Nie chodzi o wybór między Banasiem a Kaczyńskim
Niezależność Najwyższej Izby Kontroli pozostaje wartością samą w sobie, niezależnie kto tam prezesuje
Opozycja marnuje prezent od losu, jaki dał jej niespodziewany konflikt prezesa NIK Mariana Banasia z wcześniejszym jego promotorem na to stanowisko Jarosławem Kaczyńskim. Splot okoliczności sprawił, że urzędnik stający na czele Izby okazał się niezależny od partii rządzącej, choć w zamyśle PiS miało być inaczej. Ale dzieje się akurat tak, jak być powinno.
Akcja równa się jednak reakcji, przynajmniej odkąd niedoceniany Banaś postawił się prezesowi PiS. Działania służb specjalnych przeciw szefowi Najwyższej Izby Kontroli – w tym rewizja w mieszkaniu i biurze oraz pokazowe nękanie najbliższej rodziny – noszą oczywiste znamiona praktyk pozaprawnych, bo przysługuje mu immunitet. Argument, że nie rozciąga się on na mieszkanie ani nawet biuro przywodzi na myśl praktyki z krajów na wschód od Polski. Opozycja powinna na to reagować, niezależnie czy ceni Banasia, czy nie. Inaczej przystanie bowiem – za sprawą swojego cynicznego milczenia – na upowszechnienie takich praktyk w przyszłości. Również na podobne traktowanie przez ekipę PiS lub inną formację o podobnie autorytarnych ciągotach prezesa NIK nie wywodzącego się z własnego obozu politycznego.
Wyobraźmy sobie, że Banaś jednak poda się do dymisji, albo PiS zamiast planu B, co się już nie powiódł (bo gospodarz siedziby na Filtrowej nie dał się zastraszyć dawnym kolegom z Nowogrodzkiej) – w wyniku jakiegoś planu C czy D w końcu usunie go ze stanowiska, choćby zwykłą ustawą, mniejsza o Konstytucję, tę znowu złamią, skoro tyle razy już to robili. I przy wyborze jego następcy nastąpi załamanie rządzącej większości na sali sejmowej (w Senacie i tak dominuje opozycja), choćby w wyniku sprzeciwu grupy Jarosława Gowina.
Wybrany w ten sposób kandydat opozycji – powiedzmy jakiś szanowany profesor z mnóstwem tłumaczonych na kilkanaście języków fachowych publikacji o kontroli państwowej – zapewne w kilka tygodni zetknie się z tym samym, co właśnie spotyka Banasia.
Najpierw propisowskie tym razem media a nie koncern TVN wyciągną mu perypetie z deklaracją majątkową, potem służby wtargną o szóstej rano do mieszkania i w bardziej urzędowej godzinie do biura. Szarpać będą też rodzinę, używając zarzutów, przeszukań i zwolnień z pracy w instytucjach państwowych, jak już to spotkało bankowca Jakuba Banasia, syna prezesa Mariana.
Opinia publiczna wcale nie zareaguje, bo przecież z Banasiem dopiero co działo się to samo. Może więc prezes NIK jest właśnie po to, żeby go służby nękały.
Najwyższa Izba Kontroli nie powinna kojarzyć się z kolejnymi realizacjami służb specjalnych, jeśli użyć ich slangu. Dla obywatela jedyna powszechna instytucja kontrolna uosabiać powinna dostojeństwo państwa, bezstronność i nieprzekupność, a nie relatywną sprawiedliwość rewolucyjną na leninowskiej zasadzie „kto kogo”, jaką wyznaje partia rządząca.
Jeśli Banaś przetrwa obecny zmasowany atak PiS – sensowne wsparcie ze strony opozycji powinien otrzymać w imię utrzymania zasad niezależności i nieodwoływalności prezesa NIK, a nie dlatego, że jest ulubionym urzędnikiem posłów PO i PSL.
Kto z polityków pierwszy powtórzy słynne już „Zadzwonię do Banasia”, nie tylko podejmie ryzyko, ale wyjdzie na swoje zarówno w imię zasad jak bieżącej gry. Bo jaką ma opozycja altarnatywę, poprzeć prezesa Jarosława Kaczyńskiego i Mariusza Kamińskiego z jego łapaczami cieni? Nie o personalia przecież tu chodzi, tylko o zasadę konstytucyjną, przeciwstawioną dyktatowi. Jak niezależność to niezależność. Immunitet też się w niej zawiera. Nawet jeśli prezes NIK nie jest aniołem.
Jeśli natomiast Platforma da znów do zrozumienia, że się Banasiem brzydzi – łatwo przyjdzie zarzucić jej hipokryzję. Przecież nie tak dawno zapraszała na listy wyborcze byłego pisowskiego wicepremiera Ludwika Dorna, autora groźby karalnej o braniu lekarzy „w kamasze” i nienawistnie podburzającej rymowanki „pokaż lekarzu co masz w garażu”. To wyborcy, a nie liderzy Platformy tę niezborną postać odrzucili w głosowaniu. W zapleczu PO funkcjonuje mec. Roman Giertych, kiedyś jako wicepremier od edukacji wyrzucający Witolda Gombrowicza z lektur szkolnych, a teraz w paskudny sposób podrwiwający z napadniętej w środku nocy wraz z dzieckiem na spacerze koleżanki z palestry Jolanty Turczynowicz-Kieryłło tylko dlatego, że prowadzi kampanię nieprzyjaznego kandydata. Skoro Dorn z Giertychem nie rażą zmysłu moralnego ani estetycznego Platformy – porzućmy bajania, że narusza je szef NIK.
Spójrzmy najpierw na wszystko, co obciąża hipotekę jego prześladowców. Kaczyński nie wytłumaczył się z afery dwóch wież austriackiego dewelopera Geralda Birgfellnera, zwłaszcza koperty dla księdza Rafała z 50 000 zł w środku. Za Mariuszem Kamińskim ciągną się: kuszenie jednego ze sprawców warszawskiej afery reprywatyzacyjnej, żeby włączyć PiS do grona jej beneficjentów, nieudolne prowokacje za pieniądze podatnika w kwestii domniemanej willi Kwaśniewskich w Kazimierzu i wreszcie forsa, wynoszona w reklamówkach z CBA, które minister koordynator powinien nadzorować, gdyby za dużo nie politykował. Wobec tych afer interesy Banasia z krakowskimi stręczycielami czy wyprzedaż nieruchomości polskiej YMCA – nawet jeśli uznać w ślad za TVN i Onetem, że w obu sprawach jest winien – to gorsząca wprawdzie ale drobnica. W dodatku wszystko to miało miejsce zanim został prezesem w NIK.
Banaś to autentyczny bohater opozycji antykomunistycznej, jeden z założycieli nurtu niepodległościowego w środowisku małopolskim, organizator oporu przeciwko stanowi wojennemu w Krakowie w tym samym czasie, kiedy w stolicy Jarosław Kaczyński spał do południa, więzień polityczny PRL w latach 1981-83, wreszcie działacz podziemnej Polskiej Partii Niepodległościowej, założonej przez Tadeusza Stańskiego i Romualda Szeremietiewa. Wedle prawa Banaś wciąż za nic nie skazany od czasów wyroków za działalność antyustrojową w PRL– pozostaje niewinny. Uchodzący w apogeum afery Lwa Rywina za wcielenie zła Włodzimierz Czarzasty w kilkanaście lat później pełni funkcję wicemarszałka Sejmu, mandat poselski sprawuje też wykreowany wówczas na czarny charakter Robert Kwiatkowski – a obaj wtedy, tak jak Banaś dzisiaj, przeszli przez rewizje w mieszkaniu i przez media traktowani byli jak przestępcy.
Skoro o postkomunistach mowa, warto przypomnieć, jak w poprzednim ustroju umocowany był prezes NIK. Z reguły gdy rządziła jedna frakcja, ten główny kontroler pochodził z drugiej, konkurencyjnej. Dlatego lider nacjonalistycznych „partyzantów” Mieczysław Moczar prezesował Izbie w latach 1971-1983, a więc kolejno za rządów „eurokomunistycznej” ekipy Edwarda Gierka, jego przejściowego następcy Stanisława Kani sprzeciwiającego się użyciu siły wbec opozycji i wreszcie „liberałów” Wojciecha Jaruzelskiego, Czesława Kiszczaka i Mieczysława F. Rakowskiego, którym akurat – to ironia historii – przyszło wprowadzać stan wojenny. Przedtem prezesowali NIK inni mocni ludzie PZPR: Franciszek Jóżwiak (był też komendantem MO i mężem osławionej prokurator Heleny Wolińskiej) oraz Zenon Nowak. Jeśli towarzysze rozdzielali funkcje rządowe i kontrolne między frakcje, nie czynili tego z zamiłowania do demokracji, całkiem im obcego. Postępowali tak tylko w imię instynktu samozachowawczego: bez wspomnianej regulacji ich własni sekretarze rozkradliby państwo do reszty.
Śmieszne byłoby, gdyby teraz podobnym zmysłem nie umieli się wykazać politycy manifestujący proeuropejskość i przywiązanie do demokratycznych wartości. Jeśli NIK popadnie w zależność od rządzących – proces upartyjniania państwa i postępującej prywatyzacji jego instytucji lawinowo przyspieszy. Tylko NIK wysyłający wnikliwych kontrolerów do TVP i Ministerstwa Sprawiedliwości może tę erozję powstrzymać, a Banaś już to robi, bo zawodnikiem jest twardym nie tylko w sportach walki i nie zamierza chronić dawnych kolegów, którzy wyznaczyli mu rolę kozła ofiarnego.
Gdy Andrzej Duda podpisał ustawę kagańcową, pogrzebał własne szanse na wygraną w pierwszej turze. Jarosław Kaczyński, który wymógł na nim taką decyzję, doskonale o tym wie. Obaj stają się zakładnikami Zbigniewa Ziobry. Minister sprawiedliwości sam liderem nie zostanie, próba tworzenia własnej partii skończyła się sromotną klęską. Ale innych trzyma w szachu.
Prezes NIK zapraszający sygnał opozycji już przekazał, przed spotkaniem z marszałek Sejmu Elżbietą Witek deklarując, że nie ma nic przeciwko rozmowie w szerszym gronie, z udziałem liderów klubów parlamentarnych. To pani Witek nie przystała na taką formułę.
Zbyt mało mamy w Polsce stanowisk państwowych niezależnych od dyktatu PiS, żeby poświęcać jeszcze jedno. Kontrola państwowa to nie dekoracja, tylko krwiobieg demokracji. Opozycji pozostaje z tworzącego niespodziewany wyłom w państwie PiS zbiegu okoliczności skorzystać, albo pokazać własnym wyborcom, że nawet takie prezenty od losu marnuje. Tylko po co w takim razie taka opozycja. Wszędzie w świecie jej rola polega na tym, żeby władzy przeszkadzać, zwłaszcza gdy objawia autorytarne tendencje, a nie pomagać choćby przez zaniechanie.
Na wywołaną przez PiS awanturę o sądy warto spojrzeć z perspektywy zwykłego obywatela: pozwanego, powoda czy świadka. Nie z punktu widzenia wyrosłych w PRL hunwejbinów skłonnych uchwalać ustawy szybciej niż sami zmieniają poglądy, byle tylko sądy przejąć. Ani ambicji korporacyjnych, którym nie przeszkadzają nawet arogancja sędziów ani absurdalne wyroki.
Niezależności NIK – której przejawami pozostają nieusuwalność prezesa ze stanowiska oraz jego skuteczny immunitet – warto bronić w imię zasad. Stanowi część demokratycznego ładu.
Marian Banaś nie jest ostatnim prezesem w dziejach NIK. Stałoby się okrutnym paradoksem, gdyby okazał się naprawdę ostatnim szefem tej instytucji, który sprzeciwia się władzy. Tego chyba nie chcemy.