegorza Laty, mieszkającego wtedy w Mielcu jego klubowy kolega ze Stali Andrzej Szarmach przyprowadził mu w prezencie pod blok żywego konia. Nie żadnego kuca czy pony, ale całkiem dorodne zwierzę. Na mistrzostwach w RFN wspólnie zadziwili świat, bo drużyna z Janem Tomaszewskim w bramce, od czasu Wembley tytułowanym “człowiekiem, który zatrzymał Anglię”, kapitanem Kazimierzem Deyną i skrzydłowym Robertem Gadochą, co sam żadnego gola nie zdobył ale mnóstwo ich wypracował dla innych – pokonała kolejno Argentynę, Haiti, Włochy, Szwecję, Jugosławię i Brazylię, przegrywając tylko przedostatni mecz z Niemcami, nazwany bitwą na wodzie bo przed rozpoczęciem gry nad stadionem rozszalało się oberwanie chmury, co utrudniło zadanie szybko rozgrywającym piłkę Polakom. 

Dla siebie i innych, nie dla ustroju

– Czy biega pani dla ustroju? – spytał w trakcie konferencji prasowej zachodni dziennikarz mistrzynię na 400 metrów Irenę Szewińską. Żurnaliści wolnego świata przyzwyczajeni byli do odklepujących przed kamerą wyuczone formuły mistrzów radzieckich 
– Biegam dla siebie – odpowiedziała sportsmenka.

Szewińska stała się jedną z najmocniejszych wtedy polskich marek w świecie, na bieżni zapracowała nawet na wiele mówiący przydomek: Irenissima.

Zanim jeszcze Polska zasłynęła w świecie za sprawą pontyfikatu Jana Pawła II, fenomenu pierwszej jeszcze nieskorumpowanej Solidarności, literackiego Nobla dla Czesława Miłosza oraz canneńskiej Złotej Palmy dla Andrzeja Wajdy za “Człowieka z żelaza” to mistrzowie sportu byli jej najlepszymi ambasadorami. 

Podczas bankietu z udziałem przebywającego na tournee w Stanach Zjednoczonych zespołu  zabrzańskiego Górnika polonijne małżeństwo z całą powagą proponowało Włodzimierzowi Lubańskiemu, że go adoptuje i gotowe jest utrzymywać a w testamencie zapisać całe mienie.

Jak uratowany górnik o swojego imiennika pytał

W kraju zaś, gdy ratownicy po siedmiu dniach dotarli do przysypanego w kopalnianym zawale Alojzego Piontka, jego pierwsze pytanie brzmiało:
– Co z Górnikiem? Wygrał?
Był rok 1971. Zanim bowiem triumfy zaczęła odnosić reprezentacja, powodów do dumy dostarczała zabrzańska drużyna. Po wyeliminowaniu Romy w 1970 r. awansowała do finału Pucharu Zdobywców Pucharów, co do dziś pozostaje najlepszym w historii wynikiem polskiego klubu. Pięć lat temu serio cieszyliśmy się gdy Legia znalazła się wśród nie dwóch lecz… 32 najlepszych drużyn Ligi Mistrzów. Ale od paru lat nawet to już się nie udaje…

Kult zabrzańskiego Górnika zaczął się zresztą parę lat zanim walczył on o puchar z Manchesterem City, gdy w 1967 r. zespół mistrza Polski przywitano w Kijowie transparentem “Pozdrawlajem sportsmienow z riespubliki Polszi”, co piłkarze i kibice odebrali jako upokarzające zrównanie nominalnie suwerennego kraju z 16 republikami radzieckimi, zwłaszcza, że przeciwnikiem pozostawało KGB-owskie Dynamo, pokonane zresztą na wyjeździe zapewne za sprawą tej dodatkowej presji. Po powrocie zaś, jak opisuje biograf Lubańskiego Przemysław Słowiński już w Warszawie przy kolacji “jakiś starszy pan, niezbyt pewnie trzymający się na nogach, wciąż zatrudniał orkiestrę, każąc jej bez końca intonować “sto lat”. W sali restauracyjnej Grand Hotelu zrobił się świetny nastrój, którego współtwórcami byli również wszyscy pracownicy hotelu, z personelem kuchennym na czele” [1].

Sukcesy Górnika były wielką zasługą Włodzimierza Lubańskiego. Właśnie on, gdy dowiedział się, jak brzmiały pierwsze słowa uratowanego Piontka, wraz z doskonałym obrońcą Stanisławem Oślizłą odwiedził ocalonego w szpitalu i wręczył mu klubowe proporczyki. Jeszcze po czterdziestu latach opowiadał mi o tym łamiącym się ze wzruszenia głosem.

Kibice kochali i wymagali

Nie zawsze jednak nawet Lubański miał lekko z kibicami. Do jednego z ważnych meczów przystąpił wkrótce po niedokładnie zaleczonej kontuzji. Nie potrafił się na boisku odnaleźć. A gra toczyła się w strasznym błocku. W efekcie wszyscy kończyli mecz utytłani, a tylko nie umiejący się zmusić do ofiarnych wślizgów Lubański w śnieżnobiałym kostiumie niczym z pokazu mody sportowej. Szydliwe kibicowskie przezwisko “biały anioł” przylgnęło do niego na długo i bezskutecznie z nim walczył.

Kazimierz Deyna uznany został w 1974 r. za trzeciego piłkarza Europy, ale nikt nie jest prorokiem we własnym kraju. Gdy w Chorzowie trzy lata później walczyliśmy o awans do kolejnego Mundialu z Portugalią, śląska publiczność gwizdała na kapitana reprezentacji ile wlezie. Wytrzymał i bezpośrednio z rzutu rożnego – co w futbolu niezmiernie rzadko się zdarza, wystarczy spojrzeć na boisko, żeby wiedzieć, dlaczego – strzelił bramkę dającą upragniony efekt, bo goście później też jedną zdobyli, a remis nas premiował, ponieważ przedtem wygraliśmy w Porto. Jednak w argentyńskich finałach, na które dzięki niemu pojechaliśmy, Deyna nie strzelił karnego w meczu z gospodarzami.  

Wiele wskazuje na to, że nie powinien wtedy podchodzić do piłki ustawionej na jedenastym metrze od bramki. Jak relacjonuje Stefan Szczepłek w biografii piłkarza: “Był to setny występ Deyny w reprezentacji Polski (..). Jak zwykle wziął piłkę, bez słowa, na nikogo nie patrzył, z nikim nie rozmawiał. Podszedł do niego Boniek:
– Kaziu, jeśli nie czujesz się na siłach, może ja strzelę…

Zbyszek był ostatnią osobą, na rzecz której Kazik zrzekłby się tego karnego. Bez względu na to, jak by to zostało odebrane, on sam przed sobą przyznałby się do tego, że jego czas minął, że nie ma już siły, odporności, tak potrzebnych w takich wyjątkowych sytuacjach. Może więc propozycja Bońka jeszcze bardziej wyprowadziła Deynę z równowagi” [2].     

Aspiracje były wtedy tak wielkie, że piąte miejsce drużyny Jacka Gmocha uznano za porażkę. Dziś wiele byśmy za taki wynik dali.
Gdy Deyna powrócił do kraju, kibole wybili mu szyby w mieszkaniu.

Do hejtu – jakbyśmy dziś to określili – wobec kapitana reprezentacji przyczynili się nadgorliwi żurnaliści. Wobec pogłosek, że mistrz stara się o wyjazd za granicę “Przegląd Sportowy” obwieszczał bowiem inną wersję już w tytule “Postawa godna kapitana”, a w tekście wkładał w usta Deyny zdanie, że CWKS Legii nie opuści, albowiem z Ludowym Wojskiem Polskim jest związany uczuciowo. Każdy, kto inteligentnego na boisku lecz z trudem klecącego wypowiedzi publiczne Deynę słyszał choć raz wiedział, że to nie jego. Kapitan chciał na Zachód, do Manchesteru City i rychło za sprawą liberalnej polityki ekipy Edwarda Gierka zgodę na wyjazd otrzymał.   

Deyna z zagranicy nawet do rodzeństwa nie pisał, ale zagrał w filmie “Zwycięstwo” wraz z Maxem von Sydowem i Sylvestrem Stallone oraz piłkarzami Bobbym Moorem, Pelem i Osvaldo Ardilesem. Fabuła opowiadała o ucieczce z niemieckiego obozu podjętej przy okazji meczu więźniów ze strażnikami.

Szczęścia jednak nie zaznał Deyna w Anglii ani w USA odszedł przedwcześnie, zabrała go kolizja na szosie.
Na tym samym argentyńskim Mundialu, gdzie zgasła gwiazda Deyny, narodziły się kolejne. Adam Nawałka i Zbigniew Boniek tworzyli doskonały duet młodych pomocników. Pierwszemu z nich też zaszkodziła propaganda, bo zaraz wysłano go na wraz z kosmonautą Mirosławem Hermaszewskim i harcerkami z “Gawędy” na Kubę, gdzie pod auspicjami Fidela Castro odbywał się Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów, któremu towarzyszyło hasło “O antyimperialistyczną solidarność”. Ostatnie z tych słów, zanim stało się nazwą własną związku zawodowego kierowanego przez elektryka ze Stoczni Gdańskiej Lecha Wałęsę nie było bowiem wcale w oficjalnym przekazie PRL wyklęte. 
W dodatku Nawałka grał w milicyjnej Wiśle Kraków, znienawidzonej przez wszystkich kibiców poza jej własnymi równie szczerze jak wojskowa Legia. Piłkarzom Wisły za zasługi nie tylko przyznawano premie, ale nadawano stopnie MO. Dlatego też gdzie grała Wisła, tam stadion wyśpiewywał:
– Niebieski mundur, u boku pałka, sierżant milicji Adam Nawałka…

W czterdzieści lat później ten sam Nawałka poprowadzi już jako trener drużynę narodową na Mundialu w Rosji (2018 r.), nie nawiąże już jednak do chlubnych tradycji Górskiego, Gmocha i Piechniczka. Przegramy tam nawet z Senegalem i Kolumbią, nie zaliczanymi do futbolowych mocarzy. 

Jednak jak zaświadcza biograf Nawałki, Łukasz Olkowicz, nawet gdy jego bohater szkolił skromną drużynę Świtu Krzeszowice, ambicji wpływania na podopiecznych również poza boiskiem nie dało mu się odmówić:
“Na obozach odwiedzał piłkarzy w pokojach. – Co tam panowie? Jak się czujecie? – pytał zebranych.
– Dobrze, panie trenerze – odpowiadali zwyczajowo.
– O patrzcie, jakiś paproch znalazłem – podnosił okruch z dywanu i niósł do kosza. Szybko wiódł wzrokiem po jego wnętrzu i sprawdzał, czy nie ma tam kapsli po piwie” [3].  
Zbigniew Boniek w 1982 r. powtórzy sukces Deyny i zostanie wybrany trzecim piłkarzem kontynentu w plebiscycie “France Football”. Trójka okaże się wtedy jego szczęśliwą liczbą, bo tyle właśnie bramek strzeli Belgii na hiszpańskim Mundialu, przesądzając tym samym o naszym awansie znów do strefy medalowej, bo więcej goli w meczu nie padnie. 
Za to w odróżnieniu od Deyny właśnie Boniek, bardzo kontrowersyjny (na niejednym stadionie w kraju wita go rozgłośne skandowanie kiboli: “ruda świnia, ruda świnia”) odniesie sukces w klubowej piłce na Zachodzie, zdobywając wraz z Juventusem Puchar Europy w meczu szczególnie trudnym i dramatycznym, bo w wyniku burd wywołanych przez kiboli przeciwnika z angielskiego Liverpoolu zginie 39 osób. Socjolog Ralf Dahrendorf stwierdza w książce “Nowoczesny konflikt społeczny”: “Wszyscy mamy w pamięci obraz wypadków, które bolą jeszcze po latach. Kiedy w 1985 r. piłkarski mecz o Puchar Europy na stadionie Heysel w Brukseli wybuchnął gwałtem i mordem, wielu zapamiętałych kibiców tej dyscypliny sportu doświadczyło pokusy odwrócenia się od niej” [4].   

Jak Boniek nie chciał Piechniczka zawieść

Biografowie Antoniego Piechniczka, Paweł Czado i Beata Żurek, tak opisują, jak Boniek po tym strasznym meczu spieszył się, żeby zagrać w meczu reprezentacji, wciąż prowadzonej przez autora sukcesu z Hiszpanii, a uparł się w rozmowie z klubem, że i tam musi wystąpić: “Włochom bardzo zależy, by Boniek zagrał przeciwko Liverpoolowi, więc znajdują rozwiązanie.
– Giovanni Agnelli, właściciel Juventusu i szef Fiata, podstawił mi prywatny samolot – wspomina Boniek. – Wystartowałem z Brukseli o drugiej w nocy. O 4 nad ranem byłem w Tiranie, ale lotnisko nas nie przyjęło, bo w Albanii lotniska czynne były od 7. Na pokładzie było tylko dwóch pilotów i ja. Wylądowaliśmy więc w Bari, zjedliśmy tam śniadanie, dopiero wtedy przeczytałem, co tak naprawdę wydarzyło się na Heysel. Włączyłem telewizor, byłem w szoku” [5].

Z boiska inaczej widać trybuny, być może dlatego, że Boniek nie dowiedział się od razu, co się stało, zagrał wtedy tak dobry mecz, a Juventus zdobył puchar. Wielką bystrością umysłu przyszły prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej może się nie wykazał, ale trzeba mu przyznać, że aby nie zawieść trenera Piechniczka i kibiców, narzucił sobie niesamowite tempo. Również po wspomnianym śniadaniu: “O godz. 6,30 wystartowaliśmy z Bari. O 7 byliśmy w Tiranie. O 17,30 na stadionie Quemal Stafa rozpoczął się mecz. O godz. 22 wsiadłem w samolot i wróciłem do Turynu. Spałem dwa dni.
Antoni Piechniczek: – To był mecz, który otworzył nam drogę do Meksyku. Wszyscy podkreślają zasługi Bońka i słusznie (..)” [6].

Trudniej być prezesem niż bombardierem

Z kolei Zbigniewa Bońka i króla strzelców z 1974 r. Grzegorza Latę łączy nie tylko wspólny wkład w sukces odniesiony pod wodzą Piechniczka w Hiszpanii, ale również fakt, że charyzmy znanej z boiska nie umieli spożytkować w roli prezesów PZPN. Boniek teraz, zaś Lato wcześniej jako następca Michała Listkiewicza w tym fotelu. 
Biograf króla strzelców Marek Bobakowski nie ma wątpliwości: “(..) Grzegorz Lato to człowiek o dwóch twarzach. Z jednej strony cudowny piłkarz, którego kochała cała Polska, z drugiej znienawidzony przez społeczeństwo prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej, którego kadencja przyniosła niezliczoną liczbę afer nagłośnionych przez media. Doktor Jekyll and pan Hyde” [7].

Ciekawe, co napiszą biografowie o Bońku, gdy jego urzędowanie się skończy. Roboty im nie da się zazdrościć, skoro obecny prezes nawet na zwykłe “dzień dobry” nie zwykł odpowiadać. Burkliwy w swojej roli Lato to przy nim arbiter elegancji, czego dowodzi sposób zwolnienia przez Bońka trenera Jerzego Brzęczka po udanym wprowadzeniu przez niego drużyny narodowej do zbliżających się finałów Euro. 

Szczęśliwszą, bo zawodniczą i zagraniczną ścieżką kariery Bońka podąży z kolei Robert Lewandowski, co pomimo braku sukcesów reprezentacji narodowej przyniesie mu – jako pierwszemu Polakowi – miano najlepszego piłkarza świata. Dziś jednak cały sport, nie tylko piłka, budzi już odmienne emocje, liczba zer na kontraktach podpisywanych przez graczy przemawia często silniej niż sublimacja społecznych nastrojów, jaką zapewniał w czasach dawnych mistrzów.

Patriotyzm zamiast marazmu

Zanim ludzie wyszli z domów z biało-czerwonymi flagami za sprawą Jana Pawła II czy Solidarności, czynili to spontanicznie po zwycięstwach drużyny Kazimierza Górskiego. Władza w tym nie przeszkadzała. Zaś w czasach ogłaszania przez oficjalną propagandę, że Polska znalazła się się już w dziesiątce najbardziej uprzemysłowionych państw świata, na co złośliwi studenci reagowali wypytywaniem zakłopotanych wykładowców, jakie jeszcze kraje się w niej znajdują – szóste miejsce olimpijczyków w Montrealu, trzecie piłkarzy w RFN i Hiszpanii czy pierwsze siatkarzy na mistrzostwach w Meksyku (1974 r.) i olimpiadzie w dwa lata później, wreszcie brąz szczypiornistów na tej ostatniej imprezie – pozostawały konkretem, budzącym nie tylko dumę i nadzieję. Dowodziły także, że “Polak potrafi” nie jest tylko pustym sloganem gierkowskiego aparatu, lecz wciąż stwierdzeniem faktu. Za to kochała swoich mistrzów cała Polska.

Słynny gest tyczkarza Władysława Kozakiewicza w stosunku do przeszkadzającej mu w oddaniu skoku publiczności olimpiady w Moskwie (1980 r.) bardziej niż złoty medal uczynił z niego bohatera wyobraźni zbiorowej, chociaż zapłacić mu za to przyszło wyjazdem z kraju.

Również po stanie wojennym i bojkocie olimpiady w Los Angeles (1984 r.) gdy ograniczono fundusze na sport, polscy mistrzowie objawiali swój talent w sportach walki, mniej kosztownych jeśli o niezbędne nakłady chodzi, wymagających za to charakteru. Z Seulu (1988 r.), kiedy to wróciliśmy na Igrzyska złote medale przywieźli w pięknym stylu dżudoka Waldemar Legień oraz zapaśnik Andrzej Wroński. Legień pierwszy nasz olimpijski zwycięzca w judo, dyscyplinie pozwalającej skierować siłę rywala przeciw jemu samemu utorował drogę późniejszym sukcesom Pawła Nastuli. Andrzej Gołota wrócił tylko z brązem, podobnie jak trzech innych bokserów, ale bez porównania więcej emocji wzbudziły jego późniejsze perypetie życiowe i na ringu zawodowym.

Gdy list żelazny zamieszanemu w bójkę w restauracji pięściarzowi wystawił prezydent Aleksander Kwaśniewski, Gołotę przezwano nawet “ostatnią nadzieją czerwonych”. Słaby psychicznie walki przegrywał jednak jak na własne życzenie, bijąc poniżej pasa (Riddicka Bowe’a) lub uciekając z ringu (przed Mikem Tysonem). Z finezją dawnej polskiej szkoły boksu, kojarzonej z dwukrotnie złotym Jerzym Kulejem i trenerem Feliksem Stammem nie miał nic wspólnego. Rodacy jednak go uwielbiali, widząc we wciąż upadającym i powstającym na powrót mistrzu współczesnego Andrzeja Kmicica. Podobnie raz z własnymi słabościami raz z rywalami zmagali się inni polscy zawodowcy: Dariusz “Tygrys” Michalczewski i Krzysztof “Diablo” Włodarczyk.     

Piłkarze, aż do czasów Lewandowskiego, ustąpili im miejsca w plebiscytach popularności. W kolejnym Mundialu pod wodzą Piechniczka w Meksyku (1986 r.) awans zaledwie do drugiej rundy przyjęto jak klęskę, chociaż po drodze pokonaliśmy Portugalię – dziś wzięlibyśmy w ciemno podobne rezultaty.  Doceniliśmy je dopiero, gdy przez 16 lat nie było nas piłkarskich finałach. Za to gdy na olimpiadzie w Barcelonie (1992 r.) Janusz Wójcik z zespołem wywalczył srebro podobnie jak Górski w Montrealu (1976 r.) wreszcie cieszono się z tego jak należy, a piłkarze całkiem po staremu dostali w nagrodę po polonezie, wtedy jeszcze produkowanym w FSO na Żeraniu, która wkrótce wraz z całą rodzimą motoryzacją padła ofiarą transformacji ustrojowej. 

Gra wojenna i bohaterowie czasów pokoju

Sport pozostawał przez dziesięciolecia dla Polaków czymś więcej niż zwykłymi zawodami atletów, co wiele usprawiedliwia, zaś jeszcze więcej objaśnia. Nie tylko nas zresztą ta zbiorowa fascynacja dotyczyła.
“Futbol jest grą wojenną” – pisze przecież w swojej “Alchemii futbolu” Jacek Gmoch [8]. Przytacza przykłady meczów rozgrywanych pomimo niemieckich bombardowań w Anglii i w konspiracji w Polsce w tym samym czasie wbrew zakazom okupanta.          
W trakcie meczu z ZSRR na hiszpańskim Mundialu w 1982 r. na trybunach pojawił się transparent zakazanej w kraju Solidarności, trzymany przez emigrantów politycznych. Kamery transmisyjne stacji telewizyjnych z państw socjalistycznych bezskutecznie próbowały go ominąć w relacji.  

Z kolei w dusznym klimacie Krakowa lat 80. generał milicji i zarazem kibic resortowej Wisły gen. Jerzy Gruba, wcześniej komendant wojewódzki w Katowicach gdy rozbijano kopalnię Wujek, rozpracowywał kolejne struktury opozycyjne. Wkroczył ze swoimi ludźmi do lokalu potężnego podziemnego pisma “Hutnik”, oznajmiając zaskoczonym w trakcie produkcji drukarzom: – A kuku. 

Prasa partyjna powiadomiła rychło o udanej likwidacji nielegalnego publikatora.
Jednak ci, którzy na wolności pozostali, nie tylko wydali kolejny numer “Hutnika” ale przy winecie zamieścili graffitti: – A kuku, towarzyszu generale.
Jak opowiada uczestnik opozycyjnych działań w tamtym czasie Jerzy Surdykowski, w weekend po tych zdarzeniach gen. Gruba jak zwykle ruszył loży honorowej stadionu Wisły, klubu elegancko wtedy nazywanego Gwardyjskim Towarzystwem Sportowym (przymiotnika “milicyjny” nie znosiła bowiem… sama MO), żeby obejrzeć mecz ligowy. Jednak gdy tylko pojawił się na trybunie dla uprzywilejowanych, pozostałe sektory zaczęły skandowanie: – A kuku.

Żółta koszulka lidera

Nie tylko był wielkim kolarzem, ale prawdziwym bohaterem narodowym. Cztery razy wygrał w pięknym stylu Wyścig Pokoju, dla Polaków najważniejsze pozostawało, że pokonywał znakomitych szosowców radzieckich i cyborgów z Niemieckiej Republiki Demokratycznej. W czasach, gdy do Konstytucji wprowadzano zapis o sojuszu z ZSRR, jego zwycięstwa podtrzymywały poczucie dumy, że jesteśmy lepsi.

Read more

Nawet dla kibiców sport stanowił bowiem uzupełnienie wszystkich innych sfer życia ale ich nie zastępował.    
Gdy w drugiej połowie tych samych lat 80 studiowałem na UW, opowiadano tam anegdotę zapewne prawdziwą o wymagającym profesorze, który polecił studentowi, by wymienił nazwiska trzech pisarzy argentyńskich. Ten uznając egzamin za już oblany, postanowił przynajmniej wybrnąć z sytuacji z humorem i wyrecytował z pamięci cały skład reprezentacji piłkarskiej tego kraju od bramkarza po Diego Maradonę. A profesor, który okazał sie zaprzysięgłym kibicem, z uśmiechem uznania wpisał żakowi “bardzo dobry” do indeksu. Szóstek wtedy jeszcze nie znano.
O polskiej szkole boksu sprzed kilkudziesięciu lat – której ostatnimi wielkimi przedstawicielami byli złoty medalista z Montrealu (1976 r.) Jerzy Rybicki oraz Kazimierz Szczerba, który zdobył tylko brąz, bo w pólfinale trafił na kultowego później już na zawodowych ringach Raya “Sugar” Leonarda – słyszało zapewne w świecie więcej osób, niż o współczesnej jej polskiej szkole filmowej.

Jacek Gmoch wskazuje na niepowtarzalny demokratyzm sportu: “Każdy kibic, obojętne czy to robotnik czy profesor, z jednakowymi szansami może przewidzieć wynik tego czy innego meczu, razem mogą się pomylić, razem odgadnąć. Człowiek wiecznie szuka prawdy i najłatwiej znajduje ją w sporcie” [9].     

Zarazem nowoczesny sport przestał być rozrywką gawiedzi, która kiedyś żądała igrzysk na zmianę z darmowym chlebem. Świadczą o tym opowiadania Ernesta Hemingwaya, ale też znaczenie postaci mistrza boksu Muhammada Alego dla emancypacji czarnoskórej ludności nie tylko w USA. W Polsce zaś fascynacja Daniela Olbrychskiego boksem i jego przyjaźnie z mistrzami tej dyscypliny, traktująca o sportowcach powieść Stanisława Dygata “Disneyland” czy niedawny “Król” Szczepana Twardocha z doskonałymi pięściarskimi motywami. Także wojenne bohaterstwo sportowców takich jak Stanisław Marusarz, który w czasie okupacji skocznie narciarskie zamienili na kurierskie trasy, a jeśli już przyszło im jakiś skok oddawać, to jak udało się to Marusarzowi z okien celi śmierci krakowskiego Montelupich na wolność… Również “Bokser i śmierć”, przejmujące opowiadanie Józefa Hena o pięściarzu, który w Oświęcimiu ocaleje, bo zmuszony jest dla rozrywki niemieckich nadzorców staczać z nimi walki w ringu ma bohatera z więcej niż jednym autentycznym pierwowzorem.    

Odkąd na krakowskich Błoniach przed stu kilkunastu laty piłkarze Cracovii i Wisły rozgrywali swoje pierwsze mecze tuż obok ćwiczących marsz rokadowy i padnij-powstań strzelców Józefa Piłsudskiego – sport splata się też nierozerwalnie z innymi ważnymi dla Polaków sprawami.                           

[1] Włodzimierz Lubański, Przemysław Słowiński. Włodek Lubański. Legenda polskiego futbolu. Videograf, Chorzów 2008, s. 91   
[2] Stefan Szczepłek. Deyna. Dom Wydawniczy Grażyna Kosmala, Ruda Śląska 1996, s. 112-113
[3] Łukasz Olkowicz. Nawałka. Droga do perfekcji. Ringier Axel Springer Polska, Warszawa 2016, s. 153
[4] Ralf Dahrendorf. Nowoczesny konflikt społeczny. Czytelnik, Warszawa 1993, s. 250
[5] Paweł Czado, Beata Żurek. Piechniczek. Tego nie wie nikt. Agora, Warszawa 2015, s. 216
[6] ibidem 
[7] Marek Bobakowski. Grzegorz Lato. Wyd Aha!, Łódź 2015, s. 9
[8] Jacek Gmoch. Alchemia futbolu. Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1978, s. 19
[9] ibidem, s. 11-12

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 3

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here