Przezywano go marszałkiem antraktowym ale nie było w tym wielkiej złośliwości. Rzeczywiście gdy w pracach Sejmu pojawiała się kontrowersja, ogłaszał przerwę, by wspólnie szukać rozwiązania. Dziesięć lat temu Maciej Płażyński nie wrócił z delegacji do Smoleńska.
Póki żył, Solidarność w Trójmieście kojarzyła się jeszcze z historycznym sierpniowym strajkiem w Stoczni Gdańskiej a nie z Karolem Guzikiewiczem którego największą zasługą pozostaje przeprowadzenie Jarosława Kaczyńskiego przez szpaler demonstrujących przed Sejmem, przez co wśród swoich związkowiec ten zyskał okrutną ksywę psa-przewodnika.
Dawny działacz pierwszego NZS i lider studenckiego strajku w latach 80 Maciej Płażyński musiał cieszyć się niezwykłym zaufaniem w środowisku gdańskiej opozycji, skoro właśnie on został prezesem spółdzielni usług wysokościowych, słynnego Świetlika, w którym zarabiali na życie ci, co nie mieli szans na pracę na państwowym.
Radził sobie z praktyką ówczesnej gospodarki, w czym może pomocny okazał się rok pracy pomiędzy maturą a studiami, m.in. przy budowie Huty Katowice, sztandarowej inwestycji lat 70.
Zawsze bowiem był człowiekiem do trudnych zadań na trudne czasy. Już w nowej Polsce rekordowo długo pełnił urząd wojewody, jeszcze gdańskiego a nie pomorskiego – od 1990 kiedy to powołał go Tadeusz Mazowiecki do 1996 r. kiedy odwołał Włodzimierz Cimoszewicz. Nie wiem, jak oceniało go siedmioro premierów, dla których przez ten czas pracował. Ale wyborcy nagrodzili go w 1997 r. rekordowym poparciem do Sejmu.
Również po czterech latach marszałkowania równie symbolicznie pokonał w okręgu gdańskim Lecha Kaczyńskiego.
Ważono więc i mierzono jego szanse prezydenckie. Przed 2000 r. zbyt długo – z punktu widzenia politycznej praktyki – pozostawał lojalny wobec Mariana Krzaklewskiego, pamiętając, kto wstawił go na pierwsze miejsce poselskiej listy w Gdańsku. Liderowi AWS to nie pomogło, jego prezydenckie ambicje skazane były na niepowodzenie. A beneficjentem sytuacji stał się Andrzej Olechowski, który wprawdzie przegrał z Aleksandrem Kwaśniewskim ale pokonując zarazem Krzaklewskiego położył kres jego politycznemu przywództwu.
W Płażyńskim wielu widziało wtedy nowego lidera obozu reform.
Skupiony wciąż na pracy marszałka Sejmu, którym pozostawał przez całą kadencję 1997-2001 – za sprawą jego osobistej kultury i umiejętności procedowania sprawy tak kontrowersyjne jak 16 nowych województw zamiast jeszcze gierkowskich 49 przyjmowano bez awantur choć nie bez kontrowersji – wydawał się rozważać wszystkie warianty. Pracowali dla niego ludzie tak różniący się od stereotypu działacza AWS jak wybitny dziennikarz Grzegorz Miecugow wcześniej bezrobotny po konflikcie z Tomaszem Lisem o Fakty TVN, które lalkowatemu prezenterowi faktycznie zbudował – czy identyfikowana z nowymi służbami specjalnymi Irena Popoff. Umiał ściągnąć do siebie najlepszych i nikogo nie pytał o pozwolenie, żeby ich zatrudnić.
Niezależność myślową, całkiem obcą mandarynom z AWS długo potrafił łączyć z lojalnością instytucjonalną. Stanowiło to majstersztyk i zjednywało marszałkowi z Gdańska powszechny szacunek. Podobnie jak umiejętność stałej konsultacji i rozmowy z opozycją. To ostatnie wymagało odłożenia na półkę krzywd i uprzedzeń z czasów Gierka, Jaruzelskiego ale i Cimoszewicza.
Zawsze pozostawał podziwiany za to, jak wytrzymuje z decydentami z AWS, tymi wszystkimi Janiakami i Rybickimi, których kulturą i intelektem o dwie głowy przerastał, ale był na nich skazany, bo Krzaklewski otaczał się ludźmi pewnymi, a nie lotnymi. Żartowano nawet, że Płażyński powinien zostać beatyfikowany za to, że się z nimi jakoś dogaduje.
Do czasu, gdy po niepowodzeniu prób zreformowania samej AWS, znalazł się w gronie założycieli Platformy Obywatelskiej.
Co niezmiernie znaczące – nie cofnięto mu wówczas rekomendacji na marszałka Sejmu jak w następnej już kadencji Markowi Borowskiemu, gdy rozstał się z SLD i powołał własną partię.
To, jak znakomitym był Płażyński marszałkiem okazuje się nie w konfrontacji z dorobkiem równie zasłużonego poprzednika – Józefa Zycha lecz wyczynami całkiem już operetkowych następców. Błaznującego ile wlezie Ludwika Dorna (Płażyński nie przyprowadzał do parlamentu psa ani nie kazał pracownikom obsługi kolportować własnych wierszy), a także szwendającego się po Sejmie w asyście straży marszałkowskiej co go miała chronić przed dziennikarzami Radosława Sikorskiego, wreszcie awiatora Marka Kuchcińskiego, bujającego w przestworzach za pieniądze podatnika i zabierającego na powietrzne przejażdżki innych z prokuratorem stanu wojennego Stanisławem Piotrowiczem włącznie.
Za kadencji Płażyńskiego Sejm pozostawał miejscem dla polskości ważnym. Trwały tam dyskusje i debaty, wykuwały się koncepcje. Narysowana wówczas mapa administracyjna kraju pomimo upływu ponad dwóch dekad obowiązuje do dzisiaj bez żadnych korekt. Chociaż oczywiście w Radomiu, Łomży czy Częstochowie pozostało wśród zwykłych ludzi głębokie poczucie krzywdy. Wcześniej transformacja ustrojowa odebrała im bowiem miejsca pracy i oszczędności, teraz jeszcze prestiż zamieszkiwania w stolicy województwa.
Za to samorządowcy widzieli potem w Płażyńskim swojego przywódcę i patrona. Chociaż jako polityk nie zdążył tego skonsumować. Cieszył się jednak autorytetem tak szeroko, że popierali go równocześnie – to nie anegdota – polscy narodowcy i śląscy autonomiści. W jednej i tej samej kampanii.
Liderem Platformy Obywatelskiej został nie na długo. Symbolizował nadzieje na szeroką demokratyczną partię, jak na konwencji w historycznej hali Olivia (w 1981 r. w tym samym miejscu odbył się zjazd NSZZ”S”), na którą przyjechali liczną grupą studenci szkoły teatralnej z Wrocławia i działacze Komisji Zakładowej Solidarności ze Świdnika, których przywiózł KPN-owiec Krzysztof Kamiński. Rychło jednak „Gazeta Wyborcza” skarciła Donalda Tuska, że na listy chce wziąć – o zgrozo – działaczy Unii Polityki Realnej a potencjalnie najskromniejszy z triumwirów stopniowo wyeliminował obu pozostałych, tak Płażyńskiego jak Olechowskiego, lansując równocześnie zrodzoną na Czerskiej koncepcję PO jako sekty demoliberalnej otwartej na problemy wszelakich mniejszości, której realizacja paradoksalnie doprowadziła do zwycięstwa PiS. Zgodnie z prawem Kopernika – Greshama, że moneta gorsza wypiera lepszą, racje nie cieszących się dobrą opinią publicystek Kublik i Milewicz okazały się mocniejsze niż przywódców mogących się powołać na świeży demokratyczny mandat (rekord Płażyńskiego w wyborach 1997 i drugi wynik Olechowskiego w 2000), z fatalnym zresztą dla samej „Wyborczej” skutkiem, bo rolę wydającej ją Agory przejęły stopniowo niemieckie koncerny prasowe, wpływające w sposób świadomy lub mimowolny na pogorszenie kultury politycznej w Polsce.
Styl to człowiek. W odróżnieniu od Pawła Piskorskiego poszkodowany w tej wewnętrznej rozgrywce Maciej Płażyński nie uległ pokusie opluwania zwycięskiego oponenta. Emocje poniosły go raz, gdy poparł Lecha Kaczyńskiego przeciwko Tuskowi, czego potem żałował. Przez chwilę próbował nawet funkcjonować w pół drogi między PiS a PO. Został senatorem.
Po raz ostatni do Sejmu dostał się z listy PiS, w którego ławach czuł się fatalnie i zaraz z klubu wystąpił.
Na kilka miesięcy przed katastrofą smoleńską spotkałem go w dziś już nie istniejącej postmodernistycznej w stylu kawiarni Modulor o dwa kroki od Sejmu przy placu Trzech Krzyży. Wszedł, usiadł przy stoliku, zamówił espresso. Posiedział samotnie przez kwadrans, poszedł. Pomyślałem wtedy: przez cztery lata był marszałkiem Sejmu, wymieniano go w gronie przyszłych kandydatów na prezydenta a teraz nie ma już nawet z kim kawy wypić.
Jego charyzma okazała się niepowtarzalna, żadnemu z jego dzieci pomimo prób zajmowania się działalnością publiczną nie udało się jej odziedziczyć. Za to przy każdym z licznych konfliktów w parlamencie ostatniej dekady dało się zauważyć, jak bardzo go brakuje. Nie wiem, jak on sam czułby się w obecnym Sejmie, chronionym przed wyborcami przez zasieki, bariery i posterunki, których za jego czasów nie było. Wtedy po prostu szło się do Macieja Płażyńskiego z dyktafonem czy notatnikiem. Co najwyżej sekretarka poradziła, żeby przyjść za kwadrans, jak Marszałek spotkanie skończy…