Wynik wyborów da się zinterpretować jako skrajnie pesymistyczny, jeśli ograniczyć się do stwierdzenia, że reelekcję uzyskał słaby prezydent, zależny bez reszty od swojej dawnej partii. Fakty są jednak bardziej złożone. Rezultat pokazuje, że partie polityczne wyczerpują swoje możliwości. Żaden z dwóch głównych kandydatów, ani z PiS ani z PO nie zrealizował swojego celu.
Andrzej Duda pomimo wsparcia całego aparatu państwa nie wygrał w pierwszej turze, jak zapowiadano i jak wróżyły sondaże. Rafał Trzaskowski przegrał w drugiej, bo jako kandydat Platformy zderzył się ze szklanym sufitem, który mógł przebić tylko jako kandydat obywatelski i samorządowy. Znaczące, że nie odwołał się do interesu wspólnot lokalnych, chociaż pozostaje prezydentem stolicy.
To na PO spada pośrednio odpowiedzialność za wygraną Dudy, skoro wystawienie kolejnego po Małgorzacie Kidawie-Błońskiej partyjnego kandydata udaremniło możliwość przejścia do drugiej tury Szymona Hołowni czy nawet Władysława Kosiniak-Kamysza, którym sondaże wcześniej wróżyły szansę pokonania urzędującego prezydenta. Utrudni to w przyszłości Platformie odgrywanie roli jedynej zapory, chroniącej Polskę przed rządami PiS – skoro w rozstrzygającej chwili okazała się ona nieskuteczna. Coraz trudniej więc będzie każdemu kolejnemu kandydatowi PO. Selekcjonerzy partyjni nie docenili nawet potencjału Tomasza Grodzkiego. Marszałek Senatu miałby szanse powalczyć o poparcie starszych wyborców spoza wielkich miast, a to ich głosów zabrakło Trzaskowskiemu do prezydentury.
Z kolei PiS musi się liczyć z demografią. Wśród wyborców poniżej pięćdziesiątki w kolejnych grupach wiekowych wygrywał Trzaskowski. Zgodnie więc z nieubłaganymi prawami biologii – następca Dudy, startujący w barwach partii za pięć lat albo pokaże nową ofertę dla młodszych wyborców albo przegra.
Nawet jeśli nie jest to ostatnie zwycięstwo PiS – to do kolejnych sukcesów nie wystarczy rozdawanie obywatelom pieniędzy uprzednio od nich pobranych w formie danin i podatków ani przypominanie podziałów i uprzedzeń. Świadomość tego pobrzmiewa zresztą w powyborczych, porannych jeszcze deklaracjach co bystrzejszych przedstawicieli obozu niedzielnego zwycięzcy: pojawiając się niespodziewanie w Sejmie Elżbieta Rafalska wezwała do budowy zgody narodowej. Pracuje teraz jako eurodeputowana w Brukseli i Strasburgu, ale pozostaje głównym architektem i twarzą społecznej polityki PiS, z 500plus włącznie. Jej głosu nie da się pominąć.
Zresztą sam Duda, przedtem pomstujący na “warszawkę” czy niemieckie media, w trakcie wieczoru wyborczego zaprosił do siebie – choć nieskutecznie – kontrkandydata. Zaś jeszcze przed głosowaniem rzucił myśl zawarcia Koalicji Polskich Spraw. To zmiana tonu, nawet jeśli uznać, że obracamy się w kręgu frazesów, nie faktów.
Zaś przegrana po raz kolejny, choć tym razem w lepszym stylu PO nie może przejść do porządku dziennego nad faktem, że ze zdobyczy trzech dekad polskiej wolności dla dziesięciu milionów wyborców Andrzeja Dudy rozbudowane gwarancje socjalne – pewne 500 plus na rękę – okazały się ważniejsze niż dbałość o reguły i mechanizmy demokracji, którą prezydent, zatrzymując raptem parę najbardziej gorszących pisowskich ustaw wcale się przez 5 lat nie wykazał. Znacznej grupie Polaków okazało się to jednak obojętne, zwłaszcza, że to PiS dowolnie wyznaczał pola konfliktu – w tym z bardzo nie lubianym przez obywateli wymiarem sprawiedliwości – a opozycja tylko reagowała i odpowiadała.
W dodatku Trzaskowski zraził do siebie część zwolenników akcji ulicznej przeciw rządom PiS, w trakcie kampanii ogłaszając w przemówieniu poznańskim, że nie będzie prezydentem totalnej opozycji. Duda nie oznajmił, że nie interesuje go poparcie klubów Gazety Polskiej ani stowarzyszenia Ordo Iuris czyli radykałów z własnego obozu, więc oni z nim pozostali.
Nie martwmy się jednak przesadnie o polityków. Muszą wyciągnąć wnioski z własnych błędów. Zresztą źle nie mają: Duda nie musi się już kłopotać o kolejną reelekcję, bo Konstytucja nie stwarza mu takiej możliwości. Trzaskowski zaś wraca do warszawskiego ratusza.
Na Dudę głosowało prawie 10,4 wyborców, Trzaskowskiego poparło 9,9 mln. Ci, którzy pozostali w domach w dniu drugiej tury tworzą więc równie liczną, bo dziesięciomilionową grupę. Odrzucili logikę dwubiegunowego podziału. Żaden z faworytów wyścigu wystarczająco o nich nie zadbał.
Klęska kandydatów dwóch poważnych partii – prezesa PSL Kosiniak-Kamysza oraz wspartego przez SLD eurodeputowanego Wiosny Roberta Biedronia jeszcze w pierwszej turze (obaj w sumie uzyskali mniej niż 5 procent głosów) otwiera innym pole do reprezentowania interesów tradycyjnej klienteli politycznej tych zakorzenionych przecież społecznie formacji.
Wyborcy Krzysztofa Bosaka – a w pierwszej turze było ich 7 proc – nie podzielają zapewne wszystkich celów wspierającej go Konfederacji, ale w młodym i pracowitym, a przy tym medialnie wyrobionym kandydacie dostrzegli szansę na przewietrzenie od lat takiej samej rodzimej polityki.
50 % plus czyli sokratejski paradoks demokracji
Wyniku wyborów jeszcze nie znamy, ale to, co już pewne – nikła różnica między pretendentami do prezydentury – powinna skłonić polityków do pokory. Zwycięzca będzie mógł pochwalić się poparciem zaledwie do trzeciego Polaka. Slaby to tytul do chwały.
Zwolennicy Szymona Hołowni (14 proc w pierwszej turze), a było ich dwukrotnie więcej niż wyborców Bosaka, podążyli za jego wizerunkiem kandydata obywatelskiego, ogarniętego za to poczuciem misji i otrzaskanego w akcjach charytatywnych. Zagospodaruje ich trwale sam kandydat, albo ktoś inny. Miękkie poparcie, którego Hołownia zaraz po pierwszej turze udzielił Trzaskowskiemu nie eliminuje go wcale z polityki ani nie przesądza o losach tworzonego wokół jego sztabów ruchu społecznego Polska 2050. Podobnie jak Bosaka nie ogranicza odmowa poparcia Dudy – raczej skreśliłby się inną decyzją, skoro głosowano na niego jako na przedstawiciela ideowej prawicy, demaskującej obłudę i koniunkturalizm partii Jarosława Kaczyńskiego w kwestii amerykańskiej ustawy 447, dopuszczającej rewindykowanie bezspadkowego mienia pozostałego w Polsce po ofiarach Holocaustu przez organizacje powstałe nawet w kilkadziesiąt lat po wojnie.
W trakcie kampanii, ale nie w barwach któregokolwiek z kandydatów, ujawniły się w formie protestów interesy licznych pokrzywdzonych przez układ władzy grup społecznych. Demonstrowali przedsiębiorcy, których strat z powodu COVID-19 nie rekompensuje jak należy państwo. Buntowali się organizatorzy koncertów, które zawieszono w odróżnieniu od… domagających się od nich zaległych należności firm windykacyjnych i lichwiarskich. Skazani na przymusową bezczynność, w perspektywie mają odrabianie strat po półtora roku przy optymistycznym założeniu, że druga fala pandemii nie nastąpi. Ruszyły się również przedsiębiorcze matki, prześladowane zgodnie przez ZUS i sądy, bo chociaż wymiar sprawiedliwości i aparat państwa nominalnie pozostają w konflikcie, to doskonale dogadują się, gdy w grę wchodzi łupienie obywatela. Wciąż nie załatwione pozostają postulaty frankowiczów, których spełnienie Duda obiecywał w pierwszej zwycięskiej kampanii. Prawie nikt nie wierzy, że zrealizuje je teraz.
Również młodzież, skandująca entuzjastycznie “Rafał, Rafał” na wiecach w terenie i w trakcie wieczoru wyborczego na nadwiślańskim Podzamczu wśród fontann – rychło poszuka sobie innego bohatera. Podobnie jak samorządowcy rozczarowani Trzaskowskim, że kampanię zbudował wokół postulatów PO a nie oczekiwań Polski lokalnej, której władze obywatele oceniają w sondażach dwa razy lepiej niż te z centrali.
Jest więc z czego budować. Zwłaszcza, że w naturze PiS nie leży raczej spokojne konsumowanie odniesionych zwycięstw. Nie czekają nas więc trzy lata pokoju społecznego do wyborów parlamentarnych i samorządowych. Słychać już o planach odbijania Senatu z rąk opozycji czy rozprawy z mediami pod marką ich repolonizacji czy dekoncentracji. Po jednej wygranej wojnie PiS zawsze szło na następną. Ludzie oczekują raczej zerwania z tą logiką, budowania zamiast przepychanki. Nie wystarczy odpowiadać w imieniu obywateli na kolejne ataki PiS. Gdyby Polakom to wystarczyło, wybory wygrałby Rafał Trzaskowski. Z istotnych względów tak się jednak nie stało, chociaż prezydent Warszawy również w roli kandydata okazał się produktem marketingowo udanym. Polacy chcą jednak czegoś więcej, a swoje możliwości wyczerpali zarówno samozwańczy i zastrzegający sobie monopol obrońcy demokracji jak jej najpracowitsi destruktorzy.
We współczesnej ogarniętej pandemią i kryzysem Europie społeczeństwa nie stają przed wyborem między wolnością a równością, obywatele mają prawo oczekiwać takiej władzy, która zapewni im jedno i drugie. Pewne pozostaje jedno: z tych wyborów ona się nie wyłoniła. Ale to zapewne ostatnie takie plebiscytowe głosowanie.
Wiatr kampanii poprzewracał już liczne partyjne szyldy, pozostałe mocno nadwerężył. Dla polityków ten niebanalny wynik musi stanowić sygnał alarmowy. Jeśli się nie poprawią, zastąpią ich inni. Zresztą być może nie trzeba będzie na to czekać aż trzy lata. Intencja PiS sięgnięcia po całą pulę wydaje się oczywista, a odniesione zwycięstwo wiąże się z iluzją poparcia, która może się okazać zawodna. Opinia publiczna może odwrócić się od partii władzy podobnie jak czyniły to kolejne województwa między pierwszą a drugą turą przerzucające poparcie z Dudy na Trzaskowskiego. Jeśli głębiej wczytać się w wyborcze wyniki, okazują się one dla rządzących niepokojące. Znamy ich jednak dość dobrze, żeby wiedzieć, że nawet to ich nie powstrzyma. Dotychczasowa zdominowana przez partie polityka kończy się wraz z tymi wyborami, za wcześnie przesądzać, co ją zastąpi. Zapewne jednak już nie kolejna pisowska dobra zmiana.