Pierwsza krajowa wojna sondażowa
“Gazeta Wyborcza” od poniedziałku posługując się niepełnym zresztą sondażem Kantaru podgrzewała mit wspólnej listy opozycji jako jedynego sposobu na przejęcie władzy. Psychoza przetrwała do środy. Demistyfikacja nastąpiła z chwilą publikacji innego badania, IBRIS-u: wedle wyników odsunięcie PiS od rządzenia jest możliwe także wtedy, gdy PSL stworzy jedną listę z Polską 2050 Szymona Hołowni, a Koalicja Obywatelska (Platforma Obywatelska) i Lewica pójdą osobno – jeśli tylko po wyborach zawiążą koalicję.
Szeroko reklamowany i otwierający polityczny tydzień sondaż okazał się więc wyłącznie burzą w szklance wody. Różnica między obu wariantami pozostaje minimalna: idąc razem cała opozycja (oprócz Konfederacji oczywiście, ale ona do tej rodziny nie należy, skłania się ku PiS) według Kantaru zdobywa 245 mandatów w Sejmie na 460, ale bezpieczną do rządzenia większość 241 mandatów daje również podliczone przez IBRIS połączenie sił PSL i Polski 2050 idących do wyborów razem oraz startujących osobno z własnymi listami PO-KO i Lewicy. Co charakterystyczne, tego wariantu Kantar w ogóle nie uwzględnił, chociaż wydaje się on najbardziej prawdopodobny, co stanowi istotny feler jego badania nawet jeśli reklamowane jest jako sondaż obywatelski, mimo że profesjonalni socjologowie nie znają takiego pojęcia. Nawet, jeśli efektownie brzmi.
Za wspólną listą opowiada się w swoich deklaracjach przewodniczący Platformy Obywatelskiej Donald Tusk. Czy w nią wierzy – to już kwestia bardziej złożona. Na pewno rozgłos, nadany ogłoszonemu w poniedziałek badaniu ułatwiał mu stawianie potencjalnych koalicjantów pod ścianą: kto się sprzeciwi jednej wspólnej liście, odpowiedzialny będzie za kolejne cztery lata rządów partii Jarosława Kaczyńskiego, w innych niż jedna lista wariantach zyskującej wraz z Konfederacją większość niezbędną do rządzenia.
Kłam temu rozumowaniu, zawierającemu w sobie element szantażu emocjonalnego, zadaje wynik badania IBRIS: okazuje się, że demokratyczna opozycja może pójść do wyborów z trzema listami i je wygrać a potem rządzić. Liczby nie kłamią, a kolejność w tym sondażu wygląda następująco: PiS może liczyć na 34 proc głosów, Koalicję Obywatelską (PO) poparłoby 25,5 proc Polaków, zaś na wspólną listę Polskiego Stronnictwa Ludowego, Polski 2050 Szymona Hołowni oraz Tak dla Polski (porozumienie części samorządowców) zagłosowałoby 15 proc z nas. Do przyszłego Sejmu weszłyby jeszcze: Lewica i Konfederacja z poparciem po 9 proc każde [1].
Wspólna lista opozycji okazuje się więc wyłącznie jednym z możliwych wariantów, a nie warunkiem koniecznym do przejęcia władzy z rąk PiS. Kto nie uległ psychozie, przekonał się, że strach ma wielkie oczy. I pozostaje złym doradcą.
Wielobarwność nieodłączna od demokracji, niepowtarzalny jej walor i atut, okazuje się przez wyborców ceniona nie mniej wcale niż jedność. Nie wyklucza też odniesienia zwycięstwa. Wrzawa wokół jedynej wspólnej listy jako wyłącznego sposobu na zakończenie rządów PiS okazała się wyłącznie operacją propagandową. Nastroje społeczne nie poddają się powtarzanym przez media i polityków hasłom, a mierniki opinii, których na szczęście nie brakuje, pokazują, że nikt nie ma monopolu na wygraną. O tym, kto będzie rządził Polską od jesieni br. zdecydują wyborcy przy urnach, a nie czołówki gazet.
[1] IBRIS dla “Rzeczpospolitej”, badanie z 17-18 marca 2023 r.