Kampania wyborcza nie porywa społeczeństwa. Rozgrywanie jej przez partyjnych liderów – bo kandydaci są tylko narzędziem – w konwencji wojny plemiennej wzmaga sceptycyzm obywateli. Oby nie zaowocowało to niską frekwencją, bo właśnie słabość polityków stanowi argument za tym, by ich wymienić. 

Chodzący na co dzień w T-shircie z napisem „TVP łże” Sławomir Gajewski umieścił na własnym białym busie rymowankę „wolę w szambie zanurkować niż na Dudę zagłosować”, a także wizerunek urzędującego prezydenta w błazeńskiej czapce Stańczyka. Dołączył też hasełko „WyPAD 2020”. Bizantyjski skrót od „prezydent Andrzej Duda” wymyślili sami pisowscy biurokraci, jakby miał przydać głowie państwa majestatu. Na tle tego ostatniego służby upartyjnionego państwa okazują się przeczulone, skoro Gajewski został zatrzymany przez policję. Po obcesowym przeszukaniu na komisariacie obywatela z Gdańska czeka sprawa o obrazę prezydenta. Jak w soczewce perypetie dowcipnego Gajewskiego pokazują zaangażowanie struktur państwa – w tym siłowych – we wspieranie coraz mniej pewnej reelekcji Dudy.

Zaś do wyeliminowania z polskiego prawa paragrafów przypominających przepisy o obrazie majestatu z dawnych kodeksów państw zaborczych wzywają od lat co światlejsi juryści. Napotyka to jednak na stały i skuteczny opór. Przypomina się anegdota o rozmowie rosyjskiego stypendysty w czasach Leonida Breżniewa z jego amerykańskim gospodarzem.

– U nas jest taka demokracja, że mogę stanąć przed Białym Domem i krzyczeć: precz z Reaganem – chwalił swoich Amerykanin.

– E, co tam, to ja też mogę wyjść na Plac Czerwony i krzyczeć: precz z Reaganem – nie dał się zbić z tropu radziecki gość.

Warto pamiętać o tej dykteryjce w przeddzień wizyty Dudy u Donalda Trumpa, chociaż obywatela Gajewskiego zapewne ona nie rozbawi. Zbiera na adwokata.       

Z poprzednich prezydenckich wyścigów pozostały również żarty i grepsy. Pamiętamy jak hasło zwycięskiego Aleksandra Kwaśniewskiego „Dom wszystkich Polska” lud zmieniał na „Dom wszystkich Kolska” bo przy tej ostatniej ulicy zlokalizowano warszawską izbę wytrzeźwień, a kłopoty prezydenta z utrzymaniem postawy pionowej w Charkowie oraz apele do Ludwika Dorna i psa Saby „nie idźcie tą drogą” pozostawały znane. Gdy pięć lat temu wygrał Duda, dyżurnym memem stał się obrazek Zygmunta III Wazy złażącego z kolumny, by uciekać z Polski do rodzinnej Szwecji.

Furorę zrobił też teledysk zwolenniczki PiS, zawodzącej – bez komediowych intencji – w konwencji operowej arii: Andrzej Duda prezydentem, dla zwycięzcy konia z rzędem… Również kiedy w 2000 r. działacze AWS z Legionowa wyśpiewywali na cześć goszczącego u nich Krzaklewskiego mądry Maryjan, piękny Maryjan, co utrwaliły ekipy telewizyjne, celem prostodusznych gospodarzy nie było wcale pogrążenie kandydata lecz sprawienie mu niespodzianki, przyjemności i prezentu. Wyszło inaczej.  

Nie oznacza to oczywiście, żeby wybory prezydenckie – dla Polaków najważniejsze, czego dowodzi zarówno wymierny wskaźnik frekwencji jak poziom okazywanych przy ich okazji emocji – odbywały się zwykle w pogodnym klimacie. Wprost przeciwnie, całym kampanijnym folklorem Polacy zwykli poprawiać sobie nastrój w trudnych momentach. W pierwszym roku nowej Polski, już nie PRL, 1990, cały kraj wstrzymał oddech, kiedy do drugiej tury zamiast faworyzowanego premiera Tadeusza Mazowieckiego wraz z pokojowym noblistą Lechem Wałęsą przeszedł egzotyczny reemigrant z Kanady Stanisław Tymiński, bo poparcie okazane mu w Polsce B stało się reakcją na społeczną niesprawiedliwość planu Leszka Balcerowicza. Bunt przy urnach okazał się zresztą możliwy do przewidzenia. Byliśmy głupi – podsumował po latach zadufanie elit historyk idei Marcin Król. Ten sam, który dwa lata wcześniej w trakcie spotkania na Zamku Królewskim zadał Michaiłowi Gorbaczowowi słynne pytanie o aktualność doktryny Leonida Breżniewa o ograniczonej suwerenności państw socjalistycznych, zaś brak jej potwierdzenia przez sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego stał się z kolei dla polskich towarzyszy sygnałem, że… muszą radzić sobie sami.

Przed dziesięciu laty cieniem na wyborach położyła się katastrofa smoleńska, chociaż toutees proportions gardees warto pamiętać, że tegoroczna tragedia Polaków, pandemia wywołana przez wirusa z Wuhan kosztowała już trzynastokrotnie więcej ofiar. Do tego, że kampania jest smutna, nijaka i dość jednostajna przyczynia się jednak również brak inwencji polityków. Co nie znaczy, że zupełnie brakuje przedwyborczego humoru. Aż dwa grepsy pojawiły się przy okazji plenerowej konwencji Krzysztofa Bosaka, kandydata o którym niezależnie od przyszłego wyniku już teraz da się powiedzieć, że okazał się lepszy od oczekiwań z nim związanych, do czego przyczyniło się też odstawienie na bok otaczającej go starej gwardii z Januszem Korwin-Mikkem i Grzegorzem Braunem włącznie. Młody celebryta już teraz przebił szklany sufit, nie do sforsowania dla dotychczasowych kandydatów idących po prawej bandzie od samego Korwina po Marka Jurka.

Dla którego kandydata warto zmoknąć  

Czy można przyjść do eleganckiej restauracji w stołecznej pięknej dzielnicy z wielką biało-czerwoną flagą, nie żadną tam chorągiewką, tylko prawdziwą, jak na mecz? Oczywiście, że tak – pod warunkiem, że obok w parku odbywa się plenerowa konwencja Krzysztofa Bosaka, rozgoniona przez burzę. Przy tej okazji żartowano zarówno z kandydata jak z PiS.

Z Bosaka – że Pan Bóg nawałnicę tę zsyłając pokazał, że nie lubi kandydata tak często powołującego się na religię i społeczne nauczanie Kościoła.

Z rządzących zaś – że pisowska władza po raz pierwszy od pięciu lat powiedziała prawdę, bo pioruny poprzedził precyzyjny komunikat Rządowego Centrum Bezpieczeństwa rzetelnie – jak nie w tej epoce – ostrzegający przed anomaliami. „W trakcie burzy znajdź bezpieczne schronienie” – czytaliśmy w sms-ach z RCB.

A ja, ewakuując się wraz z innymi w strugach deszczu z parku na Powiślu, zastanawiałem się dla którego kandydata w tej kampanii… warto by w podobnych okolicznościach przyrody zostać i zmoknąć. Dla Bosaka, z całym dla niego szacunkiem, z pewnością nie… Wyszło mi, że być może dla dwóch: Władysława Kosiniak-Kamysza i Szymona Hołowni, którzy jako jedyni wykroczyli poza nudę i sztampę. Objeżdżający Polskę rodzącym beatlesowskie skojarzenia jaskrawożółtym kamperem Hołownia wszędzie ogłasza nowe pomysły, a Kosiniak-Kamysz przekaz kampanijny nawet podwoił, organizując równolegle z własnymi briefingi żony Pauliny na temat dobroczynnych akcji i zbiórek.    Ale to nie oni nadają ton obecnej kampanii. Zdominowali ją bezwzględnie Andrzej Duda i Rafał Trzaskowski – mocni nie za sprawą charyzmy, której żaden z nich nie ma, ani osobowości, której nie objawili ani w kampanii ani w dotychczasowej karierze – lecz dzięki potędze wspierających ich wehikułów politycznych. W wypadku Dudy dochodzi do tego praktycznie cały aparat państwa z dokooptowaną do niego już za rządów PiS telewizją, niegdyś publiczną, teraz znowu państwową. O siłach porządku – a słowa te znów po ponad 30 latach brzmią ironicznie w polskim kontekście – była już mowa na wstępie. Gdy wokół Dudy tłoczyli się wyborcy w Garwolinie, protestujących na warszawskich ulicach przedsiębiorców policja co najmniej cztery razu atakowała pod pretekstem braku masek i zachowania stosownych w dobie COVID-19 dwumetrowych dystansów, podobnie zresztą jak demonstrujących przed Sejmem Obywateli RP. Uczestników smoleńskich miesięcznic i rocznic nikt z zapominania o maskach i łamania obowiązkowego odstępu nie rozlicza.

Orban, Kaczyński i marionetki   

Stopień wykorzystania przez Dudę i wspierające go PiS w tej kampanii struktur państwa przywodzi na myśl praktyki węgierskiego Fideszu, wirtuozersko opisane przez Ziemowita Szczerka w jego znakomitej „Via Carpatia”. Pisarz relacjonuje jak syn agronoma Victor Orban w swojej rodzinnej wsi Felcsut zbudował stadion na większą liczbę widzów, niż… ma ona mieszkańców, bo zawsze pasjonowała go piłka nożna. Premier Orban pozostaje dla Jarosława Kaczyńskiego wzorem niedoścignionym z naciskiem… na to drugie. Ich wzajemne relacje oddać można słowami z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego: tacy przyjaciele, co się nie lubią. Orban w instytucjach europejskich głosuje razem z Kaczyńskim kiedy mu się to opłaca. Jeśli trzeba – węgierski lider upokorzy go spektakularnie, jak wówczas gdy dla własnej kalkulacji poparł kandydaturę  Donalda Tuska na prezydenta Zjednoczonej Europy, zadając Kaczyńskiemu dwa ciosy w jednym: wsparł jego największego wroga i doprowadził do bezprecendsowego wyniku głosowania 27 do 1 oddającego izolację pisowskiej Polski w Europie. Kaczyński kiedyś obiecywał w Warszawie Budapeszt, dziś mamy u nas tylko jego karykaturę. Różnica pozostaje jedna, podstawowa. Orbana zjednoczona Europa nie znosi, ale się z nim liczy. Z Kaczyńskiego wyłącznie się śmieje…

Sam Duda bierze przykład z papkinowskich zachowań Kaczyńskiego, specjalisty od urojonych zwycięstw na fredrowską naprawdę miarę i z ostatniego tygodnia kampanii (sobota to już cisza wyborcza) poświęca dwa dni żeby udać się do Waszyngtonu, jakby w Polsce doby pandemii nie był potrzebny pozostający na miejscu prezydent. Enuncjacje pisowskiej propagandy, że Duda okaże się pierwszym szefem państwa, przyjętym przez Donalda Trumpa w Białym Domu od początku pandemii przypominają mi zachwyty niejakiego docenta Zięby, marksisty-leninisty, który z całą powagą tłumaczył nam w trakcie wykładu z nauk politycznych w 1985 roku, jak wielkim sukcesem jest przeniesienie szczytu państw – stron Układu Warszawskiego z Bułgarii gdzie pierwotnie był planowany do Polski dokładnie w 30-lecie zawiązania tego sojuszu. A my, studenci polonistyki, oczytani już w „Zniewolonym umyśle” Czesława Miłosza i „1984” George’a Orwella rechotaliśmy w tym Auditorium Maximum w kułak, zaś ci mniej odważni z głową wciśniętą pod pulpit… W nowej Polsce docent Zięba ogłosił się konserwatywnym narodowcem, ale nauk politycznych nie porzucił.

Deszczowa piosenka korwinowców

Zwolennicy Bosaka przemoknięci rozgrzewają się po wiecu.

– Czy to pan zamawiał przy barze dziewięć szotów wódki? – upewnia się kelnerka u jednego z nich. Jeszcze jest przed 13.00, w czasach gen. Jaruzelskiego o tej porze w ogóle nie można się było legalnie napić, ale to przecież wolnościowcy.

– Mam Ray bany – chwali się jeden.

– Za każdym razem tyle gadasz, jak kupisz okulary – narzeka drugi.

Wiele się zmieniło. Restauracja „Na Lato” mieści się w dawnym budynku SLD – wtedy nazywała się „Żubr”, kombinowali tu ludzie postkomunistycznego ministra zdrowia Mariusza Łapińskiego włącznie z osławioną Małgorzatą Kazubowską. Jednak przy Łukaszu Szumowskim i jego setkach milionów złotych dla własnej rodziny i to w dobie pandemii – profesor doktor minister Łapiński stanowi wzór urzędniczej skromności i rzetelności. Ale kto go pamięta.

Kiedyś ci w markowych ciuchach i z takimiż dodatkami obstawiali partie głównego nurtu albo ostentacyjnie deklarowali, że wybory ich nie interesują. A ci tutaj pracują dla kandydata alternatywnego czy – jeśli użyć nomenklatury amerykańskiej – pretendenta alt-prawicy. Bosak wydaje się trzecim po Hołowni i Kosiniak-Kamyszu odkryciem tej kampanii. Ale widać już, że Polski nie zawojuje. Nie tylko z własnej winy.        

Ustawka potentatów czyli co zostanie w rodzinie 

Dzieją się w tej kampanii dziwne rzeczy. „Gazeta Wyborcza” niby popiera Rafała Trzaskowskiego, ale tak by mu zaszkodzić: podsyca choćby spór o prawa społeczności LGBT, wywołany przez sztabowców PiS. Broniony jeszcze niedawno przez Ewę Milewicz Andrzej Duda  należał wszak od Unii Wolności, trochę już zapomnianej, ale swego czasu nazywanej nawet „partią Gazety Wyborczej”. Doktryna Milewicz zakłada, że Duda jest nasz i nie wolno go ruszać. Publicystkę oburzyło swego czasu odnotowanie na łamach „Wyborczej” książki o życiu prywatnym Dudy: tyle, że jak dawna członkini KOR doskonale wie, że w Polsce prezydent nie ma życia prywatnego, bo jest utrzymywany z naszych podatków wraz z obfitym budżetem na cele reprezentacyjne. Uderza ta moralność Kalego, co zaskakuje tym bardziej, że niedawno „Gazeta” nagłośniła apel nawiedzonej polonistyki z Sochaczewa o wyrzucenie za rasizm z listy lektur szkolnych „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza. Intelektualne aberacje pani nauczycielki mam moralne prawo krytykować, bo przed wojną w niedalekich od Sochaczewa Budach Iłowskich moja babcia uczyła polskiego dzieci polskie i niemieckie – bo taki był skład narodowościowy osadników na tych terenach – i nie próbowała zmieniać listy lektur, ustalanej wówczas przez ministra Jędrzejewicza. Pójdźmy jednak dalej za sienkiewiczowskim wątkiem.

Zero osobowości czyli ubóstwo kampanii 2020

Mizerię widać gołym okiem. Święta wojna PiS z PO o charakterze starcia plemiennego zdominowała przekaz, chociaż wciąż pozostajemy jednym narodem i społeczeństwem we wspólnym państwie, które cierpi na te wymianie ciosów. Walka zastępuje konkurs osobowości i projektów.

Read more

Kali być politycznie niepoprawny, ale też Kali mieć w „Wyborczej” wyznawców: skoro chronimy nieistniejącą prywatność Dudy to dlaczego „Gazeta” glanowała – że posłużę się knajackim językiem jej redaktorów – byłą już szefową jego kampanii mec. Jolantę Turczynowicz-Kieryłło za to, że napadnięta wraz z synem po północy w Milanówku w obronie własnej ugryzła napastnika, ściskającego ją wówczas za gardło? Zapewne dlatego, że cytująca Zbigniewa Herberta, a nie Rymkiewicza, Wencla czy innego pisowskiego grafomana pani mecenas stwarzała realną groźbę, że wokół dotychczas intelektualnie biernego prezydenta stworzy trust mózgów na tyle mocny, że… przestanie on „Wyborczej” potrzebować. I to za to jej publicystycznej egzekucji dokonał na łamach zastępca Adama Michnika Jarosław Kurski. Lud polski nie jest ciemny – jak niesprawiedliwie twierdzi rodzony brat autora ataku członek zarządu TVP Jacek Kurski – i nie uwierzy, że brajdaki się nie porozumiewają i nie dzielą strefami wpływów. Tylko dlaczego mamy im to ułatwiać.          

Wojna plemienna okazuje się tylko ustawką. Wrogość – pozorem. Niedawno nawet media głównego nurtu („Onet”) przyznały, że PiS łączy z PO niejawne porozumienie, dotyczące debat telewizyjnych z udziałem – lub bez – ich kandydatów.

Skoro od grepsów zaczęliśmy, pamiętamy, jak odpowiedział ulubieniec „Wyborczej” Aleksander Kwaśniewski na pytanie dziennikarza:

– A dobro Polski?

– Dobropolski? Nie znam takiego kandydata.

Wbrew wszystkiemu – wybory prezydenckie to jednak poważna sprawa. Nie pozwólmy się tylko przekonać politykom, że jest inaczej. Powinno im wystarczyć, że ich utrzymujemy z naszych podatków. Oby już niedługo.                              

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 3

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here