Rozmowy opozycji o jednej wspólnej liście do Sejmu idą jak po grudzie. To dobra wiadomość dla Polski. Ich sukces groziłby bowiem utrwaleniem plemiennego podziału, o którym marzą zarówno w siedzibie PiS przy Nowogrodzkiej jak w redakcji “Gazety Wyborczej” na Czerskiej.

Nie może zresztą być inaczej, skoro w jedną wspólną listę opozycji nikt nie wierzy. 

Przewodniczący Lewicy Włodzimierz Czarzasty głośno oznajmił, że politycy są już po słowie, co nie znalazło pokrycia w rzeczywistości. Natomiast w niejawnych rozmowach, jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, Czarzasty domagał się ni mniej ni więcej tylko pisemnych gwarancji, że po wyborach jego partia wejdzie do rządu… niezależnie od ich wyniku. Nikt mu tego nie da, co oczywiste.

Tymczasem Donald Tusk zapowiedział forsowanie przez Platformę Obywatelską w przyszłym Sejmie aborcji na życzenie, co oznacza, że zamierza nie tylko odebrać Lewicy wyborców, ale wprost ją z elektoratu wyzerować. Intencja oczywista, Tusk miał prawie trzydzieści lat, żeby dotyczące przerywania ciąży regulacje liberalizować i z żadnej okazji nie skorzystał. Teraz chce przejąć lewicowy kawałek tortu szacowany na 7-10 proc głosujących Polaków, więc nagle problem go zainteresował, nawet za cenę buntu i strat we własnej formacji (Bogusław Sonik). Trudno więc dziwić się Czarzastemu, że wobec podobnych zamiarów koalicyjnego patrona domaga się gwarancji na piśmie. A tym bardziej Tuskowi, że na to nie przystanie. Czarzastego ograć potrafi, ale wobec PiS pozostaje bezradny. Dlatego TVP Info tyle miejsca poświęca Koalicji Obywatelskiej – Platformie Obywatelskiej, a tak mało choćby partii Szymona Hołowni czy własnym koncepcjom Polskiego Stronnictwa Ludowego. Wróg znany i obliczalny znaczy w polityce niemal tyle co przyjaciel. Zaskoczy nas raczej ten pierwszy niż ten drugi.

Dla Jarosława Kaczyńskiego przywództwo Tuska “na opozycji”, jak niegramatycznie mówią w swoim szpetnym slangu politycy, stanowi gwarancję, że jeśli nawet przegra, to zachowa pakiet kontrolny, mając wciąż swojego prezydenta Andrzeja Dudę. Co to oznacza? Wpływy i bezkarność. Dokładnie to samo obejmujący władzę Władimir Putin zaoferował oddającej mu ją “familii” Borysa Jelcyna. Lansowana i wciąż nie porzucona przez PiS koncepcja zmniejszenia liczby posłów wybieranych w okręgach oznacza przecież wymuszenie na opozycji porozumienia o wspólnej liście, bo przy tak zmienionej ordynacji miejsce w Sejmie znajdzie się i tak wyłącznie dla dwóch sił politycznych. Ustawi to kolejkę pretendentów do całowania prezesowskich pierścieni Kaczyńskiego i Tuska z suplikacją o obecność na liście. PiS jednak nie musi na razie zmian wprowadzać, bo opozycja jednolitofrontową gadaniną rozbraja się sama.   

Świetna koncepcja, gorzej, że społeczeństwo znowu nie dorosło 

O wspólnej liście mówią liderzy najsilniejszej sondażowo w opozycji Platformy Obywatelskiej (w Sejmie występującej pod słabo zleksykalizowaną marką Koalicji Obywatelskiej), bo to oni rozciągnęliby nad nią kontrolę. Także selekcjonerzy z “Gazety Wyborczej”, którzy hejtem utrąciliby niewygodnych dla siebie kandydatów, tak jak w 2001 r. udaremnili gotowe już, sensowne i dobrze rokujące porozumienie powstałej dopiero Platformy Obywatelskiej ze środowiskiem Unii Polityki Realnej, obsesyjnie cytując bzdurne wypowiedzi drugorzędnego działacza tej ostatniej Stanisława Michalkiewicza, przezywanego “Nasrallahem” ze względu na kuchenny antysemityzm, przypominający liderów Hamasu palestyńskiego. 

Argumenty typu “w jedności siła” używane za wspólną listą nadają się na obóz harcerski i ognisko z Mariuszem Błaszczakiem jako honorowym drużynowym, ale nie dla wyborcy opozycyjnego, który – co dokumentują wszelkie dokładnie sondaże – wykształceniem, samodzielnością i wiedzą o świecie przewyższa zwolennika partii władzy. 

Co więcej – koncepcja wspólnej listy w ogóle tego, co myślą polscy wyborcy, nie bierze pod uwagę. A z sondaży wynika, że większość z nas nie życzy sobie powrotu Tuska do władzy. A przecież to on ma jedynej liście patronować. Jednościowa retoryka z pewnością nie trafi do ogółu wyborców Polski 2050, których jest co najmniej kilkanaście procent (popierają Hołownię właśnie dlatego, że Tuskowi nie ufają) ani do konserwatywnej części zaplecza ludowców, gdzie prezesa Władysława Kosiniak-Kamysza po jego równościowych koncesjach na rzecz LGBT przezywano “tęczowym Władkiem”, aż żeby powagę odzyskać musiał, jak chcieli księża z wiejskich parafii, zagłosować za odrzuceniem bez czytania projektu aborcji na życzenie, czego liberalni przyjaciele nie mogą mu darować.

Bez wątpienia jednak dużo ważniejszym argumentem przeciw psychozie wspólnej listy pozostaje fakt, że całkowicie głusi na jednościową retorykę wydają się ci, co przesądzą o wyniku tych wyborów: głosujący po raz pierwszy oraz starsi ale niezbyt polityką zainteresowani. Dla nich partyjne skrótowce, którymi podniecają się media, to tylko jakieś literki. Chętnie zagłosowaliby na swojaka, przedsiębiorcę, który tworzy miejsca pracy, więc może i ich zatrudni, albo jakiegoś większego biznesmena, co się dorobił, więc kraść nie będzie, jak ci obecni politykierzy. Wychowani na grach komputerowych, nie wiedzą kim jest Jacek Żakowski, a symetryczne upadki Tomasza Lisa i Jacka Kurskiego tylko potwierdziły ich podświadomą gorzką wiedzę o degeneracji establishmentu.

Dla inteligenta, znużonego łomotaniną “Wyborczej” i TVP Info, zniesmaczonego ostentacyjnym brakiem bezinteresowności polityków, wydarzeniem stałoby się skaptowanie literackiej noblistki Olgi Tokarczuk. Zaś na jego koledze, co przed laty po ósmej klasie poszedł do zawodówki, żeby szybciej mieć własne pieniądze, wrażenie wywrzeć może wyłącznie akces Kamila Stocha do którejś z rywalizujących formacji. I w takiej skali, proszę państwa, trzeba operować – chciałoby się powiedzieć drepczącym nerwowo w miejscu politykom. Z powagą rozprawiającym, do kogo przystanie Jarosław Gowin, cieszący się poparciem co setnego polskiego wyborcy. Albo co pocznie Zbigniew Ziobro, już przed laty zawstydzany przez słuchaczy Radia Maryja, gdy sprzeciwił się Kaczyńskiemu.  

Potrzebę zmiany skali działania rozumieli w przełomowym czasie liderzy Komitetu Obywatelskiego, w tym jego szef Andrzej Machalski, przed 4 czerwca 1989 r. oferujący miejsca na listach wyborczych Andrzejowi Wajdzie i Edmundowi Osmańczykowi, szybowniczce Adeli Dankowskiej i powszechnie szanowanemu rektorowi Grzegorzowi Białkowskiemu. Zamiast łączyć skrótowce (pamiętacie Państwo… Chrześcijańską Unię Jedności z “Psów” Władysława Pasikowskiego?), warto może najpierw zamówić porządne badanie opinii publicznej, z czyim zdaniem Polacy dziś się liczą, gdy nie na już z nami od kilkunastu lat Jana Pawła II, rektorzy zamiast o dobre imię bardziej troszczą się o granty, zaś zawodowi działacze charytatywni w wygadywaniu głupstw, jak wskazuje przykład Janiny Ochojskiej (sprzeciwiała się dawaniu pieniędzy osobom, goszczącym uchodźców ukraińskich), czynią konkurencję zawodowcom z Wiejskiej. 

Bez takiego rozpoznania powtórzy się sytuacja nie z czerwca 1989 r. ale końca roku następnego kiedy to nieznany wcześniej kandydat z Kanady Stanisław Tymiński przeszedł do drugiej tury wyborów prezydenckich kosztem premiera Tadeusza Mazowieckiego i w niej dopiero uległ Lechowi Wałęsie, pozyskując jednak poparcie ponad jednej czwartej Polaków. Elity pomstowały wówczas, że społeczeństwo nie dorosło do demokracji. Chociaż właśnie objawiło coś przeciwnego: że oceniać potrafi.

Dostrzega powagę sytuacji znakomity pisarz Szczepan Twardoch, który nie byłby sobą, jakby niepokoju nie ubrał w zabawną anegdotę: “W jednym z odcinków rysunkowego serialu “Simpsonowie” Lisa sprawdza, czy jej brat Bart jest głupszy od chomika. W tym celu podłącza do prądu jedzenie. Chomik zraża się po pierwszym porażeniu. Bart natomiast, ciągle rażony prądem, raz za razem próbuje zjeść podłączone do prądu ciasteczko, “ała, ała, ała, ała, ała”.     Polska liberalna inteligencja zachowuje się od lat tak samo jak Bart. Oczekuje innych rezultatów, podejmując ciągle te same działania. Spindoktorzy PiS-u nauczyli się zaś tę racjonalność bezwzględnie wykorzystywać do mobilizowania swoich wyborców – i udało się również (..) w wyborach prezydenckich, chociaż o włos, bo kandydatów dzieliła różnica kilkuset tysięcy głosów, przy ponad dwudziestu milionach oddanych” [1].

Tyle, że jeśli dobrze pamiętamy całą historię, to podmienienie kandydata PO w trakcie kampanii pod pretekstem odroczenia wyborów z powodu pandemii i zastąpienie Małgorzaty Kidawy-Błońskiej przez Rafała Trzaskowskiego miało na celu wcale nie pokonanie Andrzeja Dudy, lecz zablokowanie innych jego potencjalnych konkurentów. Całkiem jak dzisiaj jedna wspólna lista alternatywna, chociaż wcale nie tak niebezpieczna dla PiS, chciałoby się porównać. Bo też Trzaskowski wygrać wtedy…. nie miał prawa. I na zwycięstwo nie zasłużył, nawet jeśli nie było jego celem.  

Jak wywodzi bowiem dalej Twardoch w swoim “Wielkim Księstwie Groteski”: “Popierający Trzaskowskiego intelektualiści, piosenkarze, pisarki i pisarze tradycyjnie nie potrafili powstrzymać swojej pogardy dla, jak mówili, śmierdzących wódką i kiełbasą starych, niewykształconych mieszkańców wsi, którzy na dodatek mają czelność głosować (starzy ludzie ze wsi głosują, urządzając kraj młodym – okropność!), a ich głos, o zgrozo, waży tyle samo co głos mądrych, oświeconych, często myjących zęby i ładnie ubranych” – ironizuje smutno Twardoch, co do którego możemy się domyślać, że z pewnością na Andrzeja Dudę nie głosował [2].             

Dla dwóch partii parlament – obłuda i zamęt

Projekt jednej wspólnej listy opozycji opiera się na obłudzie, ubóstwie myślowym i braku potwierdzających jego użyteczność analogii historycznych.

Lista Komitetu Obywatelskiego ułożona na zwycięskie dla Solidarności wybory czerwcowe z 1989 r. wcale nie była wspólna. Zadbali o to Bronisław Geremek z Jackiem Kuroniem. Nie dopuszczono Konfederacji Polski Niepodległej, która dwa i pół roku później w całkiem już wolnych wyborach bez kontraktu wprowadziła do Sejmu ponad 50 posłów. Zabrakło miejsc – co szczególnie gorszące – dla wielu liderów pierwszej, dziesięciomilionowej Solidarności z lat 1980-81, którzy narazili się Lechowi Wałęsie. Na znak protestu z kandydowania zrezygnowali wtedy mec. Jan Olszewski i Tadeusz Mazowiecki, opowiadający się za formułą szerszą… i przyzwoitszą. Nie ma więc się do czego odwoływać. Fantomy wyobraźni zbiorowej nie przesłonią mankamentów chybionych teorii, nawet siła perswazji “Wyborczej” tego nie zmieni.  

Co to za wspólna lista opozycji, skoro żadnych rozmów nie toczy się z opozycyjną bezsprzecznie Konfederacją cieszącą się poparciem nawet do 12 proc elektoratu, która już uczestników negocjacji zdążyła nazwać “bandą czworga” (PO-KO, Polska 2050 Szymona Hołowni PSL, Lewica). W odpowiedzi nawet raczej umiarkowany w środkach wyrazu Hołownia nazwę Konfederacji demonstracyjnie wymawia z rosyjska, bo zresztą liderzy partii Krzysztofa Bosaka wiele razy po 24 lutego br. prezentując się jako “pożyteczni idioci Putina” (w leninowskim, nie psychiatrycznym rozumieniu tej frazy) poniekąd na to zasłużyli. Opozycją jednak niewątpliwie pozostają. Co więcej, na Węgrzech bratni wobec Konfederacji Jobbik przystał do koalicji sił prodemokratycznych, która w wyborach wystawiła jedną listę, a wygrał jak zwykle… autokrata Viktor Orban. To jednak kolejny argument przeciw jednej wspólnej liście w Polsce.

Raz już zresztą stała się ona faktem. Zbudował ją Grzegorz Schetyna, ówczesny przewodniczący Platformy Obywatelskiej na eurowybory wiosną 2019 r. Skaptował PSL i Lewicę. W wyborach jednak, zgodnie ze słynnym powiedzeniem Gary’ego Linekera, że futbol to taka gra, w której w każdej z drużyn biega po jedenastu, a zawsze wygrywają i tak Niemcy – ponownie zwyciężyło Prawo i Sprawiedliwość. Podobnie jak niedawno na Węgrzech autokrata Viktor Orban.

Dużo bardziej pouczający okazuje się przykład Słowenii, do niedawna rządzonej przez ekipę równie fatalną jak pisowska, kierowaną przez Janeza Janszę, towarzysza podróży “pociągiem przyjaźni” Jarosława Kaczyńskiego i Mateusza Morawieckiego do Kijowa. Robert Golob wystartował tam do wyborów jako ostatni, odrzucił umizgi kłócących się zawzięcie między sobą zawodowych obrońców demokracji, rozprawiających o jedynej słusznej liście – po czym pokonał zarówno ich, jak Janszę autokratę. Ze Słoweńcami  rozumiemy się nawzajem, nawet gdy każdy z nas mówi w swoim języku, nic więc nie stoi na przeszkodzie, by wziąć z nich dobry przykład.

Trudno uwierzyć, by po zdarzeniach tak dramatycznych jak pandemia i exodus uchodźców ukraińskich preferencje polityczne Polaków pozostały jak zabetonowane. Nie da się więc wykluczyć, że Szymon Hołownia albo nawet ktoś, kogo z wielkiej polityki jeszcze nie znamy, wystąpi w roli gajowego ze znanej anegdoty, który zdenerwuje się i wygoni wszystkich z lasu.

Milcząca większość – w odróżnieniu od jedynej słusznej wspólnej listy – nie jest złudzeniem ani fantomem. Wystarczy wymienić grupy społeczne, których interesów nikt dziś nie reprezentuje: to przedsiębiorcy utrzymujący państwo, klasa kreatywna, pracująca na to, by nie stało się przestarzałe, wreszcie nowe roczniki, które całe życie nie będą realizować swoich ambicji wyłącznie przy okazji humanitarnej pomocy uchodźcom, z całym dla nich i naszych ukraińskich gości szacunkiem: z czasem przecież jedni i drudzy upomną się o swoje, przestaną być petentami i wolontariuszami. Zapragną współdecydowania.  

Jeśli nie teraz to kiedy, chciałoby się powiedzieć. Niedawno żegnaliśmy Michaiła Gorbaczowa, polityka, który kierował się właśnie tym ostatnim mottem. Również los jego ojczyzny stanowi dowód, że światem nie rządzą wcale starannie dopracowane w zaciszu gabinetów plany polityków. I ich również czasem zaskakują efekty własnych działań, obracające się nierzadko w przeciwieństwo wcześniejszych zamierzeń. Zaś człowiek, który po II wojnie światowej powstrzymał komunizm, amerykański prezydent demokratyczny Harry Truman zwykł mawiać, że gdyby Mojżesz kierował się badaniami opinii publicznej, po dziś dzień siedziałby w Egipcie… Tym zbić można triumfalne obwieszczenia o sondażach, dających zjednoczonej opozycji 50,5 proc w przyszłych wyborach [3]. Wystarczy przypomnieć, że dopuszczalny błąd takich badań wynosi… 2-3 proc. Co akurat w tym wypadku okazuje się całkiem kluczowe. 

[1] Szczepan Twardoch. Wielkie Księstwo Groteski. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021, s. 198

[2] Twardoch, op. cit, s. 200

[3] badanie Pollster dla SuperExpressu z 21-22 września 2022 r.        

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 3

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here