Do głosowania w wyborach do europarlamentu bardziej niż monotonna kampania zachęcić powinna niezbędność reprezentowania w tym gremium polskich interesów. Dyplomacji rządowej kompletnie brak do tego woli i umiejętności. Ameryka traktuje nas jak satelitę, Unia nie jak prymusa – którym podobno byliśmy w pierwszych dekadach transformacji – tylko jak drugorocznego. Wbrew TVP to nie „wina Tuska”, tylko Kaczyńskiego.
Łukasz Perzyna
Pewnie się nie spodziewaliśmy, że po 30 latach od odzyskania niepodległości deficyt suwerenności będziemy odczuwać najmocniej. I to za rządów ugrupowania odmieniającego politykę historyczną we wszystkich przypadkach i obejmującego przed czterema laty władzę pod hasłem wstawania z kolan w polityce zagranicznej. Zwłaszcza końcówka niechlubnej kadencji PiS pełna jest wydarzeń, uwłaczających naszej godności narodowej a bezsprzecznie zawinionych przez władzę, która dysponując większością w obu izbach parlamentu i drugim już słabym lecz własnym rządem nie ma na kogo swoich porażek zwalić.
Co najwyżej może cytować tyleż absurdalne co odstręczające dywagacje Włodzimierza Cimoszewicza, wedle których: „w naszym kraju za cnotę uważa się obronę tego, żeby nie zwrócić tego, co się komuś należy tylko dlatego, że był Żydem, do tego ofiarą Holocaustu”. Być może były premier od powodzi pragnie zemścić się na koalicyjnej PO za aferę Anny Jaruckiej, która wyzerowała jego prezydenckie ambicje. Ale nie da się go obciążyć odpowiedzialnością za zaniechania i porażki dyplomacji PiS, dotykające nas boleśnie w sferze godnościowej.
W lutym Amerykanie – całkiem, jakbyśmy byli Porto Rico, kraikiem „stowarzyszonym ze Stanami Zjednoczonymi” – zorganizowali u nas konferencję w sprawie Iranu pod nieobecność głównego zainteresowanego, co przywodzi na myśl okoliczności podpisania układu monachijskiego z 1938 r, kiedy to wysłanników Czechosłowacji nie wpuszczono na salę obrad. Wyznaczenie Polsce roli organizatora cateringu dla zaproszonych do nas przez Amerykanów gości skomplikowało nam relacje zarówno z najsilniejszymi krajami Unii, przeciwnymi muskularnej polityce Donalda Trumpa wobec ajatollahów, jak z państwami Trzeciego Świata, gdzie nasze notowania były dobre nawet w czasach PRL, bo niejeden lider „kraju o niekapitalistycznej drodze rozwoju” nauki pobierał na uniwersyteckiej ekonomii przy Długiej w Warszawie albo na SGPiS. Straty można wyliczać. Literalnie nic z tej konferencji nie mieliśmy poza kłopotem.
Gdy jesienią ub. r. Andrzej Duda w Białym Domu na stojąco przy siedzącym Donaldzie Trumpie podpisywał pozbawioną konkretów deklarację – stanowiło to wizualny komentarz do relacji USA z ich „najlepszym sojusznikiem”. Wyciągaliśmy dla Amerykanów kasztany z ognia na Ukrainie, wspierając siły gloryfikujące banderowców, za co stratami spowodowanymi rosyjskim embargiem zapłacili polscy sadownicy. Amerykanie nie znieśli nam nawet wiz, obłudnie uzasadniając bierność własnymi regulacjami, dotyczącymi procentu odmownie rozpatrzonych podań, zamiast je zmienić. Traktowani jesteśmy gorzej niż Słowacy czy Litwini, od których wiz już się nie wymaga.
Przy biernej postawie polskiej dyplomacji, reprezentowanej w Waszyngtonie przez profesora od innowierców XVI wieku Piotra Wilczka – obie izby Kongresu przyjęły jednogłośnie sławetną ustawę 447, niosącą za sobą dla Polaków niepokój o ich własność. Żądania, żeby Trump jej nie podpisywał formułowała amerykańska Polonia, a nie Duda, rząd, czy MSZ. Władze czasów PiS przymilają się za to do Amerykanów, by wznieśli u nas Fort Trump, a ci stałej bazy po pierwsze nie chcą, po drugie nie zamierzają na nią wydać ani centa, po trzecie zaś zżymają się, ilekroć strona polska używa tej nazwy.
Równie źle prezentuje się kwestia suwerenności w relacjach z Unią Europejską. Początkowa buńczuczność wobec Brukseli i Strasburga zastąpiona została wycofywaniem się z przyjętych już nowelizacji prawnych, aby uniknąć konsekwencji. Niezależnie od faktu, że były to złe ustawy – deficyt suwerenności zaznaczył się w tej praktyce obecnej ekipy równie mocno jak w jej kontaktach z Ameryką.
Dlatego wybory do Parlamentu Europejskiego mają znaczenie istotne również w tej kwestii. Nie z powodu, że jak twierdzą euroentuzjaści dążenie do dalszej integracji Unii stanowi najwyższą formę patriotyzmu – tylko po to, żeby do europarlamentu nie trafili kandydaci wykazujący jego widoczny deficyt.
Emblematyczna okazuje się kampanijna podróż Jarosława Kaczyńskiego na Pomorze, żeby wesprzeć ubiegającą się o reelekcję Annę Fotygę, której grozi – jak wynika z sondaży – brak mandatu. Nawet wyborcy PiS dostrzegają nijakość i bezskuteczność stylu, jaki symbolizuje była szefowa dyplomacji. Gdy ponad dekadę temu objęła resort po intelektualiście Stefanie Mellerze – aparat partyjny zacierał ręce, że „odzyskaliśmy MSZ”. Jednak jedynym jej sukcesem na tym stanowisku okazała się sama nominacja.
W gruzy wali się system sojuszy w Europie, którym chełpił się Jarosław Kaczyński. Główny partner – konserwatyści brytyjscy – doprowadził do Brexitu ale zupełnie nie wie, co robić dalej. David Cameron od dawna już nie jest premierem. Inny najlepszy sojusznik Kaczyńskiego Victor Orban w wyborach prezydenta Zjednoczonej Europy wsparł znienawidzonego przez niego Tuska, bo nie zamierzał ośmieszać się głosowaniem na operetkowego Jacka Saryusz-Wolskiego ani wystawiać na szwank mozolnie wypracowanych relacji z zachodnimi chrześcijańskimi demokratami.
Tymczasem w nowej kadencji europarlamentu będzie o co walczyć: o przyszłość dopłat bezpośrednich dla polskiego rolnika oraz o programy pomocowe dla naszych Małych Ojczyzn zagrożone wobec wychodzenia z UE tak solidnego płatnika netto jak Brytyjczycy.
Osłabiona Unia staje się obiektem wzmożonych zabiegów, zagrażających suwerenności państw członkowskich. Symbolem tych tendencji okazało się nagranie rozmów domniemanej rosyjskiej inwestorki z wicekanclerzem Austrii Heinzem-Christianem Strachem, ochoczo przystającym na korupcyjne kontrakty i ograniczenie wolności mediów. Wiadomo, że Rosjanie finansują Zjednoczenie Narodowe pani Marine Le Pen. Klientów mają dużo więcej. Stwarza to realną możliwość zbudowania lojalnej wobec Rosjan, bo siedzącej w ich kieszeni międzynarodówki w europarlamencie czyli odbudowania przez Władimira Putina instrumentu polityki sowieckiej. Nie mamy też gwarancji, że wśród niemieckich partii obecnych w Brukseli i Strasburgu nie znajdą się takie, które jak AfD bazują na niechęci wobec Polaków i z czasem wysuną roszczenia do naszego majątku i granic.
Infantylne mrzonki o Fort Trump nie zmienią faktu, że bezpieczeństwo kraju buduje się dzisiaj nie na poligonach i manewrach, lecz w sali obrad Parlamentu Europejskiego i w dyskretnych konsultacjach z globalnymi liderami.
Jeśli więc warto pójść 26 maja na głosowanie to nie dlatego, że kandydaci są znakomici – w ocenie jałowości kampanii zgadzam się z Dariuszem Grabowskim, który ją porównał do kibolskiej ustawki. Chodzi raczej o to, żeby nie reprezentowali nas gorsi spośród tych, którzy się o europejskie mandaty ubiegają. I dla których organizowanie pięknych defilad wyczerpuje temat bezpieczeństwa i suwerenności Polski.
Europejskie wybory, czyli kibolska „ustawka”
Cel tej “ustawki”? Za żadne skarby nie dopuścić, by konflikt skręcił w stronę spraw ważnych dla większości Polaków. Dwie „scapione” w uścisku partie biją pianę i dostarczać wyborcom igrzysk.