Hindusi z niektórych stron nie używają nigdy słowa „tygrys”, bo boją się, że groźny kot usłyszy, pomyśli, że go wołają i zaraz przyjdzie. Dlatego zawsze mówią o nim „on” albo „pan”. Kaczyński ze stanem wyjątkowym postępuje podobnie, nie z powodu zabobonu, ale z wyrachowania. Państwo PiS wprowadziło już wszystkie atrybuty stanów nadzwyczajnych, poza nazwą.
Z zachowań liderów PiS wynika, że gotowi są poprowadzić Polaków na wybory w terminie pomimo koronawirusa, bo dla ich kandydata stanowi to jedyną szansę na zwycięstwo w pierwszej turze. A drugą, jeśli do niej dojdzie – jak prognozują sondaże – Andrzej Duda przegra.
Od czasu stanu wojennego nie mieliśmy do czynienia z podobną zmianą codziennej aktywności Polaków. Epidemia wirusa z Wuhan odebrała nam nie tylko poczucie bezpieczeństwa, ale dla wielu – zwłaszcza pracujących na swoim, od przedsiębiorców po rolników – oznacza pozbawienie dochodów z pracy, dla kolejnej grupy przymusowy urlop, który dotyczy tak nauczycieli jak pracowników sektora kultury. Dla wszystkich zaś – zmianę stylu życia codziennego, pozbawienie rozrywki od kina po sport i możliwości wyjazdu turystycznego. Zamknięto kawiarnie i restauracje, czynne nawet w stanie wojennym, tak jak wówczas zawieszono szkoły i uczelnie, nie odcięto tylko, inaczej niż wtedy telefonów, wprost przeciwnie – badacze zwracają uwagę, że gdy odwiedzanie się w domach przestało być bezpieczne, ta forma wzajemnego komunikowania się okazała się szczególnie intensywna.
Obywatele dzielnie godzą się z ograniczeniami, pomagają sobie nawzajem, biznesmeni przeznaczają wysokie kwoty na walkę z epidemią a nauczyciele wyrażają gotowość zajęcia się na zasadzie wolontariatu dziećmi pochłoniętych obowiązkami zawodowymi pracowników służby zdrowia. Nawet opozycja podkreśla, że w obecnej sytuacji kampania wyborcza przestała być dla niej ważna. I tylko władza z logiką podobną kibicowskim sektorom, gdy ich drużyna przegrywa trzema bramkami wciąż wydaje się oznajmiać: Polacy, nic się nie stało. Co nie przeszkadza jej przed kamerami dramatyzować i podgrzewać nastroje, byle tylko rządzący uznani zostali za jedynych skutecznych obrońców Polaków przed nową plagą. W istocie jednak rolę tę pełnią lekarze, ratownicy i pielęgniarki, o czym opinia publiczna wie doskonale.
Władza stosuje jednak podwójną logikę: z jednej strony jest tak źle, że społeczeństwo musi się poświęcić i na wszystko rządzącym pozwolić, bez pytania, czy postępują słusznie – z drugiej wciąż na tyle dobrze, że wybory prezydenckie mogą się odbyć w terminie, a stanu nadzwyczajnego ogłaszać nie potrzeba.
Koronawirus, Afganistan Kaczyńskiego
Jarosław Kaczyński nieraz już szokował opinię publiczną swoją nikłą wiedzą o codziennej rzeczywistości, jak wówczas, gdy w trakcie debaty z Donaldem Tuskiem wykazał się nieznajomością ceny chleba. Do anegdot zaliczają się jego uzasadnienie braku konta bankowego oraz wywód, że gabinet i sekretariat ułatwiają działanie. Zapowiedź, że w dniu wyborów komisje będą jeździć z urnami do objętych kwarantanną nie mieści się jednak w kategoriach mimowolnego żartu czy dykteryjki. Ujawnia bowiem rzeczywistą wiedzę najmocniejszej osoby w państwie o najbardziej dramatycznym problemie trapiącym jego obywateli i rzeczywiste kompetencje prezesa partii rządzącej do przeciwdziałania kataklizmowi. Obserwatorzy dostrzegli też, że prezes wszystkich prezesów albo nie zna ordynacji albo to udaje i mija się z prawdą. Zresztą w tym samym wywiadzie, w którym pomysł ujawnił, nazywa też telewizyjne przemówienie Dudy „orędziem” czym pokazuje, jak kiepskim sam jest prawnikiem – bo orędzie to wystąpienie prezydenta do obu izb parlamentu [1]. Natomiast replika eurodeputowanej i celebrytki Janiny Ochojskiej, że po wyborach w konstytucyjnym terminie Polakom przydać się mogą inne urny swoim bezmyślnym okrucieństwem i zupełnym brakiem empatii dowodzi, że deficyt kultury politycznej nie dotyka u nas tylko partii rządzącej, chociaż to ta ostatnia ma w swoich szeregach znaną z właściwych marginesowi społecznemu gestów wykonywanych w sali sejmowej byłą gwiadeczkę telewizji Zygmunta Solorza Joannę Lichocką.
Kaczyński, wychowany w państwie nakazowo-rozdzielczym, sam pojmujący rządzenie jako system dyrektyw i zakazów, nie rozumie, że tymi środkami nie da się epidemii pokonać. Jeśli ma się to udać, trzeba się odwołać do społecznej odpowiedzialności i solidarności, jak kiedyś przy powodzi stulecia. Koronawirus bowiem nie boi się ustaw, nawet uchwalanych przez stabilną większość bez naginania prawa w sposób podobny jaki kiedyś z budżetem w Sali Kolumnowej, za nic ma groźne miny ministrów Mariusza Błaszczaka i Mariusza Kamińskiego.
Pomysł z urnami wyboryczymi, wiezionymi przez komisje do domów poddanych kwarantannie obywateli uzasadnia powracające porównanie Jarosława Kaczyńskiego do Leonida Breżniewa z ostatniego okresu jego rządów. Podczas spotkania z aktywem partyjnym Floty Czarnomorskiej sekretarz generalny Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego trzy razy odczytywał ten sam fragment przemówienia, bo zapomniał kartki przewrócić, a żaden z przybocznych nie odważył się dyskretnie mu pomóc ani tym bardziej zwrócić uwagi. Również dziś żaden z baronów PiS nie ostrzeże prezesa, że opowiada androny o komisjach i urnach. Nawet gdy partia zmieni zdanie w sprawie terminu wyborów zostanie mu to zapamiętane. Podobnie Breżniew, marszałek obwieszony orderami za Wielką Wojnę Ojczyźnianą był szczerze przekonany, że atak komandosów na pałac prezydencki w Kabulu i zajęcie siłą całego Afganistanu rozwiążą problem zbuntowanego satelity. Nie pojmował, że sprzeciw Afgańczyków jest częścią nie dającego się poskromić wyłącznie militarnymi środkami procesu wolnościowego i narodowego odrodzenia, rozciągającego się od placu Zwycięstwa w Warszawie, na którym przemawiał do rodaków Jan Paweł II i gdzie ogłaszano powstanie KPN po pekiński plac Tienanmen, gdzie w dekadę później studenci stanęli bez broni przeciw czołgom.
Pandemia – to właśnie taki Afganistan Kaczyńskiego. Nie rozumie, dlaczego dotychczasowe metody zawodzą. Co gorsza – dla partii rządzącej ale też dla wszystkich Polaków w kryzysowym czasie, póki to PiS władzę sprawuje – w komitecie politycznym nie widać bardziej światłych następców. Brakuje Gorbaczowa czy Jelcyna, dostrzec można co najwyżej Susłowów i Ligaczowów.
Prezesa, szczelnie izolowanego od rodaków przez szpalery ochroniarzy żaden wirus się nie ima. Nic też nie grozi ulubionemu kotu, bo – jak zaręczają weterynarze – domowe zwierzęta nie zapadają na zarazę z Wuhan, chociaż niestety mogą ją przenosić. Co oznacza tylko tyle, że lepiej nie głaskać cudzych ulubieńców ani innym pozwalać dotykać naszych.
W mniej komfortowej sytuacji niż Kaczyński znajdują się pozostali Polacy.
Sąsiad nie zastąpi ministra, parafia państwa
Odradza się wspólnota nie widziana od czasów niedoborów z lat 80, powraca w formie lokalnej i sąsiedzkiej. Mądrzy księża i przytomni wolontariusze laickich organizacji w czasie próby podejmują podobne działania. Polacy znakomicie radzą sobie bez struktur państwa. Ale nie znaczy to, że z tych ostatnich ktokolwiek zdejmie odpowiedzialność za kryzys. We wszystkich jego wymiarach: nie tylko medycznym, również społecznym i gospodarczym. Od właściwej liczby masek i rękawic ochronnych w szpitalach po przeciwdziałanie rzadkim na szczęście ale pojawiającym się wypadkom nietolerancji wobec chorych i ich rodzin a także poskromienie spekulacji (wobec braków w aptekach handluje się tym, co przed zamknięciem granicy przemycono z Ukrainy) i powściągnięcie firm windykacyjno-lichwiarskich uparcie jak hieny pomimo powagi sytuacji wydzwaniających do ludzi, pozbawionych czasowo dochodów. Sąsiedzi ani parafie tych spraw za państwo nie załatwią, a podatki wciąż płacą. Zaś w kapitalizmie, który sobie wybraliśmy w 1989 r. kto płaci ten wymaga.
W trakcie największego światowego kryzysu w 1934 r. Walter Lippmann mówił w Cambridge: „(…) współczesne państwo przejmuje odpowiedzialność za bieg spraw gospodarczych. Zapewnienie ciągłości standardu życiowego obywateli stało się fundamentalnym obowiązkiem państwa, na równi z obroną niepodległości” [2]. A jak wiemy ten wielki liberalny myśliciel i dziennikarz krytykował New Deal Franklina D. Roosevelta widząc w nim faktyczne upaństwowianie firm prywatnych, ale samej potrzeby antykryzysowych działań nie kwestionował. Warto uczyć się od zamożniejszych od nas. Nikt dziś chyba nie zamierza głosić opinii, że państwo w czasach zarazy nie powinno bronić przedsiębiorcy przed komornikiem, udającym że o wirusie z Wuhan nie słyszał ani pracownika przed szefem, jeśli ten uzna epidemię za dogodny pretekst do zwolnień bądź obniżenia zarobków. Wreszcie – jakaś siła musi pacjenta wspierać w jego użeraniu się z tępotą ignorantek na infoliniach i bezdusznością biurokratów w izbach przyjęć. Bo też – jak słusznie zauważył w jednej z kampanii Janusz Korwin-Mikke – gdy człowiek zemdleje na ulicy, woła się lekarza, a nie służbę zdrowia. Szpitale i przychodnie są w czas epidemii miejscem pracy bohaterów, ale obrosły pasibrzuchami, żerującymi na sytuacji.
Kierunek Zaleszczyki czyli deja vu
W historii mieliśmy już władzę, która uciekała szosą na Zaleszczyki z tobołami prywatnego dobytku, a wcześniej zapewniała, że nie odda ani guzika – zresztą hitlerowskie czołgi według sanacji miały być z tektury. I taką, która po zadłużeniu kraju, wcześniej wprowadzonego jakoby do dziesiątki najbardziej uprzemysłowionych w świecie, odchodziła ze względu na zły stan zdrowia w nadziei na zachowanie dacz i fiatów mirafiori, ówczesnych symboli luksusu. Dziś rządzący muszą pamiętać o tym, że granice sami zamknęli, pandemia ma globalny charakter a cierpliwość społeczna wydaje się ograniczona. To nie groźba, to diagnoza, jeśli się stosownego do sytuacji słownictwa trzymamy.
Na razie w kolejkach przed wejściem na pocztę czy do apteki jesteśmy dla siebie lepsi niż niedawno w samochodowych korkach i zatorach na ruchomych schodach na stacjach metra. Nie oznacza to jednak nieograniczonego kredytu dla urzędników i decydentów. Rachuby na bonus przy urnach dla rządzących jako sterników walki z wirusem obrócić się mogą we własne przeciwieństwo i najpotężniejszą po 1989 roku zmianę w Polsce.
[1] Radio RMF, 21 marca 2020
[2] cyt. wg Janusz Lewandowski. Neoliberałowie wobec współczesności. Wydawnictwo ATEXT, Gdynia 1991, s. 164; por również: Ronald Steel. Walter Lippmann and the American Century, An Atlantic Monthly Press Book 1980, s. 307 i nast.