Zaskakująco nikły okazał się rezonans apelu 447 postaci życia publicznego o jedną wspólną listę opozycji do Sejmu w najbliższych wyborach. Na razie tylko Donald Tusk zapewnił, że jest to “miód na jego serce”, ale też lider Platformy Obywatelskiej ma być głównym tego przedsięwzięcia beneficjentem. Polaków raczej wspólna lista nie interesuje.
Nawet reakcję Tuska trudno uznać za zmieniającą cokolwiek na polskiej scenie. Jak się wydaje, czas skuteczności podobnych memoriałów minął, a przy tym moment jego upublicznienia – po tym, gdy na Polskę spadły rakiety – okazał się niefortunny, bo zwykli obywatele mają inne zmartwienia niż powodzenie jedynej listy: lęk przed zagrożeniem ze Wschodu, drożyznę, wciąż trwającą pandemię.
Autorzy apelu, nazywanego czasem listem intelektualistów, chociaż nie tylko oni go podpisali – ostrzegają, że za rządów PiS Polska została zdewastowana. Okazała się zakładnikiem i stała własnością jednej formacji politycznej.
Wśród niezbędnych reform wymieniają odbudowę porządku prawnego państwa i odpartyjnienie gospodarki zaś za warunek powodzenia przedsięwzięcia uznają jedną listę wyborczą wspartą przez bliżej nieokreślony ruch obywatelski, który – jak można zrozumieć – inicjowaliby sami autorzy listu 447.
Autorytety społeczne i kłopotliwi sojusznicy
Będzie nas 10 milionów – przekonują sygnatariusze apelu o jedną listę opozycji, w oczywisty sposób odwołując się do tradycji pierwszej Solidarności z lat 1980-81, mowa też o tym w tekście proklamacji. W istocie jednak wspólna lista kojarzy się z “drugą Solidarnością”, już tylko dwumilionową i wyborami 1989 r. Wtedy przed 4 czerwca nie dopuszczono do kandydowania m.in. przedstawicieli Konfederacji Polski Niepodległej, która po dwóch latach, w pierwszych wolnych wyborach jesienią 1991 r. (te czerwcowe z ’89 objęte były jeszcze kontraktem politycznym, chociaż głosy policzono uczciwie) zdobyła 50 mandatów poselskich. Kilku czołowych przedstawicieli opozycji w tym mec. Jan Olszewski i późniejszy premier Tadeusz Mazowiecki na znak protestu przeciwko zawężaniu porozumienia opozycji do ówczesnego jej establishmentu zrezygnowało z kandydowania w wyborach czerwcowych. To już część historii.
Teraz apel o jedną wspólną listę opozycji podpisali m.in. aktorzy Krystyna Janda i Andrzej Seweryn, reżyser Agnieszka Holland, historyk idei Paweł Śpiewak, socjolog Ireneusz Krzemiński, filozof Magdalena Środa, reportażysta Mariusz Szczygieł oraz dawni działacze Solidarności Zbigniew Janas i Władysław Frasyniuk.
Wśród sygnatariuszy znaleźli się także autor terapii szokowej Leszek Balcerowicz, dawny sternik prywatyzacji Waldemar Kuczyński oraz przedstawiciel “Gazety Wyborczej” Seweryn Blumsztajn, którzy ze względu na poziom kontrowersji, jakie budzą, raczej zaszkodzą pewnie wspólnej liście, niż pomogą.
Jedna lista to nie wszystko
W tę ostatnią – jak się wydaje – nie wierzy specjalnie nawet sam Tusk, chciałby za to zyskać alibi, że o nią zabiega. Inicjatywa 447 w tym sensie go wzmacnia. Próbuje też postawić pod ścianą opornych wobec idei jedynej słusznej listy pod przywództwem Platformy Obywatelskiej przedstawicieli Polski 2050 Szymona Hołowni oraz PSL. Lewica niby opowiada się za wspólną listą, ale kombinuje po swojemu.
Zaś prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego Władysław Kosiniak-Kamysz po ogłoszeniu proklamacji przez sygnatariuszy oznajmił, że jedna lista to nie wszystko.
Co charakterystyczne, list 447 w ogóle nie wspomina o rodzących się nowych inicjatywach, jak Konwent Antykryzysowy przedsiębiorców na rzecz Powszechnego Samorządu Gospodarczego ani porozumienie bezpartyjnych samorządowców, którego ośrodkiem staje się Mazowiecka Wspólnota Samorządowa.
Sam projekt nie jest też premierowy: wiosną 2019 r. w wyborach do europarlamentu Platforma Obywatelska, Lewica oraz Polskie Stronnictwo Ludowe wystartowały wspólnie na jednej liście Koalicji Europejskiej, a w głosowaniu i tak zwyciężył PiS. Ze znaczną wtedy przewagą.
Socjologowie potwierdzają bowiem, że elektoratów partii opozycyjnych nie da się mechanicznie dodawać. Wyborcy Polski 2050 opowiadają się za Szymonem Hołownią właśnie dlatego, że nie chcą przywództwa Tuska ani powrotu PO do władzy. Znaczna ich część nie poprze wspólnej listy. Podobny sceptycyzm zachowuje spora część elektoratu ludowców.
Jak budować większość, gdy tylko 29 proc chce Tuska na premiera
W roli przyszłego premiera chętnie widzi Donalda Tuska zaledwie 29 proc Polaków, jak pokazują nieubłagane dla lidera Platformy Obywatelskiej badania opinii publicznej. Aż 56,5 proc z nas nie chce, żeby przewodniczący PO objął ster rządu [1]. Liczby nie kłamią…
Co więcej – zaufanie do Tuska spada, co zaprzecza jego ambicjom “integratora”. Parę tygodni temu ufało mu zaledwie 30 proc Polaków, dokładnie tylu, co… Jarosławowi Kaczyńskiemu. O 5 proc mniej niż miesiąc wcześniej.
Dla porównania, koledzy z opozycji, co wedle autorów listu mieliby się Tuskowi podporządkować, pochwalić się mogą większym niż on zaufaniem opinii publicznej: Szymonowi Hołowni ufa 35 proc z nas, Władysławowi Kosiniakowi-Kamyszowi 31,5 proc. Największym zaś zaufaniem cieszy się, co powinno pogruchotać przywódcze Tuska ambicje… jego zastępca w partii prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski (44 proc), po nim zaś głowa państwa Andrzej Duda (39 proc) i premier Mateusz Morawiecki (37 proc) [2]. Nic dodać, nic ująć. Z czym do gości, mawia się w takich razach w Warszawie.
W tym sensie list luminarzy życia publicznego pozostaje liną, rzuconą Tuskowi, ale jego skuteczność najpewniej okaże się żadna.
Osłabia jego wymowę oczywista niespójność logiczna: z jednej strony zachwala się zalety demokracji, z drugiej nakłania do wyboru jedynej słusznej wspólnej listy.
Dotychczasowa tendencja do wzmocnienia dwubiegunowości i plemiennego podziału w życiu publicznym wyraźnie sprzyjała raczej PiS niż demokratom. Rokowania, dotyczące wspólnych kandydatów do Senatu i tak już się toczą. Uzgodnieniom sprzyja czy wręcz je wymusza ordynacja wyborcza do “izby refleksji”. Porozumienie senackie na wybory 2019 r. nie tylko stało się faktem, ale pozwoliło na wyłonienie tam demokratycznej większości i powołanie na marszałka Tomasza Grodzkiego, dziś najwyższego rangą niezależnego od PiS dostojnika państwowego. Umowa do Senatu zostanie zapewne powtórzona. Ale Sejm to coś innego.
Apel o wspólną listę to być może miód na serce Tuska, ale lgną do niego osy i szerszenie, których gniazdo przyszły Sejm może przypominać, jeśli ziści się koncepcja wspólnej listy – a tym samym podziału izby na dwa skrajnie sobie wrogie bloki, bez możliwości mediacji. Zresztą mało realna to wizja.
Ani Tusk – zwłaszcza po porzuceniu władzy na rzecz funkcji w Europie i zostawieniu kolejnej premier Ewy Kopacz z bagażem kłopotów – nie cieszy się autorytetem w opozycyjnej polityce, który uzasadniałby jego rolę promotora jedności, ani też podobnej pozycji nie wywalczyło sobie jego zaplecze. O wyniku kolejnych wyborów zdecydować mogą głosy tych, którzy nie chcą ani kontynuacji rządów PiS, ani powrotu PO do władzy. W tej sytuacji ograniczanie możliwości decyzji, podejmowanych przez obywateli, szkodzi w istocie celom, które sygnatariusze apelu o jedność uznają za własne.
Pozwólmy ludziom wybierać, chciałoby się powiedzieć. Piękno, ale i skuteczność demokracji biorą się z różnorodności i swobody, a nie z budowania jednolitych frontów i jedynych słusznych porozumień. Intelektualiści akurat powinni o tym wiedzieć.
[1] badanie opinii publicznej United Surveys dla Wirtualnej Polski 23-25 września 2022
[2] sondaż IBRIS z 27-28 października 2022