czyli konsekwentny wybór Kaczyńskiego
Partia Jarosława Kaczyńskiego przed kilkunastu laty wybrała Romana Giertycha na koalicjanta, teraz zaś na kozła ofiarnego, który ma odwrócić uwagę od nieudolności w walce z COVID-19 oraz kłopotów PiS z własnymi senatorami. Zawsze pewny siebie mecenas nie wie nawet, jak bardzo jest pionkiem w tej grze.
Na przykładzie Giertycha PiS po pierwsze pokazuje, że wciąż w Polsce rządzi. Również, że nie musi postępować w sposób akceptowalny w zachodnioeuropejskich stolicach. Ale adresaci przekazu z tym związanego są w kraju, nie w Brukseli czy Strasburgu.
Zatrzymanie byłego lidera Ligi Polskich Rodzin a potem wypuszczenie go za niewyobrażalną dla zwykłego obywatela kaucją 5 mln zł testuje możliwości polskiej adwokatury: w przeddzień posiedzenia aresztowego w jednej z najgłośniejszych spraw (oligarchy Leszka Czarneckiego) faceci w czerni przeszukują biuro i dom jego jedynego pełnomocnika, wiadomo, że znajdują się tam objęte tajemnicą adwokacką dokumenty, choć “wkrocz” Centralnego Biura Antykorupcyjnego dotyczy innej sprawy i całkiem innego miliardera (Ryszarda Krauzego). Zawiera się w tym element wyzwania i groźby zarazem.
Karząca ręka osłabionej władzy
Adresatem ostrzeżenia nie pozostaje wcale Giertych, którego kariera adwokacka wydaje się pochodną politycznej: skierowane jest ono do Jacka Dubois czy innych najwybitniejszych przedstawicieli polskiej palestry. Pomimo powagi sytuacji zawiera się w tym element znany z “Misia”: i co nam zrobicie?
Pisowskie “środki musowego przykazu” od TVP Info po gadzinówki pokroju “Gazety Polskiej” prezentują Giertycha jako adwokata Platformy Obywatelskiej. To obraz co najmniej nieaktualny. Naprawdę bowiem w PO Giertycha nie chciano. Przed pięciu laty próbował sił jako kandydat do Senatu z okręgu podwarszawskiego i pomimo poparcia Platformy przegrał. Podobny los spotkał innego dezertera z obozu dobrej zmiany Ludwika Dorna. Obu byłych wicepremierów nie chciał liberalny elektorat, bo pamiętano, co wyprawiali jako podwładni lub sojusznicy Kaczyńskiego. Przy okazji tegorocznej kampanii prezydenckiej w trakcie wieczoru wyborczego Giertych pojawił się w Hali Mirowskiej u Szymona Hołowni, gdzie został przywitany, ale nie był rozrywany: jego gwiazda mocno już bowiem przyblakła. To tylko były polityk.
Ale też adwokat rodziny Tusków, co dla ogarniętego zawistną obsesją na tle prezydenta Zjednoczonej Europy prezesa Jarosława Kaczyńskiego może mieć spore znaczenie. Przyczyna niechęci wydaje się oczywista: założycielowi PO udało się w życiu wszystko, szefowi partii obecnie rządzącej nie wyszło nic. Ale to uproszczona interpretacja. Chirurgiczna precyzja operacji przeciw Giertychowi wskazuje na wyrozumowany wybór. Zatrzymanie mecenasa nastąpiło przecież w dniu ogłoszenia rekordowej wtedy jeszcze liczby zachorowań na COVID-19 (niestety dane z soboty przebiły i ten wynik) oraz dzień po złamaniu przez siódemkę (spośród 48) senatorów PiS dyscypliny w głosowaniu nad nowelizacją ustawy o ochronie zwierząt potocznie i za przyzwoleniem samego lidera zwanej piątką Kaczyńskiego.
Roman Giertych to również kolejny po Czesławie Kiszczaku ulubieniec Adama Michnika i środowiska “Gazety Wyborczej”. Nacjonalista i reanimator Młodzieży Wszechpolskiej, przeciwnik Witolda Gombrowicza (chciał jego książki wycofywać z lektur szkolnych, gdy był ministrem edukacji) i entuzjasta kolaboranckiego wobec komunistów pisarza Jana Dobraczyńskiego (dawnego szefa PRON z czasów stanu wojennego Giertych chciał z kolei do listy lektur dopisać) – jednym słowem reprezentujący wszystko, co etatowych obrońców demokracji z okopów świętej Czerskiej powinno organicznie razić ni to polityk ni to mecenas od lat korzysta z histerycznej wręcz promocji na łamach jedynego w Polsce profesjonalnego dziennika prasowego. Źródeł tego związku szukać lepiej nie u Zygmunta Freuda tylko u Niccoli Machiavellego. Jak się wydaje mamy do czynienia ze swego rodzaju wzajemnością, ponieważ zarówno Giertych Michnika, jak Michnik Giertycha traktuje jak leninowskiego “pożytecznego idiotę”. Grzeszny to romans.
“Romek” – mówi ciepło po imieniu zawsze zdrobnionym jeden z czołowych polskich prawników, zasiadający teraz w Senacie. Po imieniu jest z nim też Hołownia. Ale niech nie będzie to mylące.
Roman Giertych nie jest bowiem człowiekiem, którego się lubi. Na co dzień raczej się go nie znosi. Publicznie okazuje wyższość innym. Chociaż profesorski syn, pochodzący przy tym z endeckiej dynastii, maniery ma furmańskie. Gdy przyszedł na konferencję prasową, potrafił imiennie uciszać dziennikarzy, którzy jeszcze rozmawiali. Sam siebie uważa za wielkiego człowieka.
Nawet wieloletni współpracownicy odpłacają mu za te przywary szczerą niechęcią: robotniczy lider Zygmunt Wrzodak najchętniej mówił o Giertychu “koniowaty”, to tak zwana ksywa fizjonomistyczna.
Imię bohaterowi największego dziś konfliktu w polskim życiu publicznym nadano na cześć Dmowskiego, ale Giertychowi obca jest lapidarna precyzja myśli tamtego “pana Romana” i jego talenty negocjacyjne, pozwalające rozwijać skrzydła od ulicznych demonstracji antycarskich po zasiadanie w Kole Polskim rosyjskiej Dumy. Elastyczność byłego szefa LPR ma inny charakter, w praktyce to gotowość współdziałania z każdym, bez dbałości o pryncypia, jak dowodzi biografia niestarego jeszcze eks-polityka, bo tak przecież trzeba byłego wicepremiera (w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, kolejne przypomnienie nie zawadzi) określić.
Ostatnia nadzieja białych
Jeszcze gdy AWS wygrywał wybory w 1997 r. Roman Giertych znajdował się w domenie folkloru politycznego. Wraz z Andrzejem Gąsienicą-Makowskim oraz Leszkiem Zielińskim zarejestrowali ogólnokrajowy komitet Blok dla Polski deklarujący przełamywanie podziałów. Kampanię aż dwa razy inaugurowali, bo chcieli, żeby telewizja dwa razy pokazała tak samo zatytułowane wydarzenie, co się akurat udało. Ale nic poza tym. Urobek głosów okazał się minimalny.
Czas Giertycha nadszedł cztery lata później, gdy AWS się rozpadała, a środowiska obrońców jej programu ideowo prawicowe deklarowały podobne nią rozczarowanie co teraz PiS-em Kaczyńskiego.
Liga Polskich Rodzin powstała jako ostatni komitet przed wyborami 2001 r. Nie Giertycha to zasługa, lecz ojca dyrektora Tadeusza Rydzyka. Radio Maryja wsparło nową inicjatywę, ostatnią nadzieję białych, jak wówczas o niej mówiono, zapożyczając na użytek polityki formułę dotyczącą boksującego wtedy Andrzeja Gołoty. Do LPR dołączył nawet mec. Jan Olszewski, załapał się też przepędzany zewsząd Antoni Macierewicz. Przewodniczącym Ligi został wcale nie Giertych, tylko Marek Kotlinowski, w odróżnieniu od lidera Wszechpolaków wyszukanie uprzejmy i kontaktowy adwokat Ojca Dyrektora. W kolejnych wyborach – 2001 i 2005 LPR uzyskała zbliżone wyniki, pozwalające na klub liczący ponad 30 posłów. W międzyczasie Giertych pozazdrościł Zbigniewowi Ziobrze i Janowi Marii Rokicie więc próbował zostać gwiazdą jednej z komisji śledczych, co zupełnie mu się nie udało.
Powiodło się za to Lidze Polskich Rodzin w pierwszych z udziałem Polski wyborach do Parlamentu Europejskiego, kiedy to zajęła drugie miejsce z 16 proc poparcia za Platformą Obywatelską.
Wszystkie koalicje pana Romana
Za to w Sejmie krajowym zawiązana w 2006 r. koalicja z PiS oraz Samoobroną zaczęła się od publicznego oszustwa: dziennikarzy zaproszono na podpisanie umowy przez liderów. Gdy już tam szliśmy – rozeszła się wiadomość, że wcześniej dokument sygnowano już w obecności mediów maryjnych. Wobec próby wystawienia ich do wiatru dziennikarze zbojkotowali ceremonię.
Ministrem edukacji Giertych był fatalnym, poza wycofywaniem Gombrowicza przebąkiwał coś o odejściu od koedukacyjności nauczania, zamierzał dyscyplinować gimnazja – jednym słowem były to koncepcje pedagogiczne rodem z XIX stulecia. Nawet hasła zacne jak walkę z przemocą w szkole podawano w nieznośnie propagandowej otoczce i okraszano nieznośnie infantylnymi reklamówkami. Wykpiwany przez nauczycieli Giertych niewiele zdołał polskiej szkole zaszkodzić. Koalicja rozpadła się po prowokacji służb specjalnych przeciw Andrzejowi Lepperowi, z którego pisowscy ludzie w czerni próbowali zrobić łapówkarza. Giertych, przewidując, że będzie następny, stanął wówczas po stronie przewodniczącego Samoobrony a nie Kaczyńskiego. Przedtem jeszcze Liga Polskich Rodzin miała swoje pięć minut, gdy uzgodnionym kandydatem na antypisowskiego marszałka Sejmu został mec. Marek Kotlinowski. W końcu podryfował jednak do Trybunału Stanu. Alternatywna koalicja bowiem nie powstała. Sprzeciwił się temu Donald Tusk, zmierzający podobnie jak Jarosław Kaczyński do wyborów przed terminem. Chociaż oznaczało to koniec LPR, bo wynik wyborczy okazał się kompromitujący, Roman Giertych stał się równie wiernym podnóżkiem Tuska co wcześniej Kaczyńskiego. Bez żenady i przejmowania się, że publicznie natrząsają się z niego dawni współpracownicy jak wspomniany już Zygmunt Wrzodak, ale też liczni wszechpolacy, w TVP, którą przez czas jakiś rządzili, kombinujący dla odmiany z PiS a nawet SLD.
Wychowankowie Giertycha – jak Krzysztof Bosak – nie tylko zaludniają dziś polską politykę, ale odnoszą w niej sukcesy, zostają celebrytami, oderwali się od patrona tak mocno, że nikt ich o dawnego szefa nie pyta.
Roman Giertych w polityce został emerytem przed pięćdziesiątką, z funkcją wicepremiera w CV, ale zachował polor sukcesu, zwłaszcza materialnego: wystarczyło spojrzeć na jego kancelarię przy Nowym Świecie i dom w Józefowie. Tak było aż do chwili, gdy do obu miejsc weszli ludzie w czerni.
Zaś w warszawskich kawiarniach słychać okrutne komentarze: patrzcie jak kończą koalicjanci Kaczyńskiego, Lepper na własnym worku bokserskim, Giertych na OIOM-ie w szpitalu, gdzie prokurator odczytuje nieprzytomnemu zarzuty.
Zapewne o taki właśnie przekaz chodziło prezesowi, który ma dziś problemy we własnym obozie.
Zaś jeśli dawny, ludowy elektorat Ligi Polskich rodzin sprzed kilkunastu lat chciałby się nad upadłym liderem użalić – empatię i współczucie ostudzi wysokość kaucji, 5 milionów złotych wpłaconych bezzwłocznie przez panią Barbarę, małżonkę byłego wicepremiera. A także widok pałacyku w Józefowie, bo to przecież więcej niż zwykła willa. Na biednego nie trafiło – słyszy się dzisiaj tam, gdzie przed laty głosowano na Ligę. Bo to prawda…
Nie wybronią też Giertycha nowi jego przyjaciele, od Michnika po Hołownię.
Pełnomocnikiem Romana Giertycha został Jakub Wende, też postać nieprzypadkowa, bo mecenas, który niedawno przekroczył pięćdziesiątkę jest synem Edwarda Wendego, wieloletniego obrońcy w procesach politycznych z czasów poprzedniego ustroju a później nieobojętnego parlamentarzysty. Polska adwokatura, nawet jeśli po kątach pokpiwała sobie z byłego wicepremiera jako spóźnionego za to spragnionego fruktów beniaminka palestry, nie ma teraz wyboru: musi stanąć za nim murem. Podobnie jak opozycyjni dziennikarze zwykle zniesmaczeni jego arogancją czy niezależni politologowie, znużeni komentowaniem jego absurdalnych wolt.
Ale dziś Jarosław Kaczyński, ten żoliborski inteligent z wiecznym kompleksem wobec elit, rozgrywa ich wszystkich jak chce.
Odpowiedź na pytanie dlaczego Kaczyński kazał zamknąć swojego byłego zastępcę lub przynajmniej na to przystał, wydaje się jasna: bo trudno było o lepszy sposób odwrócenia uwagi od własnych porażek.