Krótka ławka – to oczywiste skojarzenie po zmianach w rządzie, dokonanych przez PiS po ewakuacji ministrów do Brukseli. Nowi prochu nie wymyślą: to wieczni zastępcy, ludzie aparatu, weterani partyjnych młodzieżówek.
Łukasz Perzyna
Z jednym wyjątkiem Elżbiety Witek, kulturalnej i bezpośredniej, która doskonale radziła sobie w pierwszym okresie rządów Beaty Szydło z polityką medialną PiS, później ustępując miejsca Beacie Mazurek – rządowi dżokerzy nie wyrastają ponad przeciętność. Skład ekipy Mateusza Morawieckiego po uzupełnieniu sprawia wrażenie, że… lepsi premierowi odmówili. Jednak w PiS proponowanych stanowisk raczej się nie odrzuca, bo aparat wie doskonale, że następna taka okazja może się już nie trafić. Rzeczywistość wydaje się dla rządzących jeszcze mniej korzystna: lepszych kandydatów po prostu brak.
Ewakuacja do Brukseli i Strasburga siłowego ministra Joachima Brudzińskiego (w MSW zastąpi go właśnie Elżbieta Witek), dającej twarz zmianom w polityce społecznej Elżbiety Rafalskiej czy wspomnianej już wicemarszałek Sejmu Mazurek zadaje kłam dyżurnemu optymizmowi PiS. Nie szuka się szalup ratunkowych, gdy jest się pewnym zwycięstwa. Być może pisowscy progności wiedzą już o jesiennych wyborach więcej niż opinia publiczna, wciąż widząca partię Jarosława Kaczyńskiego w roli faworyta, co potwierdzają sondaże.
Następcy nie zaskakują nas niczym. Minęły czasy, gdy po pierwszym zwycięstwie PiS (2005 r.) Kazimierz Marcinkiewicz za wiedzą i zgodą Kaczyńskiego powołał na ministra spraw zagranicznych Stefana Mellera, wytrawnego dyplomatę i autora znakomitych książek o rewolucji francuskiej. Albo nawet – toutes proportions gardees – gdy Kaczyński sięgał po dawnego doradcę Donalda Tuska Mateusza Morawieckiego, znanego z roztrząsania pożytków z pracy za miskę ryżu.
Elżbieta Witek zapewne poradzi sobie z siłowym resortem lepiej niż Joachim Brudziński, a z pewnością mniej głupstw przy tej okazji powie, bo instynkt medialny ma znakomity. Co do innych – trudno przewidywać. Teresę Czerwińską, która nie była zachwycona budżetowym rozdawnictwem, w resorcie finansów zastąpi Marian Banaś. Pracował tam od dawna, jest typem urzędnika, a nie kanclerza skarbu czy strażnika budżetu.
Dla Jacka Sasina fotel wicepremiera to szczyt politycznych możliwości. Wierny, zwykle jednak ponosił porażki: jako wojewoda bezskutecznie próbował wygasić mandat Hanny Gronkiewicz-Waltz w Warszawie, przegrał też wybory prezydenckie w stolicy. Co więcej, niedawno jego oświadczenie majątkowe znalazło się pod lupą służb. Wyplątał się z tej sprawy, bo uznano ją za błahą, a nie dlatego, że zarzuty są fałszywe. W samym PiS i poza nim Sasin kojarzy się z partyjnym aparatem, wiadomo, że pozatrudniał bliższą i dalszą rodzinę.
Nawet nowy minister edukacji Dariusz Piontkowski ma już w życiorysie sprawę o to, że gdy został odwołany z funkcji podlaskiego marszałka – dalej podpisywał dokumenty. Jeśli po rozgardiaszu medialnym wokół wież Kaczyńskiego i działki Morawieckiego selekcjonerzy partyjni i rządowi nie zwracają na takie rzeczy uwagi – to dowód, że uznali, iż mogą sobie pozwolić na wszystko trochę w stylu z „Misia”: nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi.
Typowany na rzecznika Piotr Mueller, rówieśnik wolności i demokracji w Polsce, bo rocznik 1989, co medialnie wydaje się atrakcyjne – był już w rządowej orbicie jako wiceminister. Jego ojcem jest znany działacz Solidarności ze Słupska, więc kariery młodego urzędnika nie da się nawet wykorzystać jako wzorca self-made mana dla studentów i absolwentów. Podobnie nie są nowymi twarzami Michał Dworczyk ani Michał Woś, nawet jeśli z rąk Andrzeja Dudy odebrali pachnące świeżością akty nominacyjne. Medialnym atutem Wosia jest bardzo młody wiek, ale przypomnieć można, że za pierwszych rządów PiS ministrem gospodarki morskiej został również 28-letni Rafał Wiechecki z LPR, problem w tym, że młodość okazała się… jedynym jego walorem.
Nawet jeśli pogodny uśmiech, stale goszczący na twarzy Elżbiety Rafalskiej wydawał się sztuczny i przyklejony, a minister rodziny nie stanęła na wysokości zadania w czasie sejmowego protestu niepełnosprawnych i ich rodzin – to jej następczyni Bożenie Borys-Szopie trudniej konkretne cechy przypisać. Pełniła funkcję głównego inspektora pracy. Dobre notowania ma w aparacie Solidarności, ale co to za atut, skoro związek i tak pozostaje przystawką PiS.
Pamiętam z jaką dumą w kampanii 1997 r. działacz z Płońska opowiadał mi, że jego nazwisko „znajduje się w komputerze Mariana Krzaklewskiego”. Laptop przewodniczącego stanowił wtedy symbol zasobów kadrowych idącej po władzę AWS. Nie wiem, co pozostaje jego odpowiednikiem w czasach jedynowładztwa Jarosława Kaczyńskiego. Pewnie nie notatnik telefoniczny, który Tadeuszowi Mazowieckiemu posłużył do budowania składu rządu, bo przecież Kaczyński kiedyś publicznie przyznawał, jak to gabinet i sekretariat ułatwiają politykowi działanie, więc pewnie nie wydzwania samemu. Raczej jakiś stary notes, może kalendarz z dobrych czasów, na przykład z 2006 roku, kiedy to jego właściciel nawet premiera i wicepremiera odwoływał i powoływał z dnia na dzień jak chciał, a media jeszcze wszystkiemu sprzyjały, nie wyciągając wież ani działek. Można jednak mieć wrażenie, że gdyby prezes w chwili roztargnienia swój kapownik zgubił, a wrogowie by go znaleźli – nie mieliby z jego zawartości wielkiego pożytku…
Po pustych szufladach, gdzie nie ma dobrych projektów ustaw, nadszedł czas pustych notesów…
Czytaj teksty Łukasza Perzyny: