Pandemia: smutny dowód użyteczności dobrego wychowania

Częste mycie rąk wodą z mydłem, unikanie zbędnego bliskiego kontaktu, osłanianie ust przy kichaniu lub kaszlu, zakaz dotykania rękami produktów spożywczych w sklepie czy napierania na poprzedników w kolejce do kas  – większość zaleceń przydatnych w uchronieniu się przed konorawirusem pozostaje zbieżnych z inteligenckim kodeksem dobrego wychowania. Maski, rękawiczki czy płyny antybakteryjne tylko to wzmacniają.

Pandemia paradoksalnie pokazuje przydatność reguł, które kwestionowano jako niedzisiejsze. Również w życiu wspólnotowym: gdy zawodzi państwo, przydaje się pomoc sąsiedzka czy rodzinna.          

Kultura korporacyjna trzymająca się niby najmocniej skapitulowała od razu przed pandemią. Biurowce pozamykano, zostali w nich portierzy, wyrobników odesłano do pracy w domu. Modne open space gdzie każdego widać i ciasno, żeby za mniej metrów kwadratowych zapłacić, stłoczone stanowiska pracy okazały by się bowiem dla wirusa z Wuhan wymarzonym polem inwazji. Zaś tradycyjne cnoty korporacji – dyspozycyjność i posłuszeństwo wobec przełożonych w obliczu tragedii stały się nieprzydatne, bo wiedza tych ostatnich o zagrożeniu pozostaje równie zerowa jak ich podwładnych. Uzbrajano się wprawdzie przeciw wirusom. Ale tym komputerowym. Nie pomoże to w walce z pandemią przypominającą znaną tylko z filmu Łukasza Barczyka Hiszpankę, która wtedy gdy dzieło miało premierę wydawała się zagrożeniem sprzed stu lat. Korporacje spoza branży medycznej szkoliły pracowników w kwestii asertywności ale nie profilaktyki czy higieny.   

Również populizm rządzących Polską od pięciu lat okazał się w swoich kulturowych manifestacjach fałszywy i nieprzydatny, wraz z niemożnością odbywania zgromadzeń skończyło się zbiorowe gibanie i podśpiewywanie jako wspólnotowy rytuał kojarzony z wizytami członków rządu w Toruniu. Zaś próby obchodzenia przez władzę zakazów, które sama stanowi – ostatnio przy okazji 10 rocznicy smoleńskiej – opinia publiczna ocenia surowo. Odpowiedzialności za pandemię nie da się też przypisać żadnemu z wrogów (elity, opozycja, zagraniczne media, nawet imigranci bo to nie oni zło przynieśli), co gorsza to na dotychczasowych celach ostrzału pisowskiej propagandy (lekarze co mieli być brani w kamasze, pielęgniarki wyzywane od tych pań) spoczywa teraz cały ciężar walki o zdrowie Polaków, co czyni przekaz TVP po Kurskim i prasowych gadzinówek utrzymywanych z reklam spółek Skarbu Państwa wyraziście nieskutecznym.  

Zaraza narodziła się w rządzonych wciąż przez partię komunistyczną Chinach i nie ominęła Białorusi co pokazuje, że identyfikowany z socjalizmem system raczej jej sprzyja – choćby poprzez lekceważenie higieny – niż powstrzymuje.

Czesław Miłosz opisywał jak zaraz po zajęciu przez komunistycznych okupantów Wilna czyste wcześniej ulice, parki i place natychmiast stały się zaśmiecone i brudne. Inny emigrant Andrzej Chciuk w napisanej w Australii „Atlantydzie” wspominającej Drohobycz czasów międzywojnia zauważał, jak charakterystyczny dla tamtych okolic zapach kosodrzewin i mchów oraz wydobywanej nafty ustąpił miejsca innym woniom: „teraz byłoby tam za dużo dziegciu i machorki nad całą krainą, byłoby za dużo potu nędzy i beznadziei a beznadzieja też – nie mówcie mi, że nie – ma swój specyficzny gorzki zapach” [1]. Higienę z kulturą utożsamiali jeszcze pozytywiści, walkę o nią traktując jako obowiązek patriotyczny i uznając jej wpływ na zdrowie obywateli. Misję tę przejęły kolejne pokolenia. Walka nie toczyła się wcale w sferze idei i abstrakcji. Dla polskiego inteligenta stała się świadomym wyborem.

Prezydent Krakowa w latach 1866-74, wcześniej rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego Józef Dietl  zabronił obsługiwania w urzędach petentów z kołtunem na głowie. Wprawdzie przesąd nie tylko galicyjski głosił, że od obcięcia kołtuna można umrzeć, ale Dietl jako lekarz z zawodu postanowił wykazać że jest odwrotnie: to on właśnie powoduje choroby.  

U Stefana Żeromskiego w „Ludziach bezdomnych” społecznik doktor Tomasz Judym w trakcie pracy w uzdrowisku Cisy przeciwstawia się odprowadzaniu szlamu ze stawu do rzeki, z której ludność czepie wodę, ostrzega też, że pracujący przy tym robotnicy zapadają na febrę – przez co posadę traci. Jak bilansuje znawca Żeromskiego Jerzy Paszek „Judym kocha się (z wzajemnością) w Joannie Podborskiej, ale wybiera samotność, gdyż nie wyobraża sobie wspólnego poświęcenia życia dla prometejskiego ideału walki z „karalucharniami” i „śmierdzącymi norami”, budami (..) imitującymi domy miastowe” [2]. Opisane w powieści dylematy wydawały się żywe ówczesnym czytelnikom, skoro – co sam pisarz uznał za najzaszczytniejszą recenzję i największą dla siebie nagrodę – przebywający na zesłaniu w Wierchojańsku Marian Abramowicz na odwrocie przesłanej Żeromskiemu własnej fotografii napisał „Za Bezdomnych od bezdomnych podziękowanie i pozdrowienia (10 X 1903 r)” [3].

Gdy już w wolnej Polsce dawny lekarz legionowy pułkownik Felicjan Sławoj-Składkowski został ministrem spraw wewnętrznych tak skrupulatnie nadzorował wykonanie rozporządzenia prezydenta RP z 1928 r. w sprawie budowy obowiązkowych ubikacji na każdej posesji, że gdy podczas nieliczonych podroży inspekcyjnych za ich brak nakładał kary na chłopów i zachęcał do tego wiejskich policjantów – instalacje te nazwano poniekąd na jego cześć sławojkami właśnie, co przetrwało do dzisiaj.     Ze Składkowskiego, później   ostatniego premiera międzywojnia powszechnie się nabijano, ale jego upór w kwestii higieny stał się symbolem misji polskiego inteligenta. Jeszcze zanim Sławoj rozpoczął swoją akcję w latach 20. moja babcia – absolwentka Seminarium Nauczycielskiego – objęcie pierwszej posady w puszczańskiej Brzozówce uzależniła od postawienia tam przez miejscowych szaletu, na co chłopi po chwilowym oporze (na co to, po co to..) przystali, bo zależało im na edukacji ich dzieci. Polskiemu inteligentowi zarówno z XIX jak pierwszej połowy XX wieku związek między higieną a zdrowiem wydawał się oczywisty. Doceniali go również rozumni przedsiębiorcy, jak łódzcy fabrykanci, dbający nie tylko o bezpieczeństwo pracy ale i przyzwoite warunki mieszkaniowe dla robotników, stąd budowane dla nich osiedla respektujące zdrowotne standardy. 

Szklane domy z „Przedwiośnia” Żeromskiego stanowić miały alternatywę dla sprzyjających ekspansji gruźlicy wilgotnych suteryn kamienic z podwórkami studniami, do których nie dochodziło słońce.

Inteligent z pierwszej połowy poprzedniego stulecia znajdował jednak sojusznika w tych działaniach w organizacjach strzeleckich, sokolich i harcerskich, klubach sportowych, także ruchach młodych chrześcijan (YMCA i YWCA). Po II wojnie światowej zlikwidowano je lub spacyfikowano, jak ZHP które wzięło za wzór radzieckich pionierów, ale też nie odrodziły się jak należy po 1989 r. – choćby prawicowe harcerstwo zapisało się raczej udziałem w posmoleńskich breweriach na Krakowskim Przedmieściu niż pracą formacyjną. Z kolei kluby sportowe, również w dobie PRL wciąż zachowujące rolę kuźni charakterów i właściwych zachowań, w tym prozdrowotnych i profilaktycznych, po zmianie ustroju stały się często hodowlami mistrzów  nastawionymi wyłącznie na zysk i sport wyczynowy. Strzelec jeśli się odradzał to jako gwardia przyboczna polityków a nie jak w międzywojniu masowa organizacja patriotyczna, upowszechniajaca wolne od egoizmu postawy.

Szkoła z kolei – jeszcze w międzywojniu aktywna w propagowaniu higieny, sportu i postaw prozdrowotnych – w PRL odeszła od upowszechniania tych zasad jak również samego dobrego wychowania na rzecz funkcji ideologicznej oraz przysposobienia obronnego, gdzie więcej niż o pożądanej częstotliwości mycia rąk czy zagrożeniach bakteryjnych i wirusowych mówiono o fazach wybuchu jądrowego. Po zmianie ustrojowej wprawdzie – przynajmniej do 2015 r. – szkoła wprawdzie wyciszyła swoją funkcję indoktrynacyjną, ale wciąż nie uczy zachowań wspólnotowych, pożądanych w czasie zagrożenia, skupiona na testach i wdrażaniu zachowań typu rywalizacyjnego zamiast uczenia współdzialania i sztuki pracy w grupie. Dodatkowo jeszcze pozycję nauczyciela osłabiły ataki propagandy pisowskiej wiosną ub. r. kiedy ta grupa zawodowa przeprowadzała strajk, cieszący się powszechnym poparciem. Jednak polski inteligent – pomimo przetrzebienia tej grupy przez obu agresorów w czasie wojny – radził sobie z sytuacją zagrożenia w jeszcze trudniejszych czasach. Zachował bowiem zarówno katalog przydatnych zasad jak status naturalnego lidera lokalnej zbiorowości oraz poczucie społecznego obowiązku i nawyk organizowania innych do wspólnotowego działania.           

Za człowieka roku w telewizyjnym plebiscycie w 1963 r. uznano Alicję Surowiec, lekarkę, która podczas epidemii ospy prawdziwej we Wrocławiu kierowała szpitalem zakaźnym i ośrodkiem kwarantanny. Nie mniej istotne wydają się zasługi innego lekarza Bogumiła Arendzikowskiego który pierwszy powiązał ze sobą zachorowania, dostrzegając ich podobieństwa, przed czym wzdragali się urzędnicy. Ci ostatni obawiali się wybuchu paniki, a w dodatku ospę zwaną też czarną panią przywlókł do Polski ze służbowego wypadu do Indii podpułkownik SB, który pojechał tam pod fałszywym nazwiskiem, co początkowo sprzyjało utajnianiu sprawys.

Większość z siedmiu ofiar śmiertelnych ówczesnej epidemii i 99 osób, które wtedy zachorowały – stanowili pracownicy służby zdrowia. Ich ofiarność powstrzymała jednak rozprzestrzenianie się zarazy. A niektórzy autorzy prognoz jak Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) zakładali, że umrze 200 osób, zachoruje nawet 2 tys. Jednak jeszcze w tym samym 1963 r. właśnie we Wrocławiu mogły się odbyć zaplanowane Mistrzostwa Europy koszykarzy, a Polacy zamiast dalej martwić się epidemią cieszyli się z drugiego miejsca w tym turnieju. Dziś sytuacja okazuje się trudniejsza, ale wciąż nie brak tradycji, do której – nawet jeśli władza jej nie zna – zawsze możemy nawiązywać.                                                 

[1] Andrzej Chciuk. Atlantyda. GRYF, Warszawa 1989, s. 107
[2] Jerzy Paszek.  Żeromski. Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2001, s. 101
[3] ibidem s. 97

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 3

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here