Nie ma powodu, by ich sukces pomniejszać. Polscy piłkarze grają dalej a już osiągnęli najlepszy wynik w Mistrzostwach Świata od 1986 r, kiedy to trenerem pozostawał Antoni Piechniczek. Zapomnieć można o 16 latach nieobecności na mundialach (1986-2002) a później trzech nieudanych turniejach, kiedy to już po dwóch z trzech zagranych spotkań wiadomo było, że wracamy do domu, w dodatku za sprawą słabych rywali.
Tym razem przeciwnicy okazali się mocni, tacy, z którymi nie wstyd przegrać. Zaczęło się przecież w naszej grupie od sensacyjnego zwycięstwa Arabii Saudyjskiej nad Argentyną, a później – jak po wybuchu bomby u Alfreda Hitchcocka – napięcie stale rosło. Każdy z pretendentów do awansu przegrał przynajmniej raz: Argentyna z Saudyjczykami, my i Meksyk z Argentyną, Arabia z nami i Meksykiem. Jeszcze przed turniejem zespół argentyński typowano do mistrzostwa świata. Wiadomo też było, że uchodzący za najlepszego gracza w skali globu 35-letni już Leo Messi starać się będzie zakończyć karierę efektownym akordem. Nie został bowiem jeszcze zwycięzcą mundialu w odróżnieniu od wielkich poprzedników: Mario Kempesa (1978 r.) i Diego Maradony (1986 r.).
Szczęsny jak Tomaszewski
Na razie jak nikt inny plany Messiego zepsuł nasz Wojciech Szczęsny, gdy obronił strzelany przez niego rzut karny. I to nie dlatego, że arcymistrz źle uderzył. To parada bramkarza okazała się znakomita. Szczęsny nawiązał do tradycji Jana Tomaszewskiego, który w finałach z 1974 r. obronił dwie jedenastki (Szweda Tappera i Niemca Uli Hoenessa).
Zaś Messiego zestawiać się będzie teraz z Lewandowskim w którego wypadku, tyle że wcześniej, z Meksykiem, chęć ukoronowania kariery też zaszkodziła skuteczności strzału z jedenastu metrów.
Dlatego to Wojciech Szczęsny a nie Robert Lewandowski stał się teraz bohaterem Polaków.
W meczu z Argentyną zagraliśmy tak defensywnie, że bardziej już nie można. Taktyka wynikała jednak z logiki tabeli. Całkiem jak na Wembley, gdzie drużyna Kazimierza Górskiego (1973 r.) wywalczyła pierwszy po wojnie awans do finałów mistrzostw świata. Napastników mieliśmy wtedy świetnych (Grzegorz Lato, potem król strzelców oraz Jan Domarski, autor złotej bramki) jednak bohaterem został Tomaszewski. Jak Szczęsny teraz. Obaj dokonywali cudów między słupkami.
To nie konkurs piękności
Drużyna Czesława Michniewicza już osiągnęła tyle, co druga ekipa Antoniego Piechniczka przed 36 laty, przy czym wtedy, choć wyszliśmy z grupy, to przegraliśmy z Anglią 0:3 po trzech golach Gary’ego Linekera, podczas gdy tym razem przy podobnym efekcie końcowym porażkę 0:2 z Argentyną trudno uznać za kompromitującą, skoro po powrocie na mundial po latach kwarantanny spowodowanej totalną niemożnością przejścia eliminacji przegrywaliśmy tym samym wynikiem z takimi tuzami jak Korea Płd. w slangu piłkarzy określanymi potocznie mianem kelnerów.
Piłkarze nie uczestniczyli w konkursie piękności gry. Mieli awansować. I to się udało. Zagrają teraz z Francuzami, aktualnymi mistrzami świata. Po raz pierwszy od 1986 r. Polska rozegra na mundialu co najmniej cztery mecze. Znaleźliśmy się w szesnastce najlepszych drużyn świata.
Warto powtarzać rzeczy oczywiste, gdy słyszy się minorowy ton komentarzy. Media głównego nurtu nie znoszą selekcjonera Czesława Michniewicza. Narzekanie na nikłą widowiskowość gry nie sprawdza się w sytuacji, gdy na tych mistrzostwach potykały się zespoły tak renomowane jak Francja (z Tunezją), Niemcy (z Japonią) czy Belgia (z Marokiem). Żurnaliści sportowi nie przebierają jednak w słowach.
“Wczołgaliśmy się do fazy pucharowej” – wydziwia Paweł Kulesza z Wirtualnej Polski. Wielu sporo by dało za podobny wynik: my sami przez poprzednich 36 lat a także zespoły Danii czy Walii, które już wracają do domu, chociaż ich ambicje nie były mniejsze od naszych.
Dalece bardziej stosowny wydaje się więc medialny apel prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej Cezarego Kuleszy: – Bądźcie z nami.
Oczywiście wiadomo, że części komentatorów i żurnalistów sportowych Michniewicz nie przekona, nawet gdyby w tym Katarze mistrzostwo świata zdobył. Uparcie lansowali zagranicznych kandydatów na trenera reprezentacji, pomimo braku sukcesów tych cudzoziemców, co drużynę narodową u nas prowadzili: Holendra Leo Beenhakkera oraz Portugalczyka Paulo Sousy. Ten drugi, który miał stać się dżokerem poprzedniego prezesa PZPN Zbigniewa Bońka, po prostu pracę z kadrą porzucił, gdy przyszła korzystniejsza oferta z brazylijskiego klubu, chociaż obaj “rycerze – goście” na zarobki nie narzekali. Beenhakker kosztował 75 tys euro miesięcznie. Sousa 70 tys. Michniewicz – wprawdzie 200 tys, ale złotych a nie euro, i on przynajmniej ma wyniki, więc to pieniądze przynajmniej dobrze wydane.
W serwisach sportowych głównego nurtu upowszechnił się pewien styl informowania, w którym kwoty transferowe oraz celebryckie osiągnięcia żon zawodników pozostają dalece od boiskowych rezultatów ważniejsze. Ale też jak się wydaje kibice nie potrzebują pośredników, żeby udział Polaków w katarskim mundialu ocenić.
Zaś piękno futbolu dostrzec można również w tym, co działo się w polskich domach i tych wszystkich miejscach, gdzie zbiorowo śledzono transmisję w środowy wieczór: w gorączkowym kibicowaniu walce Dawida z Goliatem i równoczesnym śledzeniu wyniku drugiego spotkania, od którego również zależał polski awans. Saudyjczycy nie odpuścili i nam pomogli. Ale gdyby dwa poprzednie mecze Polacy zagrali gorzej, wszystkich tych emocji by nie było. Malkontenci wydają się tego nie rozumieć.
Zwycięzców się nie sądzi. Nawet, jeśli jest to – jak w wypadku naszych w Katarze – zwycięska porażka.