Głównym bohaterem obchodów 80-lecia wybuchu II wojny światowej był nieobecny na nich Donald Trump – ten paradoks określa rozmiary porażki, jaką poniosły pisowskie władze. Gorzej, że ucierpiał prestiż Polski. Nawet Turków od Erdogana prezydent USA tak nie traktuje.
Łukasz Perzyna
publicysta pnp24
Wydawało się, że słynnej porażki jeden do dwudziestu siedmiu w głosowaniu nad wyborem Donalda Tuska na kolejną kadencję prezydenta zjednoczonej Europy za rządów Beaty Szydło żadne inne niepowodzenie PiS nie będzie już w stanie przebić. Odwołanie przez prezydenta Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa udziału w warszawskich uroczystościach 80 rocznicy rozpoczęcia II wojny światowej oznacza jeszcze gorszą klęskę, zarówno w wymiarze globalnej dyplomacji jak prestiżu. Nie rekompensuje jej udział Mike’a Pence’a. Gdy na 50-lecie Powstania Warszawskiego zgodnie z planem obchodów przyleciał do nas Al Gore, który złożył kwiaty na grobie zestrzelonych lotników alianckich na wiejskim cmentarzu w Łomnej – zdarzenie to miało osobną rangę, bo ówczesny zastępca Billa Clintona mógł się poszczycić dużo mocniejszą pozycją, której symbolem stała się przyznana mu później pokojowa Nagroda Nobla. Zaś Pence wydaje się jednym z mniej wpływowych wiceprezydentów w historii Ameryki. Skutecznie Trumpa nie zastąpi, nie na niego w Warszawie czekano.
To obecność Trumpa miała stać się podstawą głównej narracji PiS, związanej z rocznicą: wprawdzie 80 lat Polska pozostała osamotniona i zdradzona przez sojuszników, ale teraz za ich sprawą okazuje się bezpieczna. Po warszawskich uroczystościach pozostanie odwrotny przekaz: na prezydenta USA nie ma co liczyć, skoro wolał grać w golfa w Virginii niż świętować przed Grobem Nieznanego Żołnierza.
Oficjalne uzasadnienie odwołania podróży Trumpa do Polski – zagrożenie USA przez huragan Dorian – nie utrzymało się jako poważna wersja nawet do terminu warszawskich uroczystości, bo zdążyliśmy się dowiedzieć, że po pierwsze żywioł jeszcze ojczyżnie prezydenta nie zagraża, po drugie zamiast tworzyć sztaby kryzysowe, nasz niedoszły gość gra w golfa. W spekulacjach pojawiły się więc rzeczywiste uzasadnienia odwołania wizyty, co charakterystyczne – jedno bardziej dla PiS niszczące od drugiego.
Nieobecność Trumpa w Warszawie wiązano kolejno z niechęcią do zajmowania stanowiska w sprawie zniesienia wiz dla Polaków lub ustawy 447, za sprawą której organizacje żydowskie w USA nawet powstałe dopiero w latach 90 domagają się mienia, pozostałego po pomordowanych bezpotomnie ofiarach niemieckiego Holocaustu na ziemiach polskich. Inni obserwatorzy wykazywali, że prorosyjski Trump nie chce drażnić Władimira Putina obecnością w Warszawie, gdzie pojawi się wątek wpływu paktu Ribbentorop-Mołotow na wybuch wojny.
Spekulowano również, że Trump po prostu nie zamierza wzmacniać rządzącego PiS swoją wizytą: nie wiadomo przecież, kto wygra jesienne wybory w Polsce. W tym wypadku przyczyna szybko zamieni się ze skutkiem: nagłe odwołanie wizyty bez sensownego uzasadnienia wpłynie bowiem z pewnością na spadek sondażowych notowań PiS. Trump, wybierając pozostanie w ojczyźnie zamiast podróży do Warszawy paradoskalnie posłuchał rady „Washington Post”, zwykle krytycznego wobec jego administracji dziennika, zbliżonego do demokratów. Gazeta otwarcie mu taką decyzję podpowiadała. Poszedł też dalej, niż sugerowali w liście dawni polscy ambasadorowie (od Iwo Byczewskiego po Ryszarda Schnepfa), którzy domagali się od niego, żeby podczas pobytu w Warszawie upomniał się o praworządność, ale nie aby przyjazd odwoływał.
Z chwilą, gdy Trump to zrobił w ostatniej chwili – zawaliła się cała pisowska narracja, związana z 80-leciem zakończenia wojny. Przestało istnieć przesłanie warszawskich uroczystości, zbliżone do hasła niedawnej majowej defilady: silni w sojuszach. Jak się tym posłużyć, skoro głównego sojusznika zabrakło, a z nieobecności nawet się sensownie nie wytłumaczył. Niestety, można to rozważać już w kategoriach strat dla międzynarodowego prestiżu Polski, a nie tylko propagandowej porażki rządzącej nami ekipy. Nie ma się więc z czego cieszyć.
Polska nie wykorzystała podwójnej obecności przedstawicieli Niemiec – prezydenta i pani kanclerz – na obchodach, a władze zachowywały się tak, jakby decyzja Angeli Merkel o przyjęciu zaproszenia do Warszawy zupełnie je zaskoczyła. Miarą fiaska wydaje się rozdmuchiwanie przez media prorządowe pozbawionego realnego znaczenia epizodu zaoferowania Merkel przez Mateusza Morawieckiego miejsca we własnej limuzynie. Zupełnie, jakby premier zamierzał przejść do historii jako taksówkarz pani kanclerz.
Nie lepiej ułożyło się z prezydentem. Jak zauważa znawca spraw niemieckich mec. Stefan Hambura: „Przy okazji 80 rocznicy agresji na Polskę prezydent Frank-Walter Steinmeier przyznał, że Niemcy niewiele wiedzą o popełnionych przez ich rodaków zbrodniach. To jednak w obowiązkach państwa niemieckiego leży kwestia, żeby się o nich dowiedzieli. Prezydent Niemiec pięknie mówił, że w 80 lat po rozpoczęciu działań wojennych staje przed Polakami boso. Jak Otton III, który w pokutnym stroju pielgrzymował do grobu świętego Wojciecha, męczennika. Tyle, że cesarz był wizjonerem, przywódcą chrześcijańskiego świata, który znalazł dla swoich koncepcji godnego partnera w polskim księciu Bolesławie Chrobrym.
Trudno prezydenta z nim poważnie porównać. Gdyby ukląkł przed którąś z ofiar, na przykład przed Panią Barbarą Gautier, która była na Placu Piłsudskiego w czasie uroczystości – uznałbym, że tak zobowiązujące porównanie ma rację bytu. Ale przecież tego nie zrobił”. Barbara Gautier to ofiara zbrodniczych eksperymentów pseudomedycznych dra Josepha Mengele, która trafiła do Oświęcimia jako trzyletnia dziewczynka, a teraz ubiega się o zadośćuczynienie i świadczenie pielęgnacyjne od rządu niemieckiego, w czym wspiera ją mec. Hambura [1].
Najlepszy efekt pozostaje na razie po rozmowach prezydenta Andrzeja Dudy z nowym prezydentem Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim. Pojawiła się w nich istotna nie tylko dla Kresowian zapowiedź zrozumienia dla wzajemnych sentymentów historycznych oraz powrotu do badań nad losem Polaków z Ukrainy, w tym ekshumacji ofiar Rzezi Wołyńskiej, które wcześniej torpedował ukraiński odpowiednik IPN, kierowany przez Wołodymyra Wjatrowycza. To akurat kwestia, którą łatwo przyjdzie zweryfikować, czy Ukraińcy teraz słowa dotrzymają. Jednak nawet jeśli tak się stanie, dyplomatyczne zyski z warszawskich obchodów nie zrównoważą licznych strat.
Planowane jako triumf polityki historycznej rządzących 80-lecie wybuchu wojny okazało się świadectwem ich osamotnienia i lekceważenia nie tylko przez najpotężniejszego sojusznika. Skoro najsilniejszy z aliantów zawiódł w dniu rocznicowej celebry, czego możemy się spodziewać w chwili istotnej próby…
Czytaj Łukasza Perzynę:
[1] Ważne jest cierpienie, nie ideologia. Ze Stefanem Hamburą rozmawia Łukasz Perzyna,wiowaw.pl z 2 września 2019].