Po 30 latach polska demokracja znalazła się w punkcie wyjścia

Demokracja to nie tylko prawo głosu – ale również startu w wyborach. Zaś z ordynacją wyborczą jest jak z podatkami: im prostsza i bardziej zrozumiała, tym lepsza. Potrzeba ruchu obywatelskiego, by wymusić na politykach zmiany, przywracające demokracji ludzką twarz.

Łukasz Perzyna

Tymczasem w odpowiedzi na pismo posła obecnej kadencji Janusza Sanockiego Państwowa Komisja Wyborcza określiła jasno: obywatel nie ma prawa samodzielnie ubiegać się o wybór do Sejmu.

Kolejnym ruchem Sanockiego jest więc list do Jarosława Kaczyńskiego – nominalnie szeregowego posła, ale też lidera partii rządzącej, od którego w Polsce praktycznie wszystko zależy – więc on też poniesie przed historią odpowiedzialność za paradoks, potwierdzony wymianą listów między PKW a parlamentarzystą Sanockim.

Najwyższa więc pora, żeby zamiast zastanawiać się, kiedy świętować 30-lecie demokracji – w rocznicę czerwcowych wyborów, powołania rządu Mazowieckiego czy może zmiany nazwy państwa z PRL na RP – zadbać o to, żeby w Polsce wreszcie demokracja zaczęła funkcjonować. Bo demokracja to nie tylko prawa mniejszości, które bezsprzecznie muszą być respektowane – ale także prawo większości do podejmowania decyzji o losach państwa. Wokół tego celu może organizować się nowy ruch społeczny, jeżeli mamy poczuć się obywatelami a nie orwellowskimi proletami zapatrzonymi w Wielkiego Brata, oferującego kiedyś dopłaty do wczasów pracowniczych a dziś jałmużnę „pięćset plus” ze środków wcześniej odebranych Polakom przez urzędy podatkowe.

Wyborca to brzmi dumnie

W dniu wyborów prezydenckich w 1995 r stałem z ekipą Wiadomości przed komisją w liceum w Łomży i zagadnąłem wychodzącego z niej obywatela, na kogo głosował. Do dziś pamiętam, z jaką dumą odpowiedział mi, że wybory są tajne, więc nie powie. Polski wyborca świadomy swoich praw… Nie nalegałem, inni chętnie uzasadniali, dlaczego głosowali na Wałęsę lub na Kwaśniewskiego.

Nie jest przypadkiem, że najwyższą frekwencję w Polsce odnotowuje się w wyborach prezydenckich pomimo nikłych uprawnień głowy państwa: w drugiej turze w 1995 r. głosowało 68,2 proc uprawnionych, w pierwszej – 64,7 proc. Dopiero po nich plasuje się udział w historycznych czerwcowych wyborach parlamentarnych z 1989 r – 62,7 proc w pierwszej turze. Pierwszą piątkę wyborów z największym udziałem obywateli uzupełnia jedyna tura prezydenckich z 2000 r. – 61,1 proc oraz pierwsza tychże, ale z 1990 r. – 60,6 proc. Głosowanie „na człowieka” bez meandrów ordynacji zachęca wyborców do udziału. Jak przy podatkach sprawdza się zasada: im prościej tym lepiej.

W ostatnich wyborach parlamentarnych Zbigniew Gryglas uzyskał mandat poselski, chociaż w prawie dwumilionowej Warszawie oddano na niego tysiąc głosów. Takie poparcie nie wystarczyłoby, żeby został radnym. Jednak ponieważ Ryszard Petru, lider stołecznej listy Nowoczesnej, z której Gryglas kandydował zdobył poparcie aż 129 tys wyborców – partii przypadły w Warszawie dwa mandaty spośród pozostających do podziału dwudziestu.

Jak sprawował się w Sejmie poseł tak wybrany? Czy zapragnął udowodnić, że nie znalazł się w Wysokiej Izbie przypadkiem, przez lud zwanym psim swędem? Bynajmniej. Gryglas rychło zrejterował ze słabnącej Nowoczesnej do PiS jako partii władzy, kpiąc tym samym ze swoich niezbyt licznych co prawda, ale godnych najwyższego szacunku wyborców. Słabości ordynacji sejmowej widoczne są gołym okiem, a zwykli ludzie nie rozumieją związanych z głosowaniem komplikacji. Aż stracą cierpliwość i pójdą po swoje…

Gdy za rządów Leszka Millera grupa bezrobotnych zajęła część Sejmu – zadzwoniłem do naczelnego „Tygodnika Solidarność”, z którym wtedy współpracowałem, żeby szybko przysłał fotoreportera, bo mamy pierwszą od 1989 r. okupację pomieszczeń parlamentu. W odpowiedzi usłyszałem od pełniącego wtedy tę funkcję Jerzego Kłosińskiego całkiem poważnie, że fotograf jest zajęty, bo ma wręczenie nagrody człowieka roku… Ukazał się więc tylko mój artykuł o proteście, który zatytułowałem „Uwaga, idą wyborcy…”. Podobnie jak wydaną wkrótce książkę o drugich rządach SLD [1]. Za to dzisiaj też protestów nie brakuje, ale potrzebniejszy wydaje się ruch obywatelski, wymuszający na politykach zmiany, nadające polskiej demokracji ludzką twarz.

Pokolenia bez demokracji

Gdy ocenia się stan spraw publicznych w Polsce, trzeba pamiętać, że poprzednie wolne wybory przed kontraktowymi z czerwca 1989 r. odbyły w 1928 r. To dystans dłuższy, niż sięga świadoma pamięć jakiegokolwiek pokolenia.

W poprzednim ustroju, od momentu sfałszowania przez komunistów referendum z 1946 r. i wyborów do Sejmu w roku następnym głosowanie powszechne miało znaczenie tylko raz, w styczniu 1957. Wówczas sekretarz Władysław Gomułka zaapelował o głosowanie bez skreśleń, co poparł kardynał Stefan Wyszyński. Prymas Tysiąclecia nie miał wyboru: Polsce wciąż groziła interwencja radziecka, a pamięć tragedii węgierskiej była całkiem świeża.

W rzadkich chwilach odnowy sami komuniści przeprowadzali zgodne z demokratyczną procedurą wybory do swoich wewnętrznych gremiów – jak na IX zjeździe PZPR w 1981 r. do komitetu centralnego i biura politycznego. Bezpartyjną większość mało to obchodziło, zwłaszcza że wśród wybranych w ten sposób do politbiura znalazł się Albin Siwak, symbol betonu partyjnego. Jak charakteryzował autor książki „Upadek socjalizmu realnego w Polsce” [2]

Zaskakująco trafnie charakterystyka ta odnosi się do współczesnej klasy politycznej w Polsce. To paradoks, zważywszy, że właśnie wybory – a nie żadne inne wydarzenie – stały się w 1989 najmocniejszym symbolem wielkiej zmiany ustrojowej.

Zanim to jednak nastąpiło, pierwsza i wielka dziesięciomilionowa Solidarność w latach 1980-81 drobiazgowo stosowała demokratyczne procedury na wszystkich szczeblach, od najmniejszej komisji zakładowej aż po „krajówkę”. Dlatego tak długo trwał pierwszy, historyczny zjazd Solidarności w hali Olivii w Gdańsku – odbył się w dwóch turach (5-10 września oraz 26 września-7 października 1981 r.), bo w międzyczasie delegaci musieli się skonsultować z macierzystymi regionami.

„Delegaci uczyli się demokracji parlamentarnej (..)” – wskazuje bez ogródek Grzegorz Majchrzak [3].

Odczuł to również Lech Wałęsa, który ponownie został wybrany z nie budzącym zawrotu głowy wynikiem 55 proc głosów. Rywali do przewodnictwa związku miał aż trzech: Mariana Jurczyka, Andrzeja Gwiazdę i Jana Rulewskiego. Jacek Kuroń zauważał wtedy, że głosowanie często wypadało inaczej, niż oklaski, które zbierali radykałowie. Zaś Waldemar Kuczyński, po latach minister u Mazowieckiego, nie mógł się w Gdańsku nadziwić, że „zjazd nie uznaje autorytetów i dominacji (..). To sala nadaje działaczom autorytet i go odbiera” [4]. Nie rzutowało to wcale źle na wynik prac gremium. Jak ocenił po latach Piotr Osęka „mimo konfliktów, bałaganu i gadulstwa, I Zjazd Solidarności wypracował program reform, który – choć niedoskonały, miejscami utopijny – był pierwszym w dziejach PRL planem przekształcenia komunizmu w demokrację parlamentarną” [5].

Idąc po władzę o czymś zapomnieli

Jednak gdy Solidarność wychodziła z podziemia i zasiadła do rozmów z rządzącymi, Wałęsa nie zwołał Komisji Krajowej, co uzasadnił wyjazdem wielu działaczy na emigrację. Komitetu Obywatelskiego nikt nawet symbolicznie nie wybierał, powstał drogą kooptacji, dalszy ciąg jego nazwy brzmiał po prostu: „…przy Lechu Wałęsie”. Druga Solidarność nie miała takiego demokratycznego mandatu jak pierwsza, skupiła 2 mln członków zamiast 10 mln.

Wybory z 4 czerwca miały charakter kontraktowy, erupcją demokracji okazały się kolejne do Sejmu, jesienią 1991 r. w pełni wolne i bez progu – ten pięcioprocentowy pojawił się dwa lata później. W efekcie obok Unii Demokratycznej, SLD czy KPN i KLD posłami zostali również nieliczni przedstawiciele Związku Podhalan, Sojuszu Kobiet Przeciw Trudnościom Życia czy Polskiego Związku Zachodniego.

Gdy w 1993 r. rządził już próg 5 procent głosów, dających bilet wstępu do Sejmu – 35 procent głosów oddanych na dwa najsilniejsze ugrupowania (20 proc na SLD plus 15 proc na PSL) przełożyło się na ponad 300 mandatów w 460-osobowym Sejmie. Za to głosy 40 proc elektoratu zmarnowały się, bo oddano je na partie, które progu nie przekroczyły. Można więc mówić o pewnej deformacji sceny politycznej przez obowiązujące uregulowania.

Podobnie jak w 2015 r, kiedy 38 proc głosów na PiS przełożyło się na ponad połowę sejmowych mandatów. Zważywszy, że zagłosowała połowa uprawnionych – do samodzielnej większości partii Kaczyńskiego wystarczyło poparcie 19 proc. Polaków. To oczywisty absurd.

Konstytucja z 1997 r. – do dziś obowiązująca – przyjęła zasadę, że „obywatele polscy korzystający z pełni praw publicznych mają prawo dostępu do służby publicznej na jednakowych zasadach” (art 60). Ustawa zasadnicza stwierdza również, że „kandydatów na posłów i senatorów mogą zgłaszać partie polityczne oraz wyborcy” (art. 100). Trudno się w tym doszukać gwarancji monopolu, raczej wprost przeciwnie. Diabeł tkwi więc w szczegółach, a one w aktach niższego rzędu.

Przyznanie przywilejów zawodowym politykom nie jest zasadą ustroju Polski, tylko jego deformacją. Selekcjonerzy z aparatów partyjnych ustalają kolejność na listach. O składzie Sejmu decydują więc głównie oni. Głos oddany na oryginalnego kandydata z odległego miejsca na liście może zwiększyć szansę na mandat jej całkiem bezbarwnego lidera.

Przywileje miała w I Rzeczypospolitej szlachta, ale sobie na nie zasłużyła: broniła kraju i rozwijała polską kulturę oraz obyczaje. Dziś kasta zawodowych polityków partyjnych na ułatwienia nie zapracowała. Zaledwie 35 proc Polaków uważa, że Sejm obecnej kadencji dobrze pracuje [6]. Zawód polityka wymieniany jest w sondażach wśród najmniej pożądanych dla własnego dziecka. Uprzywilejowani o tym wszystkim wiedzą. Tylko mocna na nich presja może przyczynić się do zmiany sytuacji. Wtedy, gdy będą mieli do wyboru mandaty lub przywileje…

[1] por. Łukasz Perzyna. Uwaga, idą wyborcy… Akces, Warszawa 2005
[2] Jacek Tittenbrun. Upadek socjalizmu realnego w Polsce. Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 1992, s. 177-178
[3] Grzegorz Majchrzak. I Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność” czyli „sejmik”. Dzieje.pl z 4 września 2017
[4] cyt wg Piotr Osęka. Pierwszy zjazd Solidarności. Polityka.pl z 18 września 2011
[5] ibidem
[6] badanie CBOS z czerwca 2019

Czytaj inne teksty Łukasza Perzyny:

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 4.7 / 5. ilość głosów 14

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

2 KOMENTARZE

  1. Panie Perzyna,
    Zanim Pan zacznie pisać kolejne bzdurne wpisy chociaż nie wiem ile ich jest proszę wziąć pod uwagę na początek to , że Pan G. wiele osób wprowadził w błąd czym zgarnął np. ,, listy” Obecnie jest jedno zgłoszenie do prokuratury a przygotowane jest drugie. Byliśmy cicho bo czekaliśmy czy Pan G. odda to co ……… Teraz ruszamy do akcji aby ten Pan zaprzestał dalej ……. Pan G. wie i Pan też o co chodzi 🙁

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here