Pożegnanie Benedykta XVI
Swoim niedługim pontyfikatem (2005-13) nie zasłużył wprawdzie jak poprzednik Jan Paweł II aż na przydomek Wielkiego, okazał się jednak odpowiedzialnym sternikiem Kościoła. Mężem stanu trzeba go nazwać, ale nie stał się politykiem. Rozwagę Benedykta XVI i jego liczenie się ze słowami doceniliśmy w pełni za jego następcy, chociaż na ocenę Franciszka za wcześnie.
Dla Polaków okazał się na pewno papieżem najważniejszym po ich wielkim rodaku. Za sprawą wizyty w naszym kraju, w trakcie której najważniejszy okazał się bezpośredni kontakt z tymi, co go witali, w liczbie 300 tys jak w Warszawie lub 900 tys na krakowskich Błoniach. Zaś historyczne znaczenie zachowały słowa wypowiedziane w Oświęcimiu. “Jak Bóg mógł do tego dopuścić”. A także równie pamiętne: “Nie mogłem tutaj nie przybyć”. I wreszcie najbardziej wymowne milczenie, gdy samotnie, bez asysty choćby jednego kleryka, niczym w pokutnej drodze przekraczał główną bramę obozową.
Świadomy odpowiedzialności własnych rodaków za wojnę, nazwał oświęcimski obóz miejscem grozy. Nie przypadkiem Polska okazała się pierwszym krajem, do którego po wyborze na Stolicę Piotrową odbył pielgrzymkę w maju 2006 r. Jednoznacznie i wytrwale podążał ścieżkami wielkiego poprzednika, czego dowodzi obecność zarówno w Oświęcimiu jak na dawnym warszawskim Placu Zwycięstwa znów noszącym imię Piłsudskiego za sprawą przemian przez Kościół wspieranych, w krakowskim papieskim oknie i na Błoniach, w Wadowicach, gdzie Karol Wojtyła się wychował i miejscu po fabryce Solvay, w której podczas okupacji przyszły Papież pracował jako zwykły robotnik i kiedy stamtąd po zmianie wracał do domu potrąciła go ciężarówka niemiecka, kierowana przez żołnierza armii okupacyjnej.
Sam Joseph Ratzinger, co po latach papieskie imię Benedykta przybrał na cześć patrona duchowej jedności Europy, miał za sobą odmienne, chociaż także dramatyczne życiowe doświadczenia: urodzony w 1927 r. syn żandarma z bawarskiej wioski, niechętnego jednak nazistom, zanim trafił do seminarium duchownego przeszedł przez służbę w wermachcie, ryzykowny epizod dezercji i aliancki obóz jeniecki. Podobnie jak wielcy pisarze z nieodległych roczników, Siegfried Lenz i Heinrich Boell podjął rozrachunek z tym dziedzictwem, tyle, że słuchaczy oczywiście znalazł bez porównania więcej niż oni czytelników.
Dalece mocniej do historii przeszły jednak znamionujące ludzkie ciepło ujęcia z białym gołębiem, który chociaż wypuszczony na wolność uparcie nie chce odlecieć z papieskiego domu czy z dziećmi, z którymi podobnie jak poprzednik chętnie spotykał się, rozmawiał i brał je na ręce.
O ile jednak Jan Paweł II, dawny aktor konspiracyjnego teatru i poeta, jako duszpasterz wybierający się na kajaki ze studentami, znany był już wcześniej z bezpośredniości, tę stronę następcy przyszło nie tylko wiernym dopiero odkryć. Zaskakiwać mogła u hierarchy, z racji funkcji długo kojarzonego z ustalaniem doktryny i pilnowaniem prawd wiary. Gdy nastał na Stolicy Piotrowej, surowość zastąpiona jednak została przez serdeczność w jego publicznych zachowaniach. Stanowczości za to nie zarzucił. Bronił rodziny w tradycyjnej postaci. Radził by oddzielać dyskryminację od oczywistych ograniczeń np. w kwestii adopcji.
Gasił pożary, groźne dla Kościoła
Drugi po krakowskim kardynale Karolu Wojtyle wybrany od XVI wieku papież nie będący Włochem punkt startu miał wyjątkowo trudny. Nie tylko ze względu na format poprzednika, który każdego kontynuatora jego dzieła mógł onieśmielać.
Nadawany wcześniej Josephowi Ratzingerowi przydomek “pancernego kardynała” wiernych w momencie wyboru nie zachęcał. Łączył się z funkcją prefekta ds. Kongregacji Nauki Wiary, kojarzoną z rolą strażnika idei. Gdy ją wypełniał, wspierał lojalnie i kompetentnie Jana Pawła II, któremu na doktrynalnym polu przyszło walczyć na dwa fronty: ze zwolennikami popularnej zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej teologii wyzwolenia, mieszającej ewangelizację z tolerancją dla przemocy (jej zwolennicy sympatyzowali z partyzantką miejską) oraz z lefebrystami, próbującymi cofnąć Kościół powszechny w czasy przedsoborowe, bronić rytów a nie misji. Oba niebezpieczne nurty Papież z Polski i jego niemiecki podwładny, już wtedy zaliczany przez tygodnik “Time” do grona stu najbardziej wpływowych ludzi na świecie, pokonali siłą ducha i argumentu a nie sankcji i zakazów. Za sprawą obu przywódców Kościół uniknął marginalizacji i powszechnym pozostał. Dziś mało kto pamięta o bliskim w poglądach guerillerom o. Leonardzie Boffie z Brazylii czy zorientowanym na mroki dawnych epok b. biskupie Marcelu Lefebvre.
Za to postaci Jana Pawła II i Benedykta XVI zna każde dziecko. Obaj skutecznie uniknęli uwikłania Kościoła w bieżące spory polityczne. Ich dzieło miało szerszy wymiar. Papież z Polski jak żaden pasterz przed nim poprawił kształt współczesnego świata, przyczyniając się do zburzenia dzielącej glob ziemski żelaznej kurtyny i pokojowego upadku dyktatur od Polski po Filipiny i Chile. Jego wywodzący się z Niemiec następca czynił zaś wszystko, żeby przeciwstawić się odradzającym się zagrożeniom, które na pełną skalę ujawniły się już za pontyfikatu Franciszka, prowadząc do pierwszej od kilkudziesięciu lat gorącej wojny w Europie i wznieconej przez nią ponad dziesięciomilionowej uchodźczej fali.
Kiksy i pospolite błędy, popełniane przy okazji tej ostatniej próby przez Franciszka – jak nieroztropne słowa o szczekaniu NATO u granic Rosji czy trudne do zrozumienia opłakiwanie zabitej w niewątpliwie okrutnym zamachu Darii Duginy akurat w obecności wygnanych z ojczyzny dzieci ukraińskich – rodziły w świecie podobne reakcje. Wojtyła by tak nie powiedział. Ratzinger też nie – wskazywali nie tylko katolicy. Pojawiało się przeświadczenie, że dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby przy swej posłudze Benedykt pozostał do końca. Wybrał jednak inaczej, zadając duży trud specjalistom od watykańskiego protokołu jako pierwszy od średniowiecza papież – senior po dobrowolnym ustąpieniu z urzędu.
Jak zdobył sobie sympatię Polaków
Wielkości przywódcy, zwłaszcza duchowego, nie mierzy się jednak wyłącznie tym, że okazuje się od następców lepszy. Jej miarą pozostaje charyzma. Jeśli o swojego rodaka chodzi, Polacy znali ją już od magicznej dla naszej historii daty 16 października 1978 r, kiedy to biały dym nad rzymskim Placem Świętego Piotra sygnalizował słowa, co w niespełna rok później wypowiedziane zostały na innym, już warszawskim Placu – nomen omen – Zwycięstwa w czerwcu 1979 r: “Niech zastąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi”. Zapowiadały fenomen Solidarności, pierwszej, dziesięciomilionowej i programowo wyrzekającej się przemocy. A także przesłanie, że każdy powinien mieć swoje Westerplatte, adresowane w historycznym Gdańsku do polskiej młodzieży w 1987 r – na rok zanim dzielnie wystąpiła ona wspólnie z robotnikami, żeby dokończyć pokojowe dzieło Solidarności i na dwa lata nim przyniosło to efekt w postaci najbardziej jednoznacznego i ważącego na przyszłości wyniku wyborczego w dziejach nowoczesnej Europy.
O duchowej sile Benedykta XVI Polacy przekonali się, gdy w rok po śmierci ich Papieża odwiedził Polskę bez kłopotów nawiązując kontakt z tłumnie go witającymi rodakami Karola Wojtyły. Wzruszał, gdy próbował mówić po polsku. Ale przede wszystkim dawał do myślenia. W potocznym tego wyrażenia znaczeniu, bo nie chodziło przecież o przewagę filozofii św. Augustyna nad dorobkiem św. Tomasza z Akwinu, o której – gdy jako oczytany dwudziestolatek studiował teologię – pozostawał głęboko przeświadczony. Nie unikał tematów dla Niemca najtrudniejszych. I jako pierwszy od czasów kanclerza Willy’ego Brandta, któremu zawdzięczamy uznanie sprawiedliwych granic na Odrze i Nysie – miał odwagę je na polskiej ziemi podjąć. Misję Kościoła rozumiał jako wyjątkową i ponadczasową. W nic jej nie wikłał. Pojmował złożoność ludzkiej osobowości. I szanował tajemnice wiary. Nie ze względu na swoją dawną funkcję jej strażnika. Bardziej za sprawą tak obcej świeckim liderom empatii.