Tarcza rządu, maski posłów, żer hien i solidarność Polaków – wszystkie wątki obecnego kryzysu z czasem obrócą się przeciw rządzącym, którzy pomimo autorytarnych zamiłowań wykazują się bezprzykładnym brakiem decyzyjności
Związek Radziecki przeżył katastrofę w Czarnobylu ledwie o pięć lat, dokładnie tyle ma przed sobą władza PiS przy założeniu, że za wszelką cenę pomimo epidemii poprowadzi Polaków na wybory prezydenckie w maju, które wygra Andrzej Duda. Partia rządząca nie przebiera w środkach, opozycja jej tego nie utrudnia, a dla zwykłych obywateli wybory nie są najważniejsze.
U Zbigniewa Herberta w wierszu z niezapomnianego tomu „Raport z oblężonego Miasta” Senat obraduje, jak nie być Senatem. W ostatnich dniach Sejm, już w realu, nie w poezji, w czasie epidemii długo obradował nad tym… jak obradować. Efekt zaś wydaje się nie tylko mizerny, ale prawnie wadliwy.
Artykuł 120 Konstytucji stanowi jasno: Sejm uchwala ustawy większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów – a druga część tej formuły wcale nie wspomina o tym, że wymieniona literalnie „obecność” może przybrać formę wirtualną, internetową, skajpową czy jakąkolwiek w podobnym stylu. Nieważne, że to techniki znane dziś 12-latkowi. Istotne, że ustawa zasadnicza ich nie wymienia. Daje wprawdzie obywatelowi możliwość głosowania w wyborach przez pełnomocnika (dotyczy to osób niepełnosprawnych) ale nie zezwala na żadne zastępstwo poselskie, bo parlamentarzysta to nie adwokat, który np. z powodu kolizji terminów z uroczystością rodzinną może obecność na rozprawie zlecić koledze, jeśli ten się zgodzi.
W świetle jednoznaczności tego zapisu podstawa prawna tego, co Sejm uchwali drogą korespondencyjną czy sieciową – wszystko jedno, jaka to będzie specustawa czy tarcza antykryzysowa – pozostaje nie tyle wątła, co… żadna. Tym dziwniejsze wydaje się skupienie uwagi nawet mediów opozycyjnych na grepsach i smaczkach w stylu poselskich masek ochronnych uwiecznianych w selfie, bo złamanie ustawy zasadniczej to temat znacznie ciekawszy.
Masa poselska dba o zdrowie… własne
Ujawnia się przy okazji obcość i izolacja masy poselskiej od Polaków, płacących na nią podatki. Zamiast błaznować z selfie jak 13-latki i lansować się w maskach ochronnych – wybrańcy narodu mogliby zadbać o to, by stały się one dostępne dla ogółu obywateli. Tymczasem w aptekach zamiast masek mamy… ogłoszenia witające nas już w drzwiach, że ich brakuje, żeby przypadkiem nie pytać o nie, i państwa magistrów farmacji za ladą tym nie denerwować, bo przecież nie po to tyle lat się na akademiach medycznych na nasz koszt kształcili, żeby teraz odpowiadać na stale te same pytania. Zaś zwykły obywatel, konsument, oby nie przyszły pacjent zakaźnego szpitala – też równie chętnie jak posłowie pstryknąłby sobie selfie w masce ochronnej, gdyby ją tylko miał. W szpitalach brakuje też kombinezonów, rękawic, gogli i obuwia ochronnego.
Posłowie, zwłaszcza z partii rządzącej, wiele uwagi poświęcili zdrowiu własnemu, za mało zaś – tych, którzy ich wybrali. Wicemarszałek i szef klubu PiS Ryszard Terlecki obwiniał opozycję z PO i Konfederacji, że sprzeciwem wobec planów wirtualnych obrad zamiast tych z osobistym udziałem – stwarza zagrożenie dla zdrowia posłów i obsługi. Jakby kultywowanie tychże stanowiło główne zadanie parlamentu. Inteligent Terlecki, historyk z profesorskim tytułem, wie doskonale, że rola Sejmu nie na tym polega. Ciekawe, jak funkcjonowałaby Polska, gdyby kolejarze podobnie jak parlamentarzyści postanowili przejść na pracę za pośrednictwem komputera, bo uznaliby, że gromadzenie się do roboty na Dworcu Centralnym czy węźle Tarnowskie Góry zagraża ich zdrowiu i życiu. Roztkliwianie się nad sobą stanowi od dawna przywarę obecnie rządzącej ekipy, przoduje w tym wiecznie zakompleksiony prezes Jarosław Kaczyński, pojmujący własną biografię jako sumę wyrządzonych mu krzywd – ale tym razem miarka się przebrała. Wybrańcy narodu postawili siebie ponad społeczeństwem, uzurpując sobie ochronę, na którą nie mogą liczyć walczący na głównym froncie z epidemią lekarze, pielęgniarki, ratownicy, rejestratorki, kierowcy karetek czy szpitalne salowe, ale też pracujący w ruchu ciągłym kolejarze, kierowcy autobusów czy ekspedientki, ochroniarze i zaopatrzeniowcy ze sklepów spożywczych.
Parlament to nie sanatorium. Posłowie nie zostali do Sejmu wybrani po to, żeby kultywować tam własne zdrowie (chociaż mają nawet basen, teraz oczywiście nieczynny ze względów sanitarnych), tylko, żeby zadbać o dobro ogółu obywateli, w tym właściwą dla nich ochronę i opiekę zdrowotną. Dziwne, że w chwili próby trzeba parlamentarzystom przypominać prawdy tak zawstydzająco oczywiste. Zwłaszcza, że samo społeczeństwo wykazuje się zdumiewającą wręcz cierpliwością i imponuje licznymi odruchami wzajemnej pomocy – sąsiedzkiej czy rówieśniczej – od wymiany informacji po robienie zakupów osobom, które nie mogą wyjść z domu. Nawet w męczących kolejkach przed wejściem na pocztę czy do apteki rzadko pojawia się agresja, częściej dominuje zrozumienie. Niech więc politycy wezmą przykład z tych, którzy ich wybrali.
Ten sam Terlecki, który tak troszczy się o zdrowie parlamentarzystów, narażonych na ryzyko osobistego stawiennictwa w Sejmie jako miejscu ich pracy, nie widzi powodu do przekładania terminu wyborów prezydenckich z powodu epidemii, jakby zdrowie ogółu obywateli i członków komisji ważyło mniej od poselskiego. To znaczący dysonans.
Zmiana, która dokonała się wbrew Konstytucji okazuje się symboliczna. Ten Sejm, choć niedawno wybrany – zawsze był wirtualny. Zanim jeszcze posłowie zaczęli pracować przez komputer. Nie oddawał nastrojów społeczeństwa ani nie zajął się jego problemami. Małoduszne decyzje trzęsącej się o swój dobrostan pisowskiej większości tylko to usankcjonowały.
Dziś problem tak naprawdę pozostał jeden: jest nim epidemia. I łatwo wyliczyć nurtujące zwykłych ludzi tematy, wobec których pisowska większość okazuje się bezradna.
Kto zarabia na nieszczęściu
Posłowie nie są w stanie uchwalić ustaw, chroniących uczciwych przedsiębiorców przed bankructwem – ale zezwalają na panoszenie się spekulantów i hien, bogacących się kosztem rodaków na nieszczęściu pandemii.
Wobec niedoborów w aptekach – trwa nielegalny obrót maskami ochronnymi, które jeszcze przed zamknięciem granicy przemytnicy przywieźli z Ukrainy, nikt tych produktów nie kontroluje, nie bada czy nie są toksyczne. Nie znamy skali czarnego rynku w tej branży, ale w jednym tylko transporcie zatrzymanym przez celników znaleziono 10 500 nielegalnych masek z Ukrainy.
Renomowana lecznica w Warszawie akurat na epidemię podniosła ceny tzw. wizyty receptowej – czyli sprowadzającej się wyłącznie do wypełnienia przez lekarza znanego każdemu dziecku druku, przeznaczonego dla farmaceuty w aptece – z 50 do 100 zł. W tym wypadku mamy do czynienia z równoczesnym naruszeniem zawodowej etyki lekarskiej i norm współżycia społecznego. O reakcjach jednak – ani państwa ani środowiska – nie słychać. Chociaż kiedyś podobne praktyki nazywało się paskarstwem.
Na wyludnionych ulicach obcesowo zaczepiają żebracy, domagający się datków, co wzmaga niebezpieczeństwo zarażenia nielicznych przechodniów, a władza zapowiadająca kiedyś walkę z patologiami nie próbuje temu przeciwdziałać. Policja zamiast zatrzymywać lumpów woli legitymować popijających piwo nastolatków.
Zawiesiły pracę szkoły i siłownie, kina i uczelnie, restauracje sprzedają tylko na wynos. Pełną parą działają za to firmy windykacyjne, egzekwujące długi, które udają, że w Polsce nie ma żadnej pandemii i uparcie nagabują obywateli, choć sytuacja tych ostatnich się pogorszyła. Czynią to m.in. Armada, Kruk i VEX. W państwie sprawniej funkcjonującym niż polskie natychmiast straciłyby licencje.
Paradoks polega jednak na tym, że władza w uchwalonej już wcześniej specustawie dopuszcza faktyczne przejęcie uczciwie działającej firmy ze względu na płynnie charakteryzowany stan wyższej konieczności (urzędnicy mogą wydawać polecenia właścicielowi, a Skarb Państwa przejmować aparaturę, wyposażenie a nawet całe linie produkcyjne) ale nie otwiera sobie możliwości nacjonalizacji biznesów, które w sposób niegodziwy bogacą się na nieszczęściu rodaków.
Warto przypomnieć jak demokratyczne władze Charlesa de Gaulle/a we Francji tuż po wyzwoleniu potraktowały nazistowskich kolaborantów, których firmy żerowały na nieszczęściu współobywateli i zbijały zyski na współpracy z Niemcami. Louis Renault, który podczas okupacji produkował sprzęt dla najeźdźców, został aresztowany i z więzienia już nie wyszedł, a jego firmę przejęło państwo. Zgodność z prawem jej nacjonalizacji potwierdził jeszcze w 2012 r. francuski sąd, oddalając pozew siedmiorga wnucząt kolaboranta.
Wybory jak wyścig po Czarnobylu
Wicemarszałek Terlecki i inni politycy partii rządzącej nie widzą sprzeczności między oburzaniem się na konieczność osobistego stawiennictwa w Sejmie, wymuszoną przez opozycję, nie godzącą się na zmianę regulaminu działającą wstecz (tzn. że nagle wirtualnie uchwalamy, że… możemy głosować wirtualnie) – a zapowiedzią przeprowadzenia wyborów prezydenckich pomimo epidemii. Wedle oficjalnego stanowiska PiS wciąż nie godzi się na przełożenie ich terminu, bliskiego, bo 10 i ewentualnie 24 maja, chociaż władze międzynarodowych organizacji sportowych zrezygnowały nawet z planowanej na lato tokijskiej olimpiady i piłkarskiego Euro, odwołuje się też międzynarodowe targi i spotkania przewidziane na czas jeszcze późniejszy.
Zakłopotanie przedstawicieli opozycji po posiedzeniu rady wydaje się szczere: nie dowiedzieli się niczego nawet o terminie wyborów, czyli kwestii, która władzę obchodzi bardziej niż zagrożenie epidemią. Dowodzi tego „doktryna Kaczyńskiego” sformułowana w wywiadzie z jego ulubieńcem Ziemcem: nie zdarzyło się nic takiego, żeby wybory przekładać. Z egoistycznej perspektywy prezesa epidemia niewiele zmieniła w jego życiu, od rzeczywistości izolują go długie szpalery ochroniarzy, zastępy wiernych działaczy i oddane państwowe media. Ale dla Polaków walka z koronawirusem oznacza przymusową korektę wielu ich zwyczajów. I zmusza do codziennych wyrzeczeń. Z czasem rozliczą za to rządzących.
Gdy w kwietniu 1986 roku doszło do katastrofy w czarnobylskiej elektrowni atomowej, a wcześniej na maj zaplanowano rozpoczęcie kolarskiego Wyścigu Pokoju w pobliskim Kijowie – władze radzieckie nie zgodziły się na odwołanie tamtejszej inauguracji i ograniczenie zawodów do tradycyjnej trasy Warszawa-Berlin-Praga. W efekcie wycofała się z rywalizacji większość troszczących się o zdrowie ekip państw kapitalistycznych. Wystartowali tylko sportowcy ze Wschodu, przy czym polskich kolarzy trzeba było przekupić talonami na samochody lub straszyć, że tym z klubów wojskowych wydany zostanie rozkaz wyjazdu, żeby zgodzili się własne zdrowie narażać. Woli walki jednak z nich nie wykrzesano, w klasyfikacji drużynowej wyprzedzili nas nie tylko wszyscy sąsiedzi ale również Bułgaria, a indywidualnie najlepszy z Polaków był 14. Nazywano tamtą imprezę wyścigiem promieniowania albo wprost wyścigiem śmierci.
Obecne sondaże – powszechnie znane choćby z pierwszej strony „Gazety Wyborczej” – zakładają, że jeśli wybory odbędą się pomimo epidemii w majowym terminie, pójdą na nie głównie zwolennicy Andrzeja Dudy i przy nie przekraczającej 31 proc frekwencji to kandydat PiS zostanie już w pierwszej turze prezydentem na pięć kolejnych lat.
Stan wyjątkowy czyli tygrys Kaczyńskiego
Z zachowań liderów PiS wynika, że gotowi są poprowadzić Polaków na wybory w terminie pomimo koronawirusa, bo dla ich kandydata stanowi to jedyną szansę na zwycięstwo w pierwszej turze. A drugą, jeśli do niej dojdzie – jak prognozują sondaże – Andrzej Duda przegra.
Warto jednak pamiętać, jeśli powrócimy do porównania z historycznym Wyścigiem Pokoju, że w pięć lat po katastrofie czarnobylskiej Związek Radziecki przestał istnieć. Tyle samo czasu dać można zapewne PiS, jeśli wbrew zdaniu większości Polaków każe nam iść na wybory i pracować w komisjach pomimo trwającej pandemii. Można wygrać wybory za wszelką cenę, ale to będzie ten ostatni raz…
Panie Redaktorze, jak zwykle trafnie.