Słowa o porażce na własne życzenie przestały być banałem: z Węgrami tak stało się naprawdę. Niestety dokładnie na stulecie polskiej piłki. Świętujemy je w związku z setną rocznicą pierwszego spotkania międzynarodowego reprezentacji: wtedy też graliśmy z Węgrami, też skończyło się porażką, ale przynajmniej wystąpiliśmy w najsilniejszym składzie. Teraz portugalski trener Paulo Sousa nie desygnował do gry Roberta Lewandowskiego. I wielu innych podstawowych zawodników.
Czasem ludzie piłki nożnej mówią o boiskowym cwaniactwie, a jego zaprzeczeniem wydaje się… wszystko to, co wiąże się z okolicznościami zagadkowej porażki Polski z Węgrami na własnym stadionie, kończącej fazę grupową eliminacji do Mistrzostw Świata w Katarze.
Gdyby reprezentacja narodowa z Węgrami choćby zremisowała, rywali w barażach, dających paszporty do Kataru szukałaby wśród takich drużyn jak Turcja czy Ukraina zwanych w slangu futbolowym kelnerami. Ponieważ przegraliśmy – przeciwnika los nam dobierze z grona takich potentatów jak Włochy (tegoroczny mistrz Europy) i Portugalia a także Szwecja, z którą niedawno na Euro przegraliśmy. Takie jest wilcze prawo rozstawienia: zależy ono od pozycji w rankingu.
1:2 z Węgrami to wynik fatalny, bo bratankowie nie są dziś w futbolu potęgą jak sto lat temu – ale przede wszystkim ważący na przyszłości.
To dopiero drugi równie podejrzany wynik w historii polskiej piłki nożnej.
Poprzedni wiązał się z przepustką na Mistrzostwa Europy w 1984 r, na którą szansę już straciliśmy. Ostatni mecz graliśmy we Wrocławiu z Portugalią. Gdybyśmy wygrali, na wielki turniej pojechaliby piłkarze Związku Radzieckiego. Jednak reprezentacja, trenowana przez wybitnego selekcjonera Antoniego Piechniczka raczej niespodziewanie przegrała wtedy na własnym boisku i na finały pojechali Portugalczycy, którzy zresztą zajęli tam trzecie miejsce – a nie ZSRR. Była jesień 1983 r, w kraju dopiero co skończył się stan wojenny.
Porucznik Borewicz odgrywany znakomicie przez Bronisława Cieślaka, potem posła na Sejm wolnej Polski, w żadnym z odcinków “07 zgłoś się” nie badał podejrzanych interesów w piłce nożnej, chociaż niedziele cudów były wtedy… na porządku tygodnia, jeśli można tak powiedzieć. Nikt by jednak tego na antenę nie puścił. Milicjanci też byli przecież Polakami, kochali piłkę nożną, a kluby gwardyjskie jak je eufemistycznie nazywano – wpisały się w historię rodzimego futbolu. Najpierw Gwardia Warszawa eliminowała z pucharów budapeszteński Ferencvaros i włoską Bolognę. Potem Wiśle Kraków zabrakło kwadransa do utrzymania w Malmoe wyniku, gwarantującego awans do czwórki najlepszych w Pucharze Europy, ówczesnym odpowiedniku Ligi Mistrzów. W półfinale czekała już Austria Wiedeń, słabsza od Szwedów, a pokonanie jej z kolei dawałoby grę o puchar z Nottingham Forest, czyli największy sukces w historii klubowej polskiej piłki. Niestety kiksy bramkarza Stanisława Goneta na sam koniec odmieniły obraz meczu. Do dziś wiślaccy kibice dadzą się pokrajać za opinię, że nie wszystko odbyło się wtedy po sportowemu. Bez wątpienia była to wielka Wisła Kraków, z rewelacją argentyńskiego Mundialu (1978 r.) Adamem Nawałką w składzie. Kochano go wtedy przy Reymonta pod Wawelem, ale na innych stadionach witano przyśpiewką:
– Niebieski mundur, u boku pałka, sierżant milicji Adam Nawałka.
Piłkarzom gwardyjskich klubów przydzielano bowiem milicyjne stopnie (przy czym awansów “za sport” nie zazdrościły jakoś nigdy zwykłe “krawężniki”), fasowali też uniformy, chociaż zakładali je tylko… raz do roku na akademię w dniu święta MO i SB.
Jakikolwiek by nie był futbol w poprzednim ustroju – jeśli pominąć gest drużyny Piechniczka wobec Portugalczyków, zwykle staraliśmy się mecze wygrywać.
Nie zdarzyło się też, żeby zdrowego Adama Nawałki którykolwiek z kolejnych trenerów reprezentacji – Jacek Gmoch, Ryszard Kulesza czy Antoni Piechniczek – nie wpuścił na boisko.
Ciekawe, czy opinii publicznej ktokolwiek przedstawi mającą choćby pozory wiarygodności wersję, dlaczego nie znalazł się na nim w dniu meczu z Węgrami Robert Lewandowski.
Autor tej zagadkowej decyzji Paulo Sousa trenerem reprezentacji został w podejrzanych okolicznościach. Jego poprzednik Jerzy Brzęczek, zamiast nagrody za wprowadzenie drużyny narodowej do finałów Mistrzostw Europy zobaczył… dymisję. Funkcję selekcjonera ówczesny prezes PZPN Zbigniew Boniek powierzył nie legitymującemu się sukcesami w tej roli Portugalczykowi Sousie. W międzyczasie szef związku się zmienił: Bońka zastąpił w prezesowskim fotelu Cezary Kulesza, ale jak widać… podejrzane mechanizmy pozostały. Efekt wiadomy.
W roku stulecia polskiej piłki, do rangi jedynych sukcesów urastają… dwa remisy. Z mocną Hiszpanią na Euro, co nie uchroniło nas przed ostatnim miejscem w grupie oraz z Anglikami w eliminacjach do katarskiego turnieju.
Przypominają się słowa z jednej z klasycznych komedii, wypowiadane tam przez Jana Kobuszewskiego: – Niech więc będzie pogrzeb zamiast jubileuszu.