https://twitter.com/pisorgpl/


Sezon ogórkowy jeszcze nie nadszedł – czego dowodzą liczne i smutne wątpliwości związane z praworządnością w kontekście sprawy Sławomira Nowaka (podejrzanie prezentuje się w niej zwłaszcza udział, pożal się Boże, sojusznika ukraińskiego) – ale mamy już potwora z Loch Ness jako dyżurny wakacyjny temat. Jego rolę przejęła rekonstrukcja rządu. Bezkonkurencyjny motyw korytarzowych pogwarek polityków i studyjnej paplaniny w telewizjach 24-godzinnych.

Zabawne, że w systemie władzy zdominowanym tak silnie przez jednego człowieka – wszyscy wiedzą, że tym głównym rozgrywającym pozostaje przypominający coraz bardziej Leonida Breżniewa przedwcześnie postarzały (młodszy jest przecież od… obu tegorocznych kandydatów na prezydenta USA) Jarosław Kaczyński – wymiana druhów przybocznych budzi tak ogromne emocje. Jeszcze zanim się dokona.

Towar eksportowy ma dość

Trudno też jednak zlekceważyć fakt, że sam własne odejście zapowiada Jacek Czaputowicz – przed laty dzielny działacz opozycyjnego i pacyfistycznego Ruchu “Wolność i Pokój”, stanowiący chlubny wyjątek w ekipie PiS, zdominowanej przez ludzi bez życiorysów – w końcu samemu Kaczyńskiemu przed jego willą demonstranci wypominają skandowaniem: 13 grudnia spałeś do południa. Co całkowicie zgodne jest z prawdą.

Dawny opozycjonista Czaputowicz, o nienagannych manierach i szerokich horyzontach wydawał się przecież najcenniejszym produktem eksportowym PiS, postrzeganego jako partia przaśna i pazerna. Podobną rolę w pierwszym pisowskim rządzie Kazimierza Marcinkiewicza pełnił kilkanaście lat temu ówczesny odpowiednik pana Jacka, wybitny historyk Rewolucji Francuskiej i autor nowatorskiej monografii stworzonego przez nią społeczeństwa obywatelskiego Stefan Meller.

Jak bardzo ten profesor poprawiał wizerunek władzy, PiS przekonał się dopiero, gdy mówiącego po francusku jak po polsku Mellera zastąpiła u steru dyplomacji Anna Fotyga.
Ale przecież ministrem PiS był też wtedy Radosław Sikorski, później kiepski bo arogancki marszałek Sejmu z PO, ale wówczas jeszcze postrzegany przez pryzmat powieściowej zupełnie eskapady do walczącego z radziecką inwazją Afganistanu lat 80. Wypad ten przyniósł mu World Press Photo a czytelnikom doskonałą książkę “Prochy świętych”.

Zaś zastępcą Mellera pozostawał zręczny Ryszard Schnepf, który demony, leżące u źródeł późniejszych roszczeń do mienia bezspadkowego umiał trzymać na korytarzach amerykańskiego parlamentu, nie wpuszczając ich na salę obrad – co doceniamy teraz, gdy rozlazły się po Kongresie i przegłosowały dyskryminującą Polskę i stawiającą ją w jednym rzędzie z kolaborantami nazistów jak Słowacja i Węgry ustawę 447, czemu patriotyczna tylko w słowach ekipa dobrej zmiany nie potrafiła zapobiec.

Teraz Czaputowicz – jakkolwiek okrutnie to zabrzmi – wydaje się jednym ministrem, którego nie musieliśmy się wstydzić. Co nie znaczy, że nic go nie obciąża: ponosi przecież odpowiedzialność za nieprawidłowości, z jakimi przyszło się zetknąć przy okazji głosowania w wyborach prezydenckich Polakom z zagranicy.
Znaczące, że to właśnie on pierwszy ogłasza swoje odejście. A inni kurczowo trzymają się stołków.

Nawet Mariusz Błaszczak, bezbarwny ale przynajmniej układny – wydaje się mocnym punktem tej ekipy, jeśli pamiętamy jego poprzednika Antoniego Macierewicza. 
Reszta przyszła do rządu, żeby się dorabiać wraz z rodziną – jak minister zdrowia Łukasz Szumowski. Albo by dać samemu Kaczyńskiemu poczucie bezpieczeństwa jak Mariusz Kamiński (MSW i służby). O wielu prawie nic nie da się powiedzieć, jak o sportsmence Dmowskiej-Andrzejuk, przy której wzdychać można do czasów, gdy sprawnym ministrem za rządów AWS był dawny wielki kolarz szosowy, brązowy medalista olimpiady w Montrealu (1976) Mieczysław Nowicki.

Kilku ministrów zawiodło nadzieje, jak Jan Ardanowski, o którym gdy obejmował resort rolnictwa, dobrze mówił wymagający zwykle wobec innych Gabriel Janowski.
Inni wpiszą sobie do biogramów, do curriculum vitae, że ministrami byli – jak Marlena Maląg od rodziny, co nie zmienia faktu, że istotniejszego śladu w podległych im resortach nie zostawili.
Brzydkie słowo rekonstrukcja znów staje się kluczem do bieżącej polskiej polityki. Spekulują o niej zwłaszcza ludzie władzy, a to PiS a nie jego oponenci wciąż nadaje ton narracji polskiego życia publicznego. Gadają więc o tym wszyscy.

Kaczyński zakreśla granice

Granice zakreślił jednak sam Kaczyński, oznajmiając, że na stanowisku zostaje premier Mateusz Morawiecki. To sygnał o czym – a ściślej o kim – spekulować wolno, adresowany przecież nie do wyborców (według wersji oficjalnej kolejne głosowanie powszechne odbędzie się za trzy lata, w co nie wszyscy wierzą, bo obliczalność nie leży w naturze decydującego osobiście o wszystkim Kaczyńskiego).

Komunikat, że Morawiecki zostaje, nadany został do grupy Zbigniewa Ziobry, przedstawiającej siebie jako radykalna i postponującej za pośrednictwem TVP samego premiera a także domagającej się utwardzenia stanowiska wobec Unii Europejskiej. 
Prezes wskazał tym samym, że od obrony suwerenności – takiej, jak PiS ją pojmuje – jest on sam. A Ziobro ma się zająć własnym resortem. I żoną, zanim znów o niej straszne rzeczy napisze zawsze dociekliwy Wojciech Czuchnowski.
Ziobro, wieczny aplikant z charakteru, na pewno się prezesowi nie postawi. Na jego miarę pozostaje co najwyżej wojna podjazdowa z Jarosławem Gowinem, bo koalicjanci PiS serdecznie się nie znoszą, aż iskrzy na obu partyjnych kanapach.

Dysponując pełnią władzy w kraju, pomimo własnych autorytarnych skłonności osobowościowych, Kaczyński nie umie się oderwać od logiki rekonstrukcyjnej, charakteryzującej dawną AWS. To satysfakcja dla Jerzego Buzka, który uchodził przecież za premiera słabego. To wtedy rekonstrukcja stała się słowem-kluczem i jak widać pozostaje nim do dzisiaj. Również wtedy premiera nie dało się wymienić – chociaż Buzek zgłaszał gotowość ustąpienia – bo aspiracje do tej funkcji zgłaszało… aż sześciu polityków. Wybór jednego z nich musiał jednak oznaczać otwarcie walki buldogów pod dywanem. Buzek wprowadzał więc swoje reformy, w nieskończoność negocjował z “koalicjantami wewnętrznymi” – których Kaczyński woli stawiać do pionu niż z nimi pertraktować – i dla poprawy wizerunku na mityngu brał na ręce małą dziewczynkę, żeby się ludzie wzruszyli, skoro w portfelach im nie przybywało.
Dla Kaczyńskiego, który AWS nie znosił odkąd za sprawą frakcji nazywanej “spółdzielnią” i Adama Słomki z KPN-Obozu Patriotycznego nie został wybrany wiceprzewodniczącym tej formacji – porównanie to stanowi spory despekt. Ale też wyjątkowo zasłużony. PiS dysponuje niby samodzielną większością w Sejmie, ale potrafi jej użyć wyłącznie do pobierania renty władzy, na jakość rządzenia się to nie przekłada. Pozostają więc igrzyska, gra w personalia, leninowskie jeszcze z ducha kto kogo… 

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 5

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here