Literackie Noble przyznawano Polakom zwykle wtedy, gdy w kraju działo się coś wielkiego i istotnego, lub przynajmniej pojawiały się zapowiedzi przełomu.
Nagroda dla Henryka Sienkiewicza za uniwersalne „Quo Vadis” przypadła na czas ożywienia działań, które rychło doprowadziły do odzyskania niepodległości. Władysława Reymonta uhonorowano w parę lat po tym, gdy Polska powróciła na mapę Europy. Czesława Miłosza – w roku niosących nadzieję sierpniowych strajków i powstania Solidarności. Wisławę Szymborską – już gdy wolność powróciła.
Łukasz Perzyna
publicysta pnp24
Polską pisarkę niby wymieniano w licznym gronie pretendentów, ale radosna dla nas decyzja zaskoczyła wszystkich. Skonfundowani literaturoznawcy, przyzwyczajeni do coraz mniejszych w ostatnich latach audytoriów dobierali słowa do pierwszych komentarzy tak, by stały się jak najbardziej zrozumiałe. W księgarniach wysyłkowych – Vox populi, vox Dei – w ciągu paru godzin wyczerpano nakłady powieści świeżej noblistki.
Telewizje 24-godzinne, oderwane od relacjonowania coraz mniej ekscytującej kampanii przed wyborami parlamentarnymi, zszokowane wywyższeniem autorki książek grubych i trudnych, podawały na swoich sławetnych paskach mnóstwo szczegółów, całkowicie zbędnych dla zrozumienia fenomenu nowej laureatki: a to, że ogłosiła 17 powieści albo że uprzednio już przyznano jej Nagrodę Bookera.
Na triumf polskiej autorki nie zapracowały pożerające wyciągnięte z kieszeni podatnika pieniądze instytucje promocyjne, zajęte kupowaniem jachtów remontowanych później w odległych portach albo finansowaniem portali, oglądanych przez kilkudziesięciu internautów rocznie. O nagrodzie rozstrzygnęły talent i wyobraźnia, nowatorstwo i uniwersalizm samej laureatki. Wyrastające z polskiej kultury i historii.
Nobel dla Olgi Tokarczuk nie przemieni nas w aniołów, nie powściągnie rozrzutnych urzędników od kultury przed trwonieniem pieniędzy na interesy zaprzyjaźnionego z władzą polskiego profesora z USA. Nie poprawi nawet alarmujących wskaźników, odzwierciedlających podejście Polaków do kultury – z badań Biblioteki Narodowej wynika, że przynajmniej jedną książkę rocznie przeczytało zaledwie 37-38 proc z nas.
Ale ta nagroda pozostaje znakiem nadziei. Dowodem, że gdy nam się coś uda – jesteśmy w świecie za to sprawiedliwie nagradzani. Polska znalazła się na czołówkach gazet nie za sprawą kłótliwości polityków, lecz kolejnego sukcesu w sferze kulturowej i duchowej. W najtrudniejszych dla Polski czasach pocieszaliśmy się uznaniem dla naszych artystów, dziś wciąż nas ono podbudowuje. Bo przecież wielkie dzieła kultury nie powstają nigdy na ziemi jałowej, w społecznej próżni.
W Polsce sukces artysty, nawet jeśli sprawiał on wrażenie samotnika, wiele razy rodził dumę, z której potem wyrastało kolejne zbiorowe działanie. Pisarze i malarze byli w Legionach, w Armii Krajowej i w Solidarności, bynajmniej nie w roli maruderów. Gdy inni mieli banki i fabryki, my antologie i wernisaże. Również teraz, gdy obraz Polski w świecie się pogorszył – Nobel dla Tokarczuk dla mnóstwa ludzi na świecie stanowi sygnał, że Polska jest krajem, w którym rodzą się wybitni twórcy i dzieła, przejmujące dla czytelników z całego świata.
„Bieguni” Olgi Tokarczuk – powieść, za którą jej Nobla przyznano – opowiadają o zrzucaniu maski i zmianie społecznej roli. Pokazują człowieka w sytuacjach, gdy odrywa się od dotychczasowego otoczenia, zmienia nawyki i wartości. Przekonują, że nikt nie pozostaje niewolniczo przypisany do miejsca, które mu wyznaczono. Skazani jesteśmy na wieczną podróż, ale tez nic złego w tym nie ma. Powieść o poszukiwaniu wyznacza nowy format współczesnego humanizmu. Ludzie nie są automatami, buntują się i uciekają.
Podobnie jak kiedyś Jean-Paul Sartre w „Drogach wolności”, Olga Tokarczuk znajduje swoich bohaterów pod różnymi szerokościami geograficznymi i we wszystkich kręgach społecznych. Niejako przy okazji – choć to może trywialne – udowadnia, że ludzie są równi. I potrafią swoją wolność sami wybrać. Nie tylko noblowskim selekcjonerom się to spodobało. Wcześniej „Bieguni” zyskali uznanie czytelników, nie tylko w Polsce.
Olga Tokarczuk nie pisze powieści politycznych ani historycznych, nawet jeśli jak „Księgi Jakubowe” traktują o egzotycznej dla zachodniego odbiorcy sekcie frankistów z czasów osiemnastowiecznej I Rzeczypospolitej, a dzieją się na Podolu. Psychologiczne wykształcenie autorki i jej doświadczenie w tej dziedzinie nie objaśniają fenomenu jej prozy, ale z pewnością dają się odczuć przy pochłanianiu jej stronic. Pisarka oddaje całą brutalność świata – jak w „Prowadź swój pług przez kości umarłych”, przeniesionym przez Agnieszkę Holland i Kasię Adamik na ekran jako „Pokot” – ale się z nią nie godzi. Przynajmniej od chwili, gdy jako siedemnastolatka zadebiutowała na łamach „Na Przełaj”.
Czytelnikom stawia trudne zadanie – jak w „Biegunach”, gdzie nie pozwala się przyzwyczajać do bohaterów ani miejsc, bo narracja obiec musi całą kulę ziemską. Wynagradza im to dopuszczeniem do tajemnicy, którą – co istotne – każdy musi odkryć indywidualnie. Na własny użytek i pożytek.
Literacka Nagroda Nobla dla Olgi Tokarczuk to wielki sukces Polski. Ale też sygnał nadziei. Również na to, że w sprawach publicznych i porządkowaniu własnego państwa Polacy poradzą sobie podobnie jak w działalności artystycznej.
Twoim zdaniem?
[democracy id=”96″]
Czytaj Łukasza Perzynę: