PiS sprawuje władzę w sposób, jaki jego propaganda przypisywała kiedyś poprzednikom: zakulisowo, z udziałem nieformalnych grup nacisku.
Jarosław Kaczyński ma idealną okazję pozbycia się Zbigniewa Ziobry: jeśli teraz szeryfa odwoła, ten nie zdąży stworzyć własnej listy a konkurencja go nie zechce. Nie oznacza to jednak wcale, że taki ruch prezesa wzmocni.
Łukasz Perzyna
publicysta pnp24
Sprawca obecnego zamieszania pozostaje znany. Wiemy że nie jest nim odwołany już wiceminister Łukasz Piebiak, nawet najmniej rozgarnięty zwolennik partii rządzącej doskonale pamięta, kto odpowiada za politykę wobec sędziów w Polsce.
Zbigniew Ziobro był w 2007 jednym z trójki polityków PiS, przez których partia straciła władzę w przedterminowych wyborach. Odpowiedzialny za tragiczną sprawę Barbary Blidy, stał się symbolem władzy, która przychodzi o szóstej rano – podobnie jak Adam Lipiński korupcji politycznej (gorszące rozmowy z Renatą Beger, w trakcie których handlował stanowiskami) a Mariusz Kamiński wykorzystania służb specjalnych dla kampanii wyborczej (opera mydlana z posłanką Sawicką). Wszelkich okoliczności domniemanego samobójstwa byłej minister po wkroczeniu funkcjonariuszy do jej domu wciąż nie wyjaśniono.
O sprawie powstał znakomity i przejmujący film Piotra Pytlakowskiego „Wszystkie ręce umyte” pokazujący związane z jej tuszowaniem matactwa władzy. Nikt nie usiłował pociągnąć za to Ziobry do odpowiedzialności karnej, taka próba z Kamińskim zakończyła się ułaskawieniem go przez dyspozycyjnego wobec PiS prezydenta Andrzeja Dudę jeszcze przed wyrokiem. Za to sam Kaczyński po przegranych wyborach pozbył się niefortunnego byłego ministra sprawiedliwości typowanego też na delfina, następcę prezesa. Po krańcowo nieudanej próbie zbudowania własnego ugrupowania Ziobro wrócił bocznymi drzwiami, jako lider operetkowej Solidarnej Polski, czyli koalicjant PiS w formule Zjednoczonej Prawicy (chociaż nikt bezstronny tej nazwy nie używa).
O sprawie Blidy warto przypominać, żeby wiedzieć, że afery prowokowane przez Ziobrę nie są tylko politycznym skeczem, ale wyrządzają krzywdę konkretnym ludziom. O jego niedawnej banicji – po to, żeby wszyscy sobie uświadomili, że nie jest wieczny. Po kolejnych, już wygranych wyborach z 2015 r. Kaczyński postanowił sięgnąć po odpady polityczne, które sam kiedyś z partii wymiatał. Prezesem telewizji został pogardzany w PiS brat zastępcy Michnika – Jacek Kurski, Ziobro zaś – ponownie ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym. Nim minęły cztery lata – okazało się, że ten pierwszy nie jest już w stanie tuszować błędów drugiego. Histerycznie wykrzykiwane przez propagandystów kanału Info na konferencjach prasowych pytania o domniemaną korupcję w… Inowrocławiu, gdzie rządzi PO, nie są w stanie odwrócić uwagi od farmy trolli i hejtu w Ministerstwie Sprawiedliwości.
Paradoks Ziobry polega na tym, że po raz wtóry sprawia kłopot prezesowi wszystkich prezesów i wystawia na szwank jego polityczne cele, chociaż mógłby stać się mocnym punktem tej ekipy. Wygląda jak cywilizowany polityk a nie wyciągnięty gdzieś z muzeum komunizmu Stanisław Piotrowicz czy spomiędzy teczek biura studiów dawnego MSW Antoni Macierewicz. Wysławia się płynnie, a nie bełkocze jak Marek Kuchciński. Atakowany nie bajdurzy jak Jan Szyszko o Ince Skłodowskiej jako córce leśnika tylko przewrotnie próbuje udowadniać, że zaangażowanie sędziów w akcję hejtowania kolegów potwierdza… jego własną krytyczną ocenę tego środowiska. Żeby tak mówić w istniejącej sytuacji, trzeba mieć nie tylko tupet, ale też nerwy jak postronki.
Nawet żonę ma Ziobro reprezentacyjną i inteligentną, bo ceniona kiedyś dziennikarka śledcza Patrycja Kotecka nie przypomina w niczym przaśnych posłanek PiS typu Krynickiej czy Lichockiej, sama zresztą w Sejmie nie zasiada, chociaż wiele dla swojej formacji robi na zapleczu. Wszystko to na nic, chciałoby się powiedzieć, Ziobro znów przysporzył własnej ekipie punktów karnych. Jeśli teraz przetrwa – cała Polska uzna, że Kaczyński swojego szeryfa pozbyć się po prostu nie może, bo ten coś na niego ma.
Teraz albo nigdy: skreślony z listy wyborczej Ziobro nie zdąży powołać konkurencyjnej siły, jego ludzie nie zbuntują się, a jeśli nawet – po prostu nie będzie ich w kolejnym Sejmie. Czas wyborczy pozwala na wykonanie przez prezesa, chociaż na służbie zdrowia się nie zna, chirurgicznego cięcia.
W tym momencie jednak… kończy się bajka z morałem.
Wyobraźmy sobie, że Kaczyński szybko się Ziobry pozbywa, tym razem już ostatecznie. Nie będzie to jedyna zmiana w jego najbliższym otoczeniu. Upadek Mariusza Kamińskiego, któremu – jak dowiadujemy się nieoficjalnie – rychło postawione zostaną zarzuty natury lustracyjnej albo wydaje się kwestią czasu albo można zakładać przynajmniej, że poobijany nigdy już nie wróci do dawnych wpływów.
Z kim wtedy zostanie Kaczyński, skreślający kolejnych niedoszłych delfinów, łatwo określić. Z banksterami od Mateusza Morawieckiego oraz byłymi betonowymi komunistami pokroju prokuratora stanu wojennego Stanisława Piotrowicza. Jedni i drudzy są w stanie zapewnić mu prostą technologię sprawowania władzy, ale niewiele poza tym. Jakimi fachowcami od rządzenia są komuniści – cała Polska przekonała się w latach 80, kiedy obronili na dekadę swoją władzę, ale przy okazji zrujnowali kraj. Zaś o zdolnościach zarządzania przez liberalnych bankierów czymkolwiek poważniejszym niż fundusz offshore świadczą trzy kolejne dekady.
Wypytujący polityków PO z komiczną powagą o Inowrocław red. Kłeczek z TVP Info nie dorównuje talentem Tadeuszowi Samitowskiemu z dawnego DTV, zaś Morawiecki nawet ze swoimi milionowymi pensjami i okazyjnie kupionymi działkami to nie Andrzej Olechowski. Jednych i drugich nie trawi przy tym tradycyjny wyborca PiS, zwykle przynajmniej na poziomie deklaracji antykomunistyczny, zaś bankowców i ich świata szczerze nie znoszący. Morawiecki może udawać Górnoślązaka a Piotrowicz państwowca, pierwszy żegnać się na mszach radiomaryjnych zaś drugi wyłgiwać chorobą żony z oskarżeń o niskie loty z Kuchcińskim – ale elektorat znosi błazeństwa ich obu wyłącznie za sprawą wskazania palcem przez Kaczyńskiego. I przekonania, że prezes wie lepiej.
Prezesowi można zazdrościć zakresu władzy w Polsce przy zerowej odpowiedzialności za nią, ale nie wyboru, przed którym teraz staje. Zapętlenie rządzącej ekipy wynika z paradoksu, że obecną politykę wykreowała jej własna propaganda. Farma trolli w resorcie w alejach Ujazdowskich i cały związany z nią przemysł pogardy od znieważania oponentów po niszczenie ich życia prywatnego wzięły się z przekonania, że… w taki sposób się politykę uprawia. Przecież przez lata „przekaziory” pisowskie udowadniały, że poprzednicy sprawowali władzę dzięki zakulisowym układom, tajemnym porozumieniom, dealom z lobbystami oraz gadkom przy śmietniku, na cmentarzu bądź stacji benzynowej względnie w knajpie przy ośmiorniczkach.
Chociaż politycy PiS na co dzień nie ukrywają bezbrzeżnej pogardy wobec żurnalistów z własnego zaplecza – działają, jakby uwierzyli, że w ten sposób najskuteczniej się politykę uprawia. Pamiętamy, co paplała posłanka Lichocka o kultowym już Bartłomieju Misiewiczu: że młodzi ludzie długo pracowali dla partii za darmo. Zrzutka na hejterkę Emilię pokazała gotowość aparatu do poświęceń również w resorcie sprawiedliwości. To, co działo się w gmachu przy Alejach Ujazdowskich nie jest wcale wyjątkiem. Lecz pisowską Polską w pigułce.
Za późno już na wrzaski o Inowrocławiu, wątpliwą odsiecz bajkopisarzy z Info. Od tego, co się stało, nie da się odwrócić uwagi. Zwłaszcza, że zamiast bajki z morałem, do której próbował przyzwyczaić swój prostoduszny elektorat prezes Kaczyński, mamy sagę o trollach, choć tu nie Skandynawia. A happy endu wciąż nie widać… W końcu redaktor Kłeczek nie jest Hansem Christianem Andersenem ani Ignacym Krasickim, a z Sejmu w aleje Ujazdowskie wciąż bliżej niż do Inowrocławia…
Czytaj teksty Łukasza Perzyny: