11 lipca 2019 roku przypada 76 Rocznica Krwawej Niedzieli na Wołyniu, w czasie której w 99 miejscowościach głównie w powiatach kowelskim, włodzimierskim i horochowskim ukraińscy nacjonaliści spod znaku OUN-UPA wspierani przez ukraińskich wieśniaków wymordowali około 10 tysięcy niewinnych i bezbronnych polskich mężczyzn, kobiet i dzieci tylko dlatego, że byli Polakami.
Poparcie przez Polskę pomarańczowej rewolucji to lata 2004-5, zaś euromajdanu – 2013-14. Za to 2019 to Rok Stepana Bandery, przynajmniej w wyjątkowo ważnym dla Polaków obwodzie lwowskim. Takie jest paradoksalne kalendarium stosunków polsko-ukraińskich. Szczególnie przyczyniła się do tego ekipa PiS.
Asymetria kontaktów nie dotyczy tylko wrażliwej sfery symboliki historycznej. W zamian za bezwarunkowe poparcie własnych prounijnych i proatlantyckich aspiracji – Ukraina eksportuje do Polski swoje bezrobocie, rujnując nasz rynek pracy. Nawet „Gazeta Wyborcza” przyznaje już, że przybyszów zza wschodniej granicy jest u nas 2 miliony. Tyle, że nikt ich nie policzył, co stanowi osobny problem, wiążący się zarówno z bezpieczeństwem państwa, jak jego finansami. A przy tym wiadomo, jak trudno formułować wiarygodne prognozy bez twardych danych. Nie mamy ich, więc nie wiemy, co nastąpi.
1,5 miliona Ukraińców w Polsce, co trzeci legalnie pracuje
Składki na ubezpieczenia społeczne w Polsce płaci już 610 tys. obcokrajowców – pięciokrotnie więcej niż jeszcze w 2014 roku. Z tego 454,5 tys. Ukraińców.
Dyplomacja pisowska leży na wszystkich frontach
Lipiec zawsze sprzyjał bilansom kontaktów Polski z niepodległą Ukrainą, bo wtedy przypada rocznica masowej rzezi wołyńskiej dokonanej w 1943 r. na cywilnej ludności polskiej przez faszystowską Ukraińską Powstańczą Armię. W tym roku jednak w tę ocenę mocno wpisują się gorące, świeże wydarzenia.
Rosja odzyskała właśnie prawo głosu w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy, odebrane jej wcześniej w reakcji na przyłączenie Krymu. Oznacza to, że najpotężniejsze państwa Zachodu uznały politykę sankcji wobec ekipy Władimira Putina za nieskuteczną. Co oczywiście nie przesądza również o tym, że nie była uzasadniona moralnie albo że na aneksję nie należało reagować. Mocarstwom nie przeszkadza nawet to, że Rosja nie wypłaciła Radzie Europy kilkudziesięciu milionów euro zaległych składek, co – jak ujawnił mi zastrzegający sobie anonimowość członek Zgromadzenia Parlamentarnego – wprawiło w rozpaczliwy stan finanse tej organizacji międzynarodowej.
Swój udział w pracach Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy wstrzymała z kolei Ukraina. Mamy więc do czynienia z powtórzeniem w innej organizacji „wariantu tajwańskiego” znanego z ONZ: najpierw miejsce Chin w radzie bezpieczeństwa zajmował Tajwan, potem został z niej wykopany, gdy tylko mocarstwa uznały za nadrzędną potrzebę normalizacji kontaktów z kontynentalnymi Chinami i wmontowania ich w nową konstrukcję ładu światowego.
Odwilż w kontaktach mocarstw z Rosją – kosztem Ukrainy, a za sprawą żarliwego zaangażowania pisowskiej dyplomacji po jej stronie, również Polski – nie dotyczy wyłącznie Rady Europy. Na spotkaniu G-20 w Osace Putin rywalizował z Donaldem Trumpem o miano głównego gwiazdora szczytu.
Polski rząd ze swoją jednoznacznie proukraińską polityką został więc pozostawiony samemu sobie i wystawiony przez sojuszników, dla których wyciągał kasztany z ognia. Wspierając pomarańczową rewolucję i euromajdan Polska torowała drogę niemieckiej i amerykańskiej polityce w regionie. W typologii Zbigniewa Brzezińskiego Ukraina to jeden z kilku na kuli ziemskiej „sworzni geopolitycznych”. Wpływy tam decydują bezpośrednio o układzie sił w świecie. Nawet Polska, przez którą od XVII aż do XX wieku bezustannie maszerowały obce armie, nie ma podobnego znaczenia strategicznego.
Polityka wschodnia ekipy PiS poniosła spektakularne fiasko. Podobnie jak wcześniej jej polityka europejska – z chwilą głosowania 27 do 1 nad przedłużeniem kadencji przewodniczącego Donalda Tuska – i atlantycka w momencie uchwalenia przez Kongres USA i podpisania przez Trumpa ustawy 447, wywierającej na Polskę presję w sprawie zwrotu powstałym już w latach 90 organizacjom mienia bezspadkowego pozostałego po ofiarach Holocaustu. Ekipa w propagandzie krajowej odmieniająca patriotyzm we wszystkich przypadkach i butnie zapowiadająca wstawanie z kolan, na arenie międzynarodowej funduje – niestety Polsce a nie tylko sobie – kolejne upokorzenia i straty.
Zamiast pojednania wolą marsze z pochodniami
Sekwencja zdarzeń, związanych z odzyskiwaniem przez Polskę i Ukrainę wolności po upadku komunizmu stworzyła obu narodom niepowtarzalną szansę na reset w ich powikłanych, a w historii często tragicznych kontaktach.
Senat pierwszej kadencji, wyłoniony w całkowicie wolnych wyborach z 4 czerwca 1989 r. (kontrakt polityczny obejmował wyłącznie Sejm) potępił w osobnej uchwale Akcję Wisła – masowe wysiedlenia Ukraińców przez komunistyczne władze w odwet za zastrzelenie przez UPA w zasadzce na szosie pod Baligrodem gen. Karola Świerczewskiego w marcu 1947 r. Chociaż trudno deportacje porównać z rzezią wołyńską, wiązały się ze stosowaniem zasady odpowiedzialności zbiorowej oraz z niszczeniem dóbr kultury, w tym przepięknych bieszczadzkich cerkiewek. Nastroje społeczne sprzyjały potępieniu wysiedleń, bo ich sprawcami byli komuniści – klimat był wtedy taki, że Teleexpress filmował osiedlowe dzieciaki, obrzucające błotem i kamieniami pomnik Świerczewskiego; z komentarzem, że postanowiły sprawdzić, czy generał rzeczywiście się kulom nie kłaniał…
W chwili przyjęcia uchwały Ukraina była jeszcze republiką radziecką. Docenili ją za to młodzi Ukraińcy z Polski, stając pod parlamentem z transparentami „Łuny w Bieszczadach kłamią” oraz „Wolna Europa bez przesiedleń i deportacji”. Niestety nigdy nie doczekaliśmy się symetrycznego potępienia przez sąsiadów ze Wschodu rzezi wołyńskiej, bez porównania bardziej krwawej i okrutnej niż Akcja Wisła.
Światowe Forum Ukraińskiej Diaspory, rodzaj antykomunistycznego parlamentu ich emigracji, zwykle odbywało się w Kanadzie, bo tam uchodźców było najwięcej. Jednak w sierpniu 1990 r. emigranci wyznaczyli sobie spotkanie w Polsce. Nie mogli obradować na radzieckiej wciąż jeszcze Ukrainie, ale chcieli być bliżej ojczyzny. Na miejsce forum wybrano Biały Bór w Koszalińskiem, gdzie ze składek rodaków z całego świata Ukraińcy zbudowali szkołę z ośrodkiem kultury i internatem. Miałem okazję relacjonować to niezwykłe spotkanie dla „Gazety Wyborczej”. O nowej demokratycznej Ukrainie i potrzebie pojednania z sąsiadami mówił z trybuny Wiaczesław Czornowił. Niestety niedługo potem lider ukraińskich demokratów zginął w tajemniczym wypadku samochodowym, a o władzę w jego ojczyźnie dawni sekretarze zaczęli rywalizować z entuzjastami UPA. Ze szkolnej stołówki w pięknie położonym między jeziorami Białym Borze zapamiętałem żarliwość młodych Ukraińców, przekonujących mnie, że nigdy więcej wrogość obu narodów nie może powrócić i stawiających faszyzm na równi z komunizmem. Jednak po latach twarze niektórych z nich… migały mi w telewizyjnych przekazach z marszów z pochodniami. Z czerwono-czarnymi banderowskimi barwami w tle.
W marszu z pochodniami uczestniczyła też moja polska już koleżanka, przymierzająca się ze względów zawodowych do poznania od środka kręgu współczesnych nacjonalistów ukraińskich. Po ukraińsku mówi bez akcentu, więc uchodziła za swoją, miejscową. Jednak gdy w trakcie przemarszu usłyszała znany z historii zaśpiew smert, smert Lacham, bolszewykam i Żydam – zapragnęła uciec jak najprędzej. To jednak nie było możliwe, bo uczestnicy pochodu trzymali się pod ramiona. Na jej szczęście letnia noc była upalna, więc zimny pot, który ją wtedy oblał dało się przypisać parnej aurze, a nie skojarzeniu z podobnymi nocami wołyńskimi sprzed ponad 70 lat.
Wołyń ważny tylko dla artystów, nie dla dyplomatów
Z faktami się nie dyskutuje. 28 lat temu Polska pierwsza w świecie uznała niepodległość Ukrainy. Uczyniliśmy to w momencie, kiedy stacjonowały u nas jeszcze wojska rosyjskie. Zaś państwom zachodnim zależało wówczas przede wszystkim na oddaniu przez Ukraińców pozostałego po ZSRR arsenału broni jądrowej. To nie Polska zmarnowała szanse na pojednanie. Lech Kaczyński organizował uroczystości w Pawłokomie, ukraińskiej wsi spacyfikowanej kiedyś przez polskie podziemie. Wcześniej Polska okazała się tym krajem, który po pomarańczowej rewolucji na Ukrainie wysłał tam najwięcej obserwatorów, nadzorujących demokratyczny przebieg głosowania w powtórzonych wyborach prezydenckich, które wygrał Wiktor Juszczenko. W 2012 r. wspólnie z Ukrainą organizowaliśmy piłkarskie Mistrzostwa Europy. Zaś euromajdan wsparliśmy bez zastrzeżeń, podobnie jak wcześniej pomarańczową rewolucję.
To nie dyplomaci, których priorytetem pozostawało, żeby Ukraińców nie urazić, zadbali o upamiętnienie ofiar rzezi wołyńskiej. Uczynili to artyści: Wojciech Smarzowski jako reżyser znakomitego „Wołynia” a przedtem Stanisław Srokowski, autor tomu opowiadań „Nienawiść”, na motywach którego ten film powstał. W trakcie spotkania w Jarosławiu pisarz Srokowski opowiadał [1] o perypetiach z wydaniem książki, początkowo złożonej w 10 wydawnictwach:
Pamiętam własne perypetie z recenzowaniem „Nienawiści” Srokowskiego na łamach „Tygodnika Solidarność”: jeszcze na próbnych wydrukach wydania znajdowała się moja recenzja, przywołująca słynne słowa Henryka Sienkiewicza, zamykające „Ogniem i mieczem”: „nienawiść wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą”. Gdzieś w drodze do drukarni i bez informowania o tym autora – recenzja zniknęła za sprawą niewidzialnej ręki redaktora naczelnego Jerzego Kłosińskiego, który po latach z protekcji PiS pomimo organizacyjnego antytalentu został członkiem zarządu Polskiego Radia.
Czegokolwiek bowiem Ukraińcy nie zrobią i tak ich PiS poprze, nawet wbrew organizacjom kresowym i ich uzasadnionym postulatom oraz moralnym zobowiązaniom wobec pamięci ofiar rzezi wołyńskiej czy orląt lwowskich. Wedle formuły ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego PiS mylnie przyjął zasadę, że wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, czyli kto jest antyrosyjski ten równocześnie propolski, bo dla ruchu banderowskiego, jak argumentuje kapelan Kresowian, sojusznikiem zawsze pozostaną Niemcy.
W grudniu ub.r. lwowska rada obwodowa ogłosiła 2019 Rokiem Stepana Bandery i Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Szef ukraińskiego odpowiednika IPN Wołodymyr Wiatrowycz porównuje Banderę do Piłsudskiego – to trochę tak, jakby Himmlera porównać do de Gaulle’a. Tyle, że politycy francuscy wtedy z oburzeniem by zareagowali, a polscy – przynajmniej za rządów PiS – milczą. Pomniki wodza rezunów wyrastają jak Ukraina długa i szeroka, a polskie ofiary rzezi wołyńskiej wciąż czekają na godne upamiętnienie. Jeszcze Juszczenko nadał Banderze tytuł Bohatera Ukrainy. Konkurs na pomnik Bandery ogłoszono właśnie w Równem na Wołyniu. Na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie upamiętniono morderców z dywizji SS-Galizien. Jedną z ulic w Kijowie nazwano imieniem Romana Szuchewycza, komendanta UPA. Nie przeszkadza to Wiatrowyczowi, prezesowi ukraińskiego odpowiednika IPN oskarżać Polski o imperialne zapędy. Ukraińska ustawa z 2015 r. penalizuje pogardliwy stosunek do „bojowników o niezależność” lub podważanie legalności ich działań, duchem przypomina pisowską nowelizację ustawy o IPN, którą władze cofnęły pod naciskiem międzynarodowym.
Z pięknym idealizmem postrzega problem publicystka „Polityki” Jagienka Wilczak: „Mam nadzieję, że ten zachwyt, zauroczenie nacjonalizmem przeminie jak choroba wieku dziecięcego. Że Ukraińcy ocenią i potępią to, co naganne, wstydliwe i haniebne, co się potępienia domaga – po ludzku, skoro jesteśmy ludźmi szanującymi wartości naszej cywilizacji” [2]. Trzymajmy się już tej logiki metafory o dziecięcej chorobie. Jeśli ktoś jest dziecinny w wieku 28 lat – a tyle już wiosen liczy sobie Samostijna – oznacza to, że nigdy nie wydorośleje. Być może z tego powodu światowym mocarstwom tak bardzo zależało na tym, żeby Ukraina oddała broń jądrową, bo dzieciom nikt nie pozwala się bawić nawet zapałkami.
Jak pokazują perypetie z triumfalnym powrotem Rosji do Rady Europy – świat postrzega dziś Ukrainę jako państwo upadłe, na rzecz którego nie warto się już poświęcać. Polska za rządów PiS pozostaje wyjątkiem. Nawet, gdy wybory prezydenckie na Ukrainie wygrał niespodziewanie serialowy aktor i komik Wołodymyr Zełenski, publicznie przyznający, że pomników Bandery jest tam za dużo – w ślad za tym nie poszło żadne ożywienie działań pisowskiej dyplomacji, sprzyjające choćby ważnym dla Polaków upamiętnieniom. Na razie z Zełenskim prezydent Andrzej Duda spotkał się na krótko i w… Brukseli.
Rządząca ekipa z PiS sprawia wrażenie, jakby była obrażona na nowego prezydenta Ukrainy za to, że pokonał jej ulubieńca Poroszenkę, oligarchę i producenta tanich słodyczy. Zaś racje kresowian i Polaków z Ukrainy, nie mówiąc już o pamięci ofiar Wołynia i lwowskich orląt, wydają się dla niej najmniej ważne. Polityką wschodnią wciąż rządzą sympatie i mrzonki Jarosława Kaczyńskiego, a nie polska racja stanu.
[1] Kamil Jaworski. Na podstawie jego książki powstał film Wołyń. Nowiny.24 z 5 listopada 2016
[2] Jagienka Wilczak. Niepodległa Ukraina ma 27 lat. Ale czy są powody do świętowania? Polityka.pl z 24 sierpnia 2018
Jak sądzisz?
[democracy id=”21″]
Czytaj teksty Łukasza Perzyny: