Twarzami obozu rządzącego po wyborach stali się Macierewicz i Piotrowicz. Miarą tragikomedii pozostaje fakt, że pierwszego promowano niemal na założyciela opozycji antykomunistycznej w Polsce, a w wypadku drugiego – bagatelizowano, jak gorliwie tę opozycję zwalczał. Kaczyński nie przejmuje się estetyką ani logiką, bo wie, że nie tym kierują się jego wyborcy.

Truizmem wydaje się stwierdzenie, że do wyborców PiS trudno mieć pretensję, że nie znają mechanizmów ekonomii. Przez lata w przekazie jej dotyczącym dominował najpierw dogmat marksistowski, potem liberalny. Tylko jedną szkołę poglądów utożsamiano z prawdą i naukowością. Na użytek codzienny obowiązywały uproszczone wersje obu ideologii. Peerelowski kuchenny marksizm nie potrzebował Louisa Althussera ani Etienne Balibara, żadnych rozwijających myśl patrona z Trewiru francuskich filozofów. Zakładał, że trzeba zapisać się do partii, żeby się dorobić, a władzy nie warto się przeciwstawiać, skoro i tak za naszego życia się nie zmieni. Z kolei liberalizm czasów przemiany nie zgłębiał głębokich analiz Miltona Friedmana ani Friedricha von Hayeka. Opisywały go zwulgaryzowane formuły, że pierwszy milion trzeba ukraść, a fabryka warta jest tyle, ile ktoś jest w stanie za nią zapłacić.
Do tych dwóch tradycji dołącza teraz nowy, populistyczny dogmat. Tak jak dawni sekretarze z dumą oznajmiali, że kiedyś Polska była krajem biednym i po wojnie zrujnowanym, więc stać ją było tylko na produkcję półprzewodników, a teraz wytwarzać będziemy masowo przewodniki całe – tak ekonomiczna wiedza Kaczyńskiego sprowadza się do stwierdzeń, że jeśli ktoś ma pieniądze, to skądś je ma. Uzasadnia to szukanie w kieszeniach przedsiębiorców środków na kosztowną pisowską inżynierię społeczną, a także maskuje łupienie własnego elektoratu podwyżką akcyzy – bo przecież wzrost ceny paczki papierosów czy małpki popularnego trunku stanowi problem nie dla zamożnych adwokatów głosujących na PO, ani agrobiznesu obstawiającego PSL, tylko dla codziennych klientów Żabki i Biedronki.
PiS chciał wprowadzić EKONOMIĘ DYZMÓW, przerzucając nieuchronne skutki rozsadzenia systemu emerytalnego koniecznością wypłaty zwielokrotnionych świadczeń dla najbogatszych na następców.
Brzydota polskiej polityki, symbolizowana przez eksponowanie Antoniego Macierewicza w roli marszałka seniora i Stanisława Piotrowicza jako nowego członka Trybunału Konstytucyjnego nie jest efektem „błędu szeryfa”, ale świadomej gry Kaczyńskiego. Prezes testuje, jak daleko może się posunąć. Przymusu tu nie było: zamiast kojarzonego z histerią i religią posmoleńską Macierewicza można było do prowadzenia pierwszych po wyborach obrad wskazać legitymującego się opozycyjnym życiorysem i odpowiednim wiekiem Ryszarda Terleckiego, zaś w przypadku Piotrowicza uznać, że już ocenili go wyborcy PiS, nie wpuszczając go po raz kolejny na Wiejską, więc na posadę nie zasłużył, a w Trybunale sprawdzi się mniej gorszący opinię publiczną prawnik propisowski.
Kaczyński dwa razy skorzystał jednak z okazji do zademonstrowania, że wyniku wyborów nie przyjmuje do wiadomości. Jak wiadomo, do Sejmu znów wygrał, natomiast w Senacie poniósł klęskę potrójną: najpierw zwycięstwo przy urnach odniosły partie demokratycznej opozycji, potem – już w izbie refleksji – okazały się zdolne wspólnie z niezależnymi najpierw wyłonić skuteczną większość w Senacie, a potem wspólnie wybrać marszałka, który z dnia na dzień stał się nadzieją polskiej polityki. Tomasz Grodzki niespodziewanie okazuje się liderem charyzmatycznym dzięki walorom swojej osobowości, ale również faktowi, że w Senacie zasiada raptem drugą kadencję, więc nie obciążają go błędy, jakie Platforma popełniła za swoich rządów.
Tomasz Grodzki, człowiek który zatrzymał PiS
Gdyby Platforma nie znalazła takiego faceta – powinna go wymyślić. Ma bohatera na trudne czasy.
Kolejnego kłopotu Kaczyńskiemu przysparza szef PSL Władysław Kosiniak-Kamysz. Zgłoszony do prezydenckiego wyścigu jako pierwszy kandydat opozycji ruszył do niego z energią, której raczej nie będzie z siebie wykrzesać pomimo korzystnych sondaży Andrzej Duda, dla rodaków bardziej serialowy Adrian wiecznie czekający w prezesowskim przedpokoju niż fighter.
O tym z kolei, że nie zmieni się styl rządów PiS przekonaliśmy się w trakcie wyboru Krajowej Rady Sądownictwa. Słynne już słowa „trzeba anulować, bo przegramy” dadzą się zestawić z „te pieniądze się po prostu należą” Beaty Szydło i z klasyką politycznej arogancji: „rząd się wyżywi” Jerzego Urbana. Warto przy tym pamiętać, że marszałkiem Sejmu została umiarkowana Elżbieta Witek, która na tle szalejącego w przestworzach poprzednika – Marka Kuchcińskiego uchodzi za produkt eksportowy PiS. Ale skoro dopiero co była mowa o Piotrowiczu, warto przypomnieć, że stan wojenny wprowadzali partyjni liberałowie, bo twardogłowi zostali wcześniej przez Jaruzelskiego odsunięci.
Pomimo wyniku wyborczego, który powinien skłaniać jeśli nie do podzielenia się władzą, to przynajmniej samoograniczenia – PiS od początku kadencji decyduje się na eskalację. Zaostrza walkę, zanim określił jej cel. Po podwójnym zwycięstwie z 2015 r. ponad roku potrzebował, żeby uchwalaniem budżetu w Sali Kolumnowej zamiast plenarnej, bez udziału opozycji i przyzwoitego policzenia głosów zakwestionować sejmowe zasady, procedury i tradycje, o dżentelmeńskich regułach nie wspominając. Teraz wystarczyło mu do tego kilku tygodni. Marszałek Witek okazała się skuteczniejsza od Kuchcińskiego, a prasę będzie miała lepszą, bo przed dziennikarzami nie ucieka, tylko zaprasza ich na darmowe śniadania.
Intencją Kaczyńskiego, który zdaje się nie dostrzegać, że w Senacie utracił większość, zaś w Sejmie zajmuje się zwalczaniem mniejszości – może też być odwrócenie uwagi od wewnętrznych problemów obozu władzy. Jarosław Gowin wraz z osiemnastką posłów kanapowego dotąd Porozumienia okazał się „koalicjantem wewnętrznym” całkiem realnym, a nie wirtualnym. Zmusił prezesa, zawsze ustępującego niechętnie, do poddania projektu zniesienia limitu 30-krotności przy składce na ZUS.
Sfinks polskiej polityki, czyli wybór Gowina
Gowin staje przed szansą, żeby udowodnić, że staje się rzeczywistym liderem swojego środowiska: inteligenckiego, konserwatywnego i otwartego na przedsiębiorców.
Kaczyński nie próbował pozyskać w zamian głosów Lewicy, pomimo jej sygnałów, że gotowa się targować, ukrytych pod maską obłudnej troski o najbiedniejszych (z tym samym uzasadnieniem prezydent Aleksander Kwaśniewski wetował kiedyś ustawy AWS/UW, z drugą reformą Leszka Balcerowicza – podatkową – włącznie). Na razie, jak pokazuje promocja Piotrowicza, dogaduje się ze starymi komunistami, młodych zostawiając na później. Ale zwolennikom Che Guevary z trzeciego co do wielkości sejmowego klubu nie tak daleko do pisowskiego betonu, w końcu Macierewicz w młodości, jak zaręczają jego koledzy, również pozostawał entuzjastą latynoamerykańskiego eksportera rewolucji. Jeśli nawet maszynki do głosowania PiS nie wesprze Włodzimierz Czarzasty, choć w mediach, w których akurat się specjalizuje, taki pakt miał już kiedyś miejsce – zrobią to natchnieni zwolennicy 75-procentowych podatków.
Tuż przed wyborami obaj bracia Kurscy bombardowali opinię publiczną sondażami: telewizyjne zbliżały PiS do granicy konstytucyjnej większości, zaś ten zamieszczony w ostatni dzień przed ciszą na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej” wróżył PSL, że z 4 proc nie wejdzie do Sejmu: pudło, bo wynik partii Kosiniak-Kamysza okazał się ponad dwa razy lepszy niż agorowe wishful thinking. Teraz zaś warto spojrzeć na kolejne badania bez zacietrzewienia, charakteryzującego przedwyborcze klimaty.
Okazuje się, że 45 proc. Polaków pytanych przez CBOS dobrze oceniło pracę posłów poprzedniej kadencji [1]. To wciąż mniejszość, ale wynik bez porównania lepszy niż wcześniejsze. Nie da się wskazać, czym ustępujący posłowie sobie na to zasłużyli, poza awanturami. I jednym: dla grupy liczebnie zbliżonej do elektoratu PiS był to Sejm pewnie swarliwy, ale jednak ten, który przegłosował 500 plus i inne świadczenia. Kasjer nie musi mieć dobrych manier. Ale oznacza to, że jeśli ludzie się zawiodą, ich preferencje się odwrócą.
Kiedy Sejm miał poprzednio równie wysokie notowania? W 1998 r. kiedy to koalicja AWS-UW uchwalała cztery wielkie reformy. Już w trzy lata później żadna z dwóch partii rządzących nie dostała się do kolejnego Sejmu, co stanowiło pierwszy taki casus w historii nowożytnej Europy. Tę ostatnią nie po raz pierwszy wówczas zaskoczyliśmy nagłą zmianą preferencji.
Rząd Tadeusza Mazowieckiego po zaprzysiężeniu we wrześniu 1989 r. legitymował się rekordowym poparciem 82 proc. Polaków (według CBOS), a po upływie roku rodacy premiera od „siły spokoju” woleli Stanisława Tymińskiego jako rywala Lecha Wałęsy w drugiej turze wyborów prezydenckich.
Regułą pozostaje, że po wygranych wyborach do Sejmu notowania zwycięzcy rosną, zwolenników przybywa. Tak działo się zarówno z AWS (poparcie dla niej sięgnęło 40 proc) jak z Platformą Obywatelską (nawet do 60 proc). Już widać, że PiS w tym roku… z jakichś względów ta zasada premiowania zwycięzcy przez wyborców nie dotyczy. Według Social Changes PiS może liczyć teraz na głosy 40 proc Polaków, a w wyborach miało 44 proc. [2]. Stanowi to być może pierwszy sygnał, że proces erozji już się zaczyna, a drugie z rzędu zwycięstwo Kaczyńskiego okaże się pyrrusowe.
Twoim zdaniem…
[democracy id=”134″]
[1] CBOS, sondaż z 7-17 listopada 2019
[2] Social Changes, sondaż z 15-19 listopada 2019
Czytaj inne teksty Autora: