Ostatnia wiosna Anielewicza

0
213

Polacy najbardziej oczytani znają Mordechaja Anielewicza jako dowódcę powstania w warszawskim getcie, inni jako patrona ulicy ciągnącej się przez blokowiska współczesnego Muranowa. Za sprawą sugestywnej powieści Roberta Żółtka postać bohatera ożywa, interesują nas jego problemy, co zważywszy na liczbę stron zapisanych na temat “Wielkiego Tygodnia 1943 r.” przez najwybitniejszych twórców od Czesława Miłosza i Jerzego Andrzejewskiego poprzez “Rozmowy z katem” Kazimierza Moczarskiego, Hannę Krall i jej reportaż z Markiem Edelmanem aż po Szczepana Twardocha i Igora Ostachowicza już stanowi mocną rekomendację.

“Ogień i pył” to jednak pierwsza znacząca powieść rozgrywająca się w całości w obrębie murów getta a nie tylko skupiona na polskich refleksach jego tragedii. Po pisującym w wolnych chwilach weterynarzu Radku Raku i jego ekscentrycznej prozie o rabacji galicyjskiej kolejny autor zaskakuje nas pozytywnie. Jakby polscy literaci poszli za noblowskim sukcesem Olgi Tokarczuk niczym niegdyś skoczkowie narciarscy za triumfami Adama Małysza. 

O tym, że to ostatnie porównanie wcale nie okazuje się niestosowne, świadczą słowa samej laureatki z pamiętnego przemówienia noblowskiego: “Być może, żeby nie utonąć w wielości tytułów i nazwisk, zaczęliśmy zaczęliśmy dzielić ogromne lewiatanowe ciało literatury na  g a t u n k i,  które traktujemy jak dziedziny w sporcie, a pisarzy i pisarki – jak wyspecjalizowanych zawodników” – diagnozowała w sztokholmskim wystąpieniu Olga Tokarczuk [1]. 

Trudna sztuka odróżniania powstań

Problem nie tkwi w tym, co o powstaniu z wiosny 1943 r. wiedzą sami Polacy, bo że pamiętają, tego dowodzą noszone 19 kwietnia przez wielu warszawiaków żółte wstążki – raczej w tym, jak kojarzy je świat. Od dziesięcioleci razi nas nagminne mylenie przez Amerykanów Powstania Warszawskiego z wcześniejszą o półtora roku insurekcją w getcie, w rozróżnianiu obu zdarzeń nie pomógł nawet “Pianista” Romana Polańskiego.

Paradoksalnie przyjdzie się z tym może z czasem pogodzić, zwłaszcza, że oba wydarzenia łączy heroizm bojowników i ofiara oraz martyrolgia ludności cywilnej oraz zupełny brak nadziei na wyzwolenie: rzut oka na mapę frontów w ówczesnej Europie wystarczy. Nie są to zarazem wydarzenia wyjątkowe, bo przecież Żydzi powstali również w getcie w Białymstoku zaś konspiratorzy z polskiej Armii Krajowej oswobodzili od Niemców Wilno żeby wkrótce w nagrodę za to pojechać w bydlęcych wagonach “na białe niedźwiedzie” jak wówczas mawiano, wysłani tam przez nominalnych sojuszników walczącej z hydrą hitleryzmu atlantyckiej cywilizacji angloamerykańskiej.    
“Ogień i pył” to pierwsza ambitna powieść, której akcja toczy się w całości za osiemnastokilometrowym murem opasującym getto, jeśli pominąć epizody rozgrywające się w niemieckiej części stolicy czy polskich mieszkaniach.

Chociaż więc pisali o tragedii zamordowanej żydowskiej dzielnicy na bieżąco Jerzy Andrzejewski (“Wielki Tydzień” o ukrywanej w polskim domu uciekinierce) i Czesław Miłosz (przejmujący wiersz “Campo do Fiori” o karuzeli za murem przy placu Krasińskich), po ćwierćwieczu reportażystka Hanna Krall utrwaliła los Marka Edelmana występującego także na kartach najnowszej powieści Żółtka, potem Kazimierz Moczarski wydał niedoścignione dla kolejnych podejmujących ten temat “Rozmowy z katem” czyli samym likwidatorem żydowskiej dzielnicy Juergenem Stroppem, w meandry polskich i niemieckich losów wpisał jeszcze tragedię getta Andrzej Szczypiorski jako jeden z wątków “Początku” zaś po więcej niż półwieczu temat podjął jeszcze Szczepan Twarodoch (“Królestwo”) i niezwykłą parabolę nadał mu Igor Ostachowicz (“Noc żywych Żydów”) kolejnych prób… nigdy za wiele. Zwłaszcza, jeśli mają okazać się równie udane i niebanalne jak najnowsza nieznanego przecież szerzej Roberta Żółtka, historyka rocznik 1974, przedtem autora książki o UPA. Zwłaszcza, że wiemy, jakich niebezpieczeństw uniknął.  

I tak trzeba to spitrasić, by się rymowało z gettem – drwił okrutnie przed laty pierwszy ironista “Kultury Niezależnej” krytyk Jan Walc w wierszowanej drugiegoobiegowej recenzji “Okien” Krall, nieudanej powieści w której próbowała odcinać kupony od sukcesu słynnej produkcji z Edelmanem. Moda na temat żydowski zaowocowała nie tylko dziełami wybitnymi jak wcześniejsze od wykpionej fikcji arcydzieło “Zdążyć przed Panem Bogiem” Hanny Krall, ale masową nadprodukcją dziewczynek w czerwonym płaszczyku i nas z Jedwabnego, gdzie tonaż papieru zupełnie się nie przełożył na jakość tego, co na nim zapisano. 

Nie żal za to paru drzew wyciętych w Puszczy Białowieskiej po to, żeby za tę cenę wydrukować opis powrotu Malachiego – jak sam przedstawia się przez drzwi – do mieszkania jego dziewczyny w przygotowanym do likwidacji getcie, z trzymiesięcznej misji stanowiącej nieudaną próbę organizowania wsparcia dla jego mieszkanców, come backu poprzedzonego karkołomną przeprawą przez mur, której powodzenie zawdzięcza Anielewicz polskim szmulgerom. Ci na Żydach zarabiają, więc jednemu z nich pomogą, nawet słoika marmolady za udzieloną pomoc nie przyjmując. Radzą mu dobrodusznie, żeby do getta nie wchodził. Na tle publikowanych ostatnio w nadmiarze dyrdymałów o “tradycyjnym polskim antysemityzmie” i winie za Holocaust aż po niewspółmiernie absurdalne zestawienie stodoły w Jedwabnem gdzie zbrodni dokonał podburzony lumpenproletariat z krematoriami Oświęcimia, które nadały jej systemowy i biurokratyczny porządek – “Ostatnia wiosna Mordechaja Anielewicza” przynosi ożywczy powiew, chociaż to książka okrutna jak czasy, które opisuje.

Żydów mordują tu Niemcy i Ukraińcy, jak naprawdę w historii było, aczkolwiek własnej policji zaganiajacej ich do wagonów w kierunku Treblinki ofiary też mają powody się obawiać, pamiętamy zresztą ten motyw z “Królestwa” Twardocha. Zastępca komendanta tej kolaboranckiej służby porządkowej Jakub Lejkin zginie zresztą na Gęsiej z rozkazu Anielewicza, gdy Żydowska Organizacja Bojowa postanowi już nie tylko ratować swoich ale na gwałt odpowiadać również przemocą. Cześć i chwała zarówno bohaterom getta jak sprawiedliwym wśród narodów świata co im pomagali ale również tym co prawidłowe proporcje przywracają, a Żółtek okazuje się niewątpliwie jednym z nich. 

  Zacznijmy więc nietypowo, bo od końca prezentację jego książki, skoro zaskakuje nas tak mocno i pozytywnie zarówno dojrzałością jak uczciwością opisu. Bohater dwóch narodów Mordechaj Anielewicz znalazł godnego swoich niezwykłych losów copywritera. Inaczej zapamiętalibyśmy dzielnego dowódcę z krzywdzącej relacji szczerze nie cierpiącego go Edelmana jako faceta sprzedającego z matką drugiej świeżości ryby i malującego im skrzela czerwoną farbą, żeby szybciej poszły. A byłoby to znów – całkiem jak upowszechnianie sterotypu Polaka jako szmalcownika czy wreszcie liczmanu “dobrego Niemca” (to jak u Władysława Szpilmana czy Romana Polańskiego taki, co Żyda nie zabije, chociaż przecież mógłby; jest niestety w tej okrutnej logice pomimo geniuszu twórcy i dzieła coś z ulubionej przez autora “Chinatown” paskudnej sztuki bałamucenia trzynastolatek) – ze szkodą dla prawdy.   

Powieść, co zdumiewające kończy się happy-endem, może to szokować zważywszy, że los Anielewicza pozostaje znany: wraz z grupą bojowców popełnił samobójstwo oblężony przez Niemców w bunkrze przy ulicy Miłej. Narracja “Ognia i pyłu” prowadzona jest jednak dalej, zamyka ją – poza zbędnym raczej epilogiem – odtworzone znakomicie autentyczne historyczne zdarzenie uratowania przez ludzi zza muru dwudziestoosobowej grupy młodych Żydów, którzy kanałami przeszli w okolice Żelaznej, gdzie pomimo ucieczki szofera (wiedział, za co Niemcy rozwalają całe rodziny) wsadzono ich do ciężarówki i wywieziono w bezpieczne miejsce.

Jeden z ocalonych Icchak Cukierman zostanie po latach świadkiem w jerozolimskim procesie mordercy zza biurka Adolfa Eichmanna, zaś jego wnuczka pierwszą pilotką F-16 w izraelskich siłach powietrznych.    

Zaczyna się zaś “Ogień i pył” od opisu wielkiej wywózki z getta, kiedy to brak podstawionego pociągu do Treblinki nie tylko przyczynia się do krańcowego wycieńczenia tych, którzy nie wiedzą jeszcze dokąd nim pojadą, ale gdy przeciąga się do 24 godzin, irytuje również esesmana, który wkrótce wybiera się na urlop a przed wyjazdem do Berlina chce się jeszcze napić z kolegami. Gdy skład wreszcie się pojawi a umęczeni ludzie zostaną w nim upchnięci, niemiecki bohater uda się na zaplanowane spotkanie, którego atrakcją oprócz przygotowanej wódki i piwa staną się również trzy żydowskie dziewczyny, ocalone z transportu tylko po to, żeby jemu i kolegom posłużyły za niewolnice seksualne, chociaż prawo zwycięzców uznaje to za skażenie rasy.

Gdy jednemu z Niemców nie sposoba się przypadająca mu branka, wyprowadzi ją na podwórze i odda ukraińskim kolaborantom, którzy zajmą się nią we czterech.
Do tak zdeformowanego świata wraca konspirator Anielewicz po rozpoznaniu sytuacji w zagłębiowskich gettach. Jak trudno przekroczyć mur, o tym już była mowa. Malachi zresztą wie, że to krok nieodwracalny. Jego scena miłosna po powrocie do warszawskiej dzielnicy żydowskiej, z czekającą tam partnerką Mirą Fuchrer (zostaną ze sobą do końca) nie ma sobie równych we współczesnej polskiej prozie i zasługuje na miejsce w każdej jej antologii.

O Mordechaju Anielewiczu wiemy – chciałoby się powiedzieć – wciąż za mało, aczkolwiek dzięki Żółtkowi, chociaż niby powieść zalicza się do dziedziny fikcji, już nieco więcej. Rodzina pochodziła z Wyszkowa, ojciec miał sklep na Solcu a więc na Powiślu wcale nie obszarze późniejszego getta w miedzywojniu nazywanym eufemistycznie “dzielnicą północną”. Aktywny od dziecka Malachi należał do prawicowego Betaru, potem lewicowego Haszomer Hacair, uczył się tak, że zwalniano go z czesnego i szykował do wyjazdu do Palestyny. Chłopak z charakterem, tłukł się zarówno z oenerowcami jak z nacjonalistami żydowskimi. Gdy wybuchła wojna, miał zaledwie 20 lat. Już w getcie został również dziennikarzem, redagował żydowskie pismo podziemne “Pod Prąd”.
Rola żydowskiego odpowiednika naszego Romualda Traugutta przypadła 24-letniemu Anielewiczowi dlatego, że jego zdolności stały się już znane a nikt inny sensownie do przywództwa bojowców z getta nie pretendował. Odegrał ją bohatersko do końca. Pisarz Robert Żółtek nie stawia mu pomnika. Pokazuje, kim był. Tylko tyle? Aż tyle…

 Jak dwustu ludzi z bronią zaskoczyło hitlerowców

A przy tym “Ogień i pył” to książka nadzwyczaj dynamiczna, chociaż opisuje umieranie. Żółtek, autor wciąż niemal nieznany, dokonuje niemożliwego, przebijając znakomitym opisem akcji ekspropriacyjnych Żydowskiej Organizacji Bojowej samego Szczepana Twardocha z “Króla”, znakomicie wyzyskując efekt, że mafiozi i bokserzy z przedwojennych Nalewek obchodzą nas mało, a bojowcy z ostatniej wojny bardziej, bo też nie w Chicago się wychowaliśmy tylko na powstaniowych opowieściach. Bohaterowie z ŻOB, żeby znaleźć środki na broń, rekwirują pieniądze w pierwszym rzędzie tym, którzy zarobili je na krzywdzie współbraci: kolaborantom, donosicielom, spekulantom i hienom cmentarnym. 

Większość upamiętnień, związanych z gettem, tamtejszym powstaniem i Holocaustem w ogóle – odwołuje się do emocji. Od noszenia żółtych kokard i tulipanów w rocznicę insurekcji 19 kwietnia po pamiętną akcję społeczną “tęsknię za tobą Żydzie” czy malowanie murali w historycznych miejscach. 
Empatia okazuje się istotna, ale praca pozostaje do wykonania nie tylko w sercach, ale i umysłach. Wciąż potrzeba zrozumienia ówczesnej sytuacji Polaków i Żydów – począwszy od rzutu oka na mapę frontów w Europie pierwszego półrocza 1943 , ale też choćby ze względu na pamięć należną ofiarom żadnej wyrozumiałości nie da się rozciągnąć na sprawców masakry – Niemców oraz ich ukraińskich i łotewskich pomocników w operacji likwidowania warszawskiego getta.    

Odwracanie winy i kary, mieszanie sprawców z ofiarami stanowi ulubiony zabieg współczesnego marketingu politycznego. W Belgii zasłużonego i cenionego niegdyś króla Leopolda oskarża się o ludobójstwo na tubylcach w Kongu, bo niemieckie fundacje chcą na gwałt odwrócić odpowiedzialność “boszów” za okrucieństwa nieco późniejszej niż podbój kontynentu afrykańskiego I wojny światowej, której Belgia stała się ofiarą równie symboliczną jak Polska w ćwierć wieku później kolejnej. Podobnie od sprawców II wojny odwraca się uwagę, kierując ją na domniemaną współodpowiedzialność poszkodowanych (Polaków lub samych Żydów), enigmatycznych “sąsiadów” czy beneficjentów “złotych żniw” a niemiecką winę się rozmywa, kreuując stereotyp “dobrego Niemca”, którym karmiła się niegdyś propaganda nieistniejącego już państwa: Niemieckiej Republiki Demokratycznej.     

Logika tych zabiegów przypomina nieśmieszny żart z czasów gdy prezesem Związku Bojowników o Wolność i Demokrację pozostawał jeszcze gen. Mieczysław Moczar – o starszej kobiecie ze wsi, próbującej zapisać się do tej organizacji.
– Bo do mnie w wojnę przychodzili partyzanci do chałupy.
– Jacy partyzanci? No skąd byli, babciu?
– Ja tam nie wiem, bimber brali, jajka brali, syr brali. Jak odchodzili, danke szen mówili.
– Babciu, jacy partyzanci, przecież to Niemcy!
– No tak, ale to byli ci z NRD – wymyśla na poczekaniu argument przyszła członkini ZBOWiD. 
Na takiej logice jak z Czerwonego Kapturka opiera się od lat z górą trzydziestu doktryna polityki historycznej Bundesrepubliki, jeśli tylko NRD  z powyższego dowcipu podmienić na RFN.

Polska zaś narracja w tej kwestii nie ruszyła naprzód od pamiętnej polemiki na łamach “Tygodnika Powszechnego” w końcu lat 80 pomiędzy Janem Błońskim a mec. Władysławem Siła-Nowickim. Pierwszy z nich zarzucił Polakom zaniechanie wobec zagłady współobywateli [2], drugi wskazywał na oczywiste uwarunkowania historii sprawiające, że również pozostawaliśmy ofiarami [3]. Zaś całość dyskusji zrelacjonował na łamach “New York Timesa” Michael Kaufman [4].   
Sedno problemu Andrzej Paczkowski dostrzegał nie w reakcji na Holocaust tych, którym za pomoc Żydom groziło wymordowanie całych rodzin – lecz przywódców koalicji antyhitlerowskiej w stolicach ich wolnych krajów: “Powstanie, mimo apeli rządu polskiego i desperackiego gestu członka Rady Narodowej RP w Londynie Szmula Zygielbojma, który aby wstrząsnąć opinią światową, popełnił 13 maja samobójstwo, nie wywołało żadnej reakcji aliantów, podobnie jak cała hekatomba Zagłady, o której polskie władze wielokrotnie informowały przywódców zachodnich demokracji” [5].   

Zaś rodzenie się oporu w getcie prof. Paczkowski (“Pół wieku dziejów Polski 1939-1989”) tak charakteryzował: “Słabymi nitkami, ale jednak połączona z polską była konspiracja żydowska, działająca w skrajnych warunkach. Jej zaczątkiem był niewielki Żydowski Związek Związkowy  (ŻZW) utworzony w grudniu 1939 w Warszawie. W 1940 wznowiły działalność niektóre partie polityczne i organizacje społeczne (głównie młodzieżowe) – Bund, Hechaluc, Poalej Syjon, Syjoniści, Cukunft. W miarę jak coraz bardziej jasny stawał się straszliwy los ludzi zamkniętych w gettach, środowiska żydowskie więcej uwagi poświęcały przygotowaniom wojskowym i silniejsze były wśród nich tendencje do koordynowania działalności. W listopadzie 1942 r. powstał Żydowski Komitet Narodowy, zrzeszający sześć partii, który wspólnie z Bundem powołał Komisję Koordynacyjną. Współpracujące organizacje utworzyły 2 grudnia 1942 r.

Żydowską Organizację Bojową  (ŻOB), której zalążkiem były grupy bojowe Hechaluc  istniejące od lata tegoż roku. ŻZW od chwili powstania utrzymywał kontakty z polskim podziemiem, co wynikało z faktu, iż jego organizatorami byli m.in zawodowi oficerowie – Żydzi. Komendant główny AK uznał ŻOB za stowarzyszoną organizację paramilitarną, ale pomoc, jakiej mógł udzielić, była raczej mizerna. Kontakty z konspiracją w getcie warszawskim miała też GL” [6]. Prof. Paczkowski w swojej monumentalnej książce potwierdza więc trzy zgodne z potoczną wiedzą wątki, które warto zrekapitulować, zanim pod wpływem bardziej agresywnych narracji staną się niepoprawne politycznie: Polacy zrobili co mogli, żydowska konspiracja nie wzięła się z niczego a jej celem nie była wyłącznie godna śmierć i wreszcie, komuniści jacy by nie byli, też mieli swój udział w pomocy dla walczącego getta, chociaż główny jej ciężar spoczywał na Armii Krajowej. Tylko tyle i aż tyle…

Wbrew bowiem stereotypowi rozpaczliwego i wyłącznie spontanicznego żydowskiego oporu w warszawskim getcie – w pierwszej fazie okazał się on zwycięski. To nie ponury żart wcale. Gdy z początkiem 1943 r. Niemcy zaczęli likwidację getta, stwierdzili, że coś się tam zmieniło. Jak czytamy w “Prochu i pyle” Roberta Żółtka: “(..) Gloede wciąż miał obawy. Wyczuwał niebezpieczeństwo, ponieważ wczesnym rankiem, jeszcze przed wejściem do getta, otrzymał raport  z oględzin ran postrzałowych poległych i rannych. Lekarz zwracał w nim uwagę, że w większości przypadków postrzelenia miały miejsce w okolicach tułowia co pozwalało przypuszczać, że zostały one dokonane przez szkolonych strzelców. Nie pisnął o tym ani słowem swojemu dowódcy, bo ten zapewne zwymyślałby go od defetystów, a i lekarzowi też nie podarował” [7]. 
Gdy ktoś wreszcie jednak złoży rzetelny meldunek, stacjonujący w Warszawie dowódcy SS mają problem, jak powiedzieć Himmlerowi, że pogardzani Żydzi w samoobronie zadali im ciężkie straty.

Aż wreszcie okaże się, że opór spełni swoje zadanie, bo ludobójczą operację odłożono o trzy miesiące. Przemnóżmy ten czas przez liczbę dziesiątków tysięcy pozostałych jeszcze w getcie mieszkańców, których życie zostało tym samym przedłużone – a sens żydowskiego oporu bezbłędnie odnajdziemy. Nie było nim wcale wyłącznie piękne umieranie, chociaż Anielewicz – także w powieści Żółtka – od razu wie, że nie wygra. Warto jednak przestać widzieć w nim desperata, a zobaczyć zdolnego dowódcę, który chociaż na kwartał powstrzymał ludobójczą machinę państwa terroru. A do dyspozycji miał 220 ludzi z bronią. Wystarczyło to jednak, by zaskoczyć wkraczających do getta jak po swoje Niemców i zmusić ich do odłożenia planów.

“- Tak jest, Herr Obergruppenfuehrer! Tak jest! – wykrzyknął von Sammern i poderwał się gwałtownie z fotela, aż mu opadły poły szlafroka. 
Nie wierzył własnym uszom. Wyższy dowódca Policji SS i pełnomocnik Rzeszy do Spraw Umacniania Niemczyzny w Generalnej Guberni Obergruppenfuehrer Krueger poinformował go, że rozkaz o likwidacji getta został odwołany” [8]. 
Garstka żydowskich powstańców, wywodzących się z przedwojennych bojówkarzy anty-oenerowskiej samoobrony swoim oporem nie udaramniła wprawdzie ale na kwartał powstrzymała plany morderców z SS. Spójrzmy więc na tych ostatnich.

W “Rozmowach z katem” Kazimierza Moczarskiego likwidator getta Juergen Stroop okazuje się tępawym służbistą, który karierę zawdzięcza zbiegowi okoliczności, że wybory w landzie Lippe gdzie kierował kampanią NSDAP przyczyniły się kiedyś do objęcia przez Adolfa Hitlera fotela kanclerskiego. Zaś w powieści Żółtka podobnie charakterystyka dygnitarza, który odbiera od Kruegera zaskakujący rozkaz przełożenia operacji nie okazuje się zbytnio skomplikowana pod względem psychologicznym.

“Von Sammern siedział przy oknie w bezruchu (..). Patrzył na drobne płatki padającego śniegu. Widok ten natychmiast przywołał wspomnienia z minionych lat spędzonych w rodzinnym Salzburgu, gdzie o tej porze roku miasto pokryte było śniegiem – lekkim i zwiewnym jak puch, przynoszonym przez wiatr znad czystych niczym kryształ, jaśniejących lodem szczytów. Piękne tam były zimy, nie takie, jak te w Polsce: nieumiarkowane – raz to w siarczystym mrozie, raz to w plugawej słocie. Wówczas, jako młody i ambitny człowiek, doktor nauk prawnych, do tego wywodzący się ze średniozamożnej arystokracji starej Austrii, mający przedrostek “von” przed nazwiskiem mógł liczyć na karierę, jeżeli nie w prestiżowej służbie dyplomatycznej, to przynajmniej w administracji, dochodząc z czasem w jednym z ministerstw do stanowiska Hofrata.

Ale kiedy po upadku imperium Habsburgów nastała demokracja i gdy wytworna szlachta oraz światłe mieszczaństwo zostały nagle odsunięte od władzy przez dziki, ciemny i podatny na demagogię hochsztaplerów tłum – von Sammern musiał spuścić z tonu i jeszcze przed przyłączeniem swojego kraju do Rzeszy wstąpił do bandy genialnego gefrajtra z Braunau – nie znając nawet ceny, jaką przyjdzie mu zapłacić za srebrne patki i plecione naramienniki” [9].                                                                                      

W kolejce do Zagłady

Niemcy w getcie wiedzą doskonale i z ich rozmów to wynika, że po Żydach następni będą Słowianie w kolejce do zagłady totalnej. Nie wiadomo jeszcze tylko, kto wcześniej: Rosjanie czy Polacy [10].
Ale nie o Niemcach traktuje “Ostatnia wiosna Mordechaja Anielewicza” a ściślej nie głównie o nich. Bohaterami są młodzi Żydzi. I to w obu tego słowa w polszczyźnie znaczeniach.
“Mordechaj usiadł za słupkami balustrady. Wyciągnął broń, przeładował ją. Dokładnie wymierzył. 
Pierwszy niecelny strzał uderzył w mur nad głową esesmana. Ten raptownie odwrócił się, spojrzał w górę, a wtedy kolejny strzał odbił się o chodnik nieodpodal jego stóp. “Die Jude schieseen” – krzyknął i podniósł karabin, szukając napastnika. 
Wtedy z okna kamienicy spadła butelka z przywiązanym do szyjki płonącym lontem. Kałuża benzyny i acetonu rozlała się szeroko po bruku, zapłonęła. Tuż obok wybuchł rzucony żydowską ręką granat (..).
Anielewicz rozkojarzył się na chwilę, powrócił myślą do tych sosnowieckich czworaków, zamieszkanych przez sterroryzowanych ludzi, biednych i małej wiary. Gdyby oni go teraz mogli zobaczyć! Gdyby ujrzeli uciekających esesmanów, trupy Ukraińców, ordungsdienistów! Ci wszyscy, którzy zginęli w kanałach, spłonęli w piecach pod jasnym milczącym niebem! Ale oni nie mogli już zobaczyć niczego. Ani klęski ani chwały” [11].   
Siła oporu, jak była już o tym mowa, zaskoczy Niemców, bo na zakup broni dla bojowców ŻOB przeznaczy pieniądze zdobywane w ramach akcji ekspropriacyjnych. W ten sposób bohaterów getta sfinansują hieny, żerujące wcześniej na trudnej sytuacji współbraci. “Późnym wieczorem, w znanej nielicznym bywalcom, sekretnej ukrytej w piwnicy za oficyną kawiarni na Lesznie odbywał się koncert. Na udekorowanej artystycznymi rysunkami, imitującej żydowskie miasteczko scenie piękna ciemnowłosa dziewczyna – śpiewała “Majn stajtełe Bełz”, a zebrani tam goście słuchali jej ze wzruszeniem, popijając zabarwioną winem i koniakiem wodę oraz przegryzając podane im na porcelanowych talerzach cienko pokrojone plasterki szynki. Nie każdy w getcie jadał zupę z brukwi i imitujące chleb gliniane ciasto z domieszką kartoflanych łupin, zmielonych kasztanów i próchna. Anielewicz, Wilner i Edelman siedzieli przy stoliku znajdującym się na samym końcu sali (..). Piosenka powoli zmierzała do końca. Wtedy Mordechaj zerwał się z krzesła i podbiegł do pustego stolika przy scenie. Wskoczył na niego, wyciągnął pistolet i uniósł go na wysokość twarzy, przeładowując jednocześnie z głośnym trzaskiem łódki nabojowej.
Sala zamarła (..).
– Jesteśmy z Żydowskiej Organizacji Bojowej! Przyszliśmy zbierać datki na zakup broni – zawołał Anielewicz (..)” [12].         

Autentyzm tych klimatów potwierdza warsawianista i historyk Stanisław Dzikowski, przytaczając relację Romana Kołonieckiego, wedle którego zwłaszcza w okolicach ulicy Siennej, gdzie rezydowała plutokracja “w obszernych mieszkaniach prywatnych czynne były jaskinie gry, gdzie wytrawnych rozkoszy hazardu zażywali dawni bywalcy kasyn w Sopotach. Tu, w przestronniejszych oficynach i lokalach służbowych różnych pozwijanych biur, funkcjonowały na poły zakonspirowane restauracje i kawiarnie, gdzie można było dostać wszystkiego, czego dusza zapragnie. Tam co wieczór odbywały się występy artystów: programy zawierały nieraz podobno po kilkanaście urozmaiconych numerów, wśród których figurowały nawet popisy całych baletów na poziomie wcale niezłej pornografii paryskiej. Tu dawały regularnie spektakle kabarety literackie, lansując aktualne szlagiery i nowych ulubieńców publiczności” [13]. Doprecyzujmy: to świat Wiery Gran i Władysława Szpilmana również. 

Getto warszawskie zamknięte ostatecznie w październiku 1940 r. nie było tylko dawną dzielnicą żydowską stolicy otoczoną nagle przez Niemców murem. Zwożono tu Żydów z całej Polski i Europy. Stało się poligonem Holocaustu. Jak stwierdza cytowany już Stanisław Dzikowski, powołujący się na Biuletyn Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich: “(..) Niemcy urządzili coś w rodzaju monstre-getta. Z końcem października 1939 r. liczyła Warszawa 359827 Żydów, a w połowie 1942 r. mimo ogromnej śmiertelności i wywożenia do prac przymusowych liczba ta doszła według niektórych autorów do 540 tysięcy osób” [14]. Powtórzmy: liczba mieszkańców getta rosła w czasach pogardy, dzielnicę wciąż dogęszczano.       
Niedługo. Po 22 lipca 1942 r. w wyniku trwającej dwa i pół miesiąca akcji wysiedleń liczba ta zmalała o 300 tys. jak podaje oficjalny raport Juergena Stroopa. Nie wywożono do pracy jak mówiono lecz po śmierć w komorach Treblinki.   
Prawo wielkich liczb niewiele nam jednak powie o tragedii getta i ich magii pisarz nie ulega.

Unika też pułapki wobec której bezradni okazali się Marek Edelman z Hanną Krall: miałkości argumentacji o godnej śmierci. Bo czy znaczy to, że śmierć 300 tys mieszkańców getta w roku uprzednim i bez powstania była niegodna  i czegoś jej brakowało? Ofiar to wina czy Niemców i ich ukraińskich czy łotewskich pomagierów?
Na sens wydarzeń naprowadza nas historia rabina, zatopionego w religijnych księgach, który wreszcie je porzuca i dołącza jako kapelan do podziemnego szpitala, zginie jak bohater, chociaż jego rodzony syn został wcześniej kolaborantem w szeregach odprowadzających po kolei rodaków “na Umschlag” do punktu załadunkowego bydlęcych wagonów, żydowskich policjantów.

Nie ma też problemu narrator “Ostatniej wiosny Mordechaja Anielewicza” z wykazaniem, w co wierzą bohaterowie powstania w getcie, nawet jeśli to trudne z perspektywy dzisiejszej wiedzy. 

W powieści Roberta Żółtka znajdujemy bowiem znaczącą scenę, gdy u komendanta trwa narada sztabowa w konspiracji, na którą wkracza nie zaproszona ekipa oficerów z Żydowskiego Związku Wojskowego przemądrzałych chociaż w Wojsku Polskim dosłużyli się ledwie patek podporuczników rezerwy. Próbują się rządzić i obrażać gospodarzy. Anielewicz każe ich wyprowadzić. Ale wcale nie to jest najważniejsze. “Aż nagle (..) na korytarzu rozległ się łomot, a na środek sali wpadł młody bojowiec z grupy Grynszpana. Podniósł ramiona i z trudem łapiąc oddech do ściśniętego mrozem gardła, ze wzniesioną ku górze twarzą, niczym natchniony prorok wykrzyknął na cały głos:
– Niemcy poddali się w Stalingradzie! Koniec z Hitlerem! Niech żyje zwycięstwo! Niech żyje Stalin!” [15].  Wznoszący ten okrzyk nie wie jednak, że dopiero co w ZSRR właśnie tenże generalissimus doprowadził do skazania na śmierć przywódców Bundu, partii żydowskiej wolności i równości, szukajacych w ojczyżnie proletariatu schronienia przed faszyzmem. Warto jednak pamiętać, że podobne iluzje wobec sowieckiego raju żywili wtedy intelektualiści z francuskiego Resistance z wielkim humanistą Albertem Camusem i papieżem egzystencjalizmu Jean-Paulem Sartrem na czele.

Wprawdzie bojowcy ŻOB wywieszą 1 maja czerwoną flagę, ale czynią to bardziej na złość Niemcom niż z miłości do ZSRR. Zresztą nie mają powodu kochać aliantów zachodnich.
Nie bez racji narrator “Ognia i pyłu” zapytuje retorycznie: “Co im po zachodnich demokracjach, które tuż przed wojną tysiącom Żydów odmawiały azylu i schronienia, a podczas wojny, dysponując informacjami na temat ludobójstwa nie tylko nie kiwnęły palcem, ale nawet nie zdobyły się na jego moralne potępienie” [16]. Zaś przedstawiciele polskiego podziemia jak pamiętamy z Janem Karskim i Janem Nowakiem-Jeziorańskim na czele z narażeniem życia te konkrety przekazywali. 

Anielewicz w swoim ostatnim wystąpieniu przed zbiorowym samobójstwem sztabowców ŻOB w bunkrze róg Miłej i Zamenhofa nie powie jednak o Związku Radzieckim. Tylko o Masadzie – bohaterskiej żydowskiej tradycji – i o przyszłym państwie na ziemi przodków. O czerwonej fladze była już mowa.

Nad gettem w dniach powstania – co wzbudza furię Niemców – powiewają dwie flagi: żydowska biało-niebieska i nasza biało-czerwona. Nawet ginąc, bohaterowie czują się zarówno Żydami jak obywatelami najechanej przez Niemców Polski. Taki obraz niech pozostanie na zawsze. To również dowód, że za maskarę wstydzić się powinni ci, którzy jej dokonali, zaś dla obu narodów pamięć getta pozostaje równie ważnym rozdziałem ich historii. “Ostatnia wiosna Mordechaja Anielewicza” oddaje tę wyjątkowość a zarazem chroni nas uparcie przed krzywdzącymi stereotypami i uogólnieniami. Przede wszystkim jednak – to pasjonująca historia. Tyle, że inaczej niż w zwyczajnej powieści od razu wiemy, jak się ona zakończy. Ale o tym już nie rozstrzygnęli literaci, tylko – jak powiedziałby Zbigniew Herbert – łobuzy od historii.     

[1] Olga Tokarczuk. Czuły narrator. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020, s. 267
[2] Jan Błoński. Biedni Polacy patrzą na getto. “Tygodnik Powszechny” nr 2 z 1987 
[3] Władysław Siła-Nowicki. Janowi Błońskiemu w odpowiedzi. “Tygodnik Powszechny” nr 8 z 1987 
[4] Michael T. Kaufman. Debate over Holocaust Stirs Passions in Poland. “The New York Times” March 8 1987
[5] Andrzej Paczkowski. Pół wieku dziejów Polski 1939-1989. Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1995, s. 95 
[6] ibidem
[7] Robert Żółtek. Ogień i pył. Ostatnia wiosna Mordechaja Anielewicza. MG, Warszawa 2021, s. 151-152
[8] Żółtek, Ogień i pył… op. cit. s. 156
[9] ibidem, s. 147-148
[10] por. ibidem s. 150
[11] ibidem, s. 138-139
[12] ibidem, s. 68 i 70
[13] Stanisław Dzikowski. Zakończenie [w:] Jan Bystroń. Warszawa. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1977, s. 338 
[14] ibidem
[15] Żółtek. Ogień i pył… op. cit, s. 164-165
[16] ibidem, s. 296

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 7

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here