Nikt nie hejtuje tak, jak oświeceni proeuropejscy demokraci
W kampanii przeciw Jolancie Turczynowicz-Kieryłło „Gazeta Wyborcza” za głównego świadka uznała osobnika, który po północy w podwarszawskiej miejscowości napadł i dusił kobietę i jej 15-letniego syna. Cała sytuacja niewiele mówi nam o szefowej kampanii Andrzeja Dudy, dużo więcej o Adamie Michniku i jego podwładnych. Jeszcze niedawno pisma koncernu Agory epatowały akcjami przeciw przemocy wobec kobiet. Teraz się okazało, że tyle one warte, co dawne solidarnościowe sentymenty, z których potem pozostało tylko kumplowanie się z Kiszczakiem.
Zaś zastępcy naczelnego „Gazety Wyborczej” Jarosławowi Kurskiemu, po knajacku natrząsającemu się z pani mecenas, która broniąc się, z cudzą ręką na gardle – co potwierdza obdukcja – ugryzła napastnika, jako dawny jego kolega redakcyjny doradzić mogę: – Jarku, zajmij się lepiej młodszym bratem. On potrzebuje Twojej pomocy. To, co wyprawia w TVP pokazuje, jak desperacko o nią woła [1].
Latem 1990 roku, jeszcze w dawnym żłobku, stanowiącym pierwszą siedzibę „Gazety Wyborczej” zaczęliśmy odbierać kolejne telefony, z których wynikało, że po Bieszczadach grasuje osobnik, przedstawiający się jako nasz kolega redakcyjny. Korzystał z gościny na plebaniach, gdzie spał, jadł i pił za darmo, czym chata bogata tym rada. Dopiero gdy obiecane teksty o osiągnięciach parafii nie ukazały się na naszych łamach, rozeźleni proboszczowie zaczęli wydzwaniać na Iwicką. Fałszywy redaktor wiedział co robi, wyruszając w wakacyjną podróż za jeden uśmiech. Hasło „Gazeta Wyborcza” otwierało wtedy wszystkie drzwi.
Sam się o tym przekonałem, gdy w marcu 1990 r. jako 25-latek z czteroletnim doświadczeniem w podziemnej prasie KPN i Solidarności pojechałem do Konstancina tropić afery budowlane, bo działacz PAX stawiał tam fabrykę ciśnieniomierzy w otulinie uzdrowiska. Zadzwoniłem do furtki pierwszej z brzegu willi, przedstawiając się – w odróżnieniu od grasanta z Bieszczad zgodnie z prawdą – jako dziennikarz „Gazety Wyborczej”. Właścicielka, sama w domu, nie pytając o legitymację prasową, zaprosiła mnie do środka i zostawiła w salonie, gdy poszła do kuchni zaparzyć kawę. Konstancin już wtedy nazywany był polskim Beverly Hills, samo wyposażenie salonu: meble, dywany i obrazy warte były więcej niż całe mieszkanie niejednego z warszawskich znajomych, ale pomimo cechującego pierwsze lata transformacji lawinowego wzrostu przestępczości pospolitej gospodyni słusznie była przekonana, że ze strony dziennikarza „Gazety Wyborczej” nic złego spotkać jej nie może…
Dziś niestety polski obywatel nie ma już tej pewności. Żeby to udowodnić, nie trzeba wcale przypominać fraternizowania się redaktora naczelnego Adama Michnika z dziś już nieżyjącymi autorami stanu wojennego: generałami Wojciechem Jaruzelskim i Czesławem Kiszczakiem. Adam – piszę o nim w ten sposób, bo nigdy nie przestaliśmy być po imieniu – tłumaczył mi potem, że słynne „odpieprzcie się od generała” nie dotyczyło historycznej odpowiedzialności, lecz skierowane było do napierających na Jaruzelskiego operatorów i fotoreporterów. Ale Kiszczaka za człowieka honoru uznał… Chociaż wdowa po generale próbowała potem sprzedać pisowskiemu IPN zadołowane przez męża papiery na Lecha Wałęsę.
W „Gazecie Wyborczej” wciąż pracują dziennikarze godni najwyższego szacunku, z którymi przeważnie się zgadzam – jak z Wojciechem Czuchnowskim czy Justyną Dobrosz-Oracz, a także tacy, których szanuję, chociaż ich poglądy budzą mój sprzeciw, jak rzecz się ma z Pawłem Wrońskim, którego niedawno krytykowałem, bo wydziwiał na pikietujących przeciwko Andrzejowi Dudzie w trakcie rocznicy zaślubin Polski z morzem, stanowiący moim zdaniem uzasadnioną akcję obywatelską. Zatrudnia też „Wyborcza” osoby takie jak Agnieszka Kublik, których styl oraz sposób i metody działania wzbudzają we mnie odrazę. Nie piszę tego tekstu do „Zeszytów Prasoznawczych”, więc nie o nich będzie mowa.
Gwałtowność kampanii przeciw mec. Jolancie Turczynowicz-Kieryłło przekracza wszystko, co obserwowaliśmy ostatnio – z wyjątkiem po lumpenproletariacku wystawionego palca posłanki PiS Joanny Lichockiej – i zasługuje na wnikliwą analizę. Nie da się uzasadnić argumentem, że kto sieje wiatr, zbiera burzę. Oczywiście to PiS i sam Duda odpowiadają za fale wzmożonej nienawiści w polityce – wystarczy przypomnieć prezydencką paplaninę „ojczyznę dojną racz nam zwrócić Panie” czy napuszczanie górników na sędziów w karczmie piwnej. Tyle, że Jolanta Turczynowicz-Kieryłło kampanią Dudy kieruje dopiero od środy, wcześniej dała się poznać jako wybitna adwokat, prowadząca również sprawy pro bono oraz rozległe działania edukacyjne na rzecz kultury prawnej (Akademia de Virion) i akcje przeciw hejtowi. Wiele wskazuje wręcz na to, że została zaatakowana właśnie dlatego, że się od nienawistników z PiS zasadniczo różni.
Nie znam autora tekstów o mec. Turczynowicz-Kieryłło – powiem więcej, po tym, jak je zbudował, zupełnie nie pragnę go poznać. Jeśli wzorem reporterów jednodniowego użytku z TVP Info pragnie zyskać herostratesową sławę – nie zamierzam ułatwiać mu spełnienia marzeń i nazwisko jego umieszczam w przypisie, bo na lokalizację w artykule przyzwoitego dziennikarza po prostu nie zasługuje. Analitykowi zaś po lekturze pozostaje podzielić się kilkoma spostrzeżeniami:
– Firmy obu braci Kurskich stopniowo upodabniają się do siebie wraz z rozwojem kampanii wyborczej i jej narastającą brutalizacją.
– Przy czym łatwo pomylić przyczynę ze skutkiem, bo znaleźć można aż dwa wytłumaczenia takiego procesu:
– codzienność tej kampanii charakteryzuje się agresją tak wzmożoną, że media obu braci tylko ją rzetelnie oddają, zgodnie ze swoją misją i rolą
– albo też wersja mniej dla tych środków przekazu korzystna: to właśnie one podsycają w kampanii najgorsze instynkty.
Jako młodszy brat kolegów z pierwszego NZS pamiętam z 1981 r. kiedy – licealista z Batorego i szesnastolatek – zaglądałem na strajkujący uniwersytet by pobrać bibułę, kupić książki i broszury drugiego obiegu ale także posłuchać protest-songów z niezliczonych festiwali piosenki prawdziwej, których wolnościowe przesłanie przebijało się do słuchaczy pomimo ciężkich sznapsbarytonów wykonującej je studenterii.
Lipawski, Lipawski, ty masz rozum płaski – brzmiał refren jednej z tych pieśni.
Jan Lipavski był wtedy warszawskim korespondentem „Rudeho Prava”, organu Komunistycznej Partii Czechosłowacji. Działania opozycji, Solidarności, KPN czy NZS relacjonował czytelnikom jako pasmo prowokacji, zmierzających do eskalacji przemocy. Czasem podkreślał determinację PZPR w obronie interesów polskich robotników, niekiedy frasował się też brakiem zdecydowania towarzyszy z bratniej partii i sugerował, że może trzeba będzie im pomóc. Dywizje stały na granicach.
Na rodzimym polu – bo rynku prasowego wtedy jeszcze u nas nie było – podobną jak korespondent Lipavski metodę dziennikarską stosował redaktor z DTV Tadeusz Samitowski. Z jego reportażu o konfliktach społecznych w Olsztynie wynikało, że nadużycia tam popełniają i z lewych pieniędzy stawiają sobie bezkarnie dacze funkcjonariusze Solidarności, a nie sekretarze z PZPR.
Do historii dziennikarstwa nad Wisłą, Odrą i Łyną przeszła rozmowa, jaką na potrzeby reportażu wyemitowanego potem po głównym Dzienniku Telewizyjnym Samitowski odbył przed kamerą z żoną jednego z liderów regionalnych Solidarności:
– Gdzie pani mąż?
– No… nie wiem.
– U kochanki, tak?
Rzut oka na teksty „Gazety Wyborczej” atakujące mec. Jolantę Turczynowicz-Kieryłło wystarczy, by ocenić, że nawiązują one bardziej do tradycji tow. tow. Lipawskiego i Samitowskiego, niż tej, którą dziennik Michnika oficjalnie uznaje za własną. Zatkajmy nos i poczytajmy.
Obywatel z Milanówka, gdy nastaje cisza wyborcza, udaje się niczym lokalny odpowiednik por. Borewicza ze znanego serialu o milicjantach „07 zgłoś się” na bezinteresowne nocne łowy na tych, którzy chcą tę ciszę złamać. Bohatersko już po północy zatrzymuje kobietę i jej 15-letniego syna. Oboje chwyta za szyję, powodując obrażenia, co potwierdzi obdukcja u Turczynowicz-Kieryłło. Tyle, że nie znajdą się ulotki, które jakoby pani mecenas i jej syn mieli rozrzucać [2]. Thriller dla ubogich? Jak się okazuje, wystarczy na czołówkę. Gazetową operę mydlaną o szlachetnym dusicielu – donosicielu oraz złej mecenasce można głośno czytać studentom wciąż licznych szkól medialnych jako przykład… jak tekstu dziennikarskiego pisać nie należy. Starszemu z braci Kurskich to jednak nie przeszkadza. A Michnik nie wtrąca się w takie drobiazgi.
Niejaki Umiastowski w bajce „Gazety” odwagą w ściganiu naruszycieli ciszy wyborczej dorównuje dzielności Pana Samochodzika = ormowca, który w powieści Zbigniewa Nienackiego „Księga strachów” dopadał zagranicznych kierowców, piratujących na polskich drogach. Ulubiony bohater ośmiolatków z PRL też dokonywał zatrzymań obywatelskich, tyle, że maniery miał lepsze od agresora z Milanówka, bo bab za szyje nie chwytał, tylko niczym sam generał Jaruzelski w rękę je całował. Różnice drobne, tradycja ta sama.
Turczynowicz-Kieryłło replikuje, że broniła siebie i dziecka – stąd ugryzienie napastnika – i zarzuca „Wyborczej”, że sięgnęła bruku.
To określenie publicystyczne i pejoratywne, którego prawniczka winna się wystrzegać. Miarą rzetelności „Gazety” pozostaje jednak szczegół, że już w pierwszym zdaniu jednego z artykułów tytułuje napastnika z Milanówka, a więc niewątpliwie sprawcę zdarzenia ni mniej ni więcej tylko… świadkiem [3]. To nie żart.
Pamiętam, jak w trakcie kolegium redakcyjnego podczas „wojny na górze”, która w 1990 r. podzieliła dawnych przyjaciół na zwolenników Lecha Wałęsy i Tadeusza Mazowieckiego zerwała się z krzesła Helena Łuczywo i zaczęła wykrzykiwać:
– Szmatę mi z Gazety robicie. Propagandową szmatę.
Ciekawe, co Helena sądzi o tekstach na temat szefowej kampanii Dudy. O to możemy zapytać. Nie dowiemy się jednak nigdy, jak by je ocenił czołowy dziennikarz „Wyborczej” z jej najlepszych czasów Krzysztof Leski, którego żegnaliśmy niedawno tłumną obecnością i wnikliwym wysłuchaniem pięknej homilii księdza Andrzeja Lutra – weterana NZS, jak sam Krzysiek – w kościele na pl. Teatralnym. Szkoda słów, z których inni czynią tak niegodziwy użytek.
Warto się raczej zastanowić, skąd wybór celu tego ataku i jego gwałtowność.
Mowa przez zamknięty lufcik czyli wszystkie szarości kampanii prezydenckiej
To nie polityka jest nudna, tylko kandydaci słabi i bez wyrazu. Czego brakuje pretendentom do prezydentury? Fantazji i charyzmy. Nie pojawił się żaden kandydat obywatelski, ale wciąż na niego czekamy. Mowa do chińskiego ludu przez zamknięty lufcik – tak niezapomniany socjolog Jakub Karpiński określał styl propagandy poprzedniego ustroju. Jak się wydaje, współcześni politycy wraz […]
W słynnej książce Władimira Wołkowa „Montaż” mistrz prezentuje adeptowi tytułowej sztuki reguły, pochodzące jakoby od samego mistrza Sun Tsu:
„Abudlrachmanow obszedł swoje biurko, wziął Pitmana za rękę jak dziecko i zaprowadził przed drewnianą tablicę wiszącą na ścianie. Widniał na niej następujący tekst, ułożony z fantazyjnych, stylizowanych na Daleki Wschód liter, wygrawerowanych scyzorykiem:
- Poddawaj w wątpliwość dobro
- Kompromituj przywódców
- Wstrząśnij ich wiarą, niech gardzą
- Posługuj się ludźmi złymi (..)
- Siej niezgodę między obywatelami (..).
Pitman przyjrzał się człowiekowi, który zdawał się sam tworzyć obowiązujące go ustawodawstwo. (..) Abdulrachmanow przybrał dlań postać symbolicznego skrótu Związku Radzieckiego, lub raczej – kto mówi o związku, powoduje niezgodę – tego, co jeszcze do niedawna było Cesarstwem Rosyjskim” [4]. Przy czym sam autor od siebie dodaje: „Jeśli twierdziłbym, że Montaż jest tylko wytworem mej wyobraźni, nikt by w to nie uwierzył” [5]. Jarosława Kurskiego akurat o lekturę „Montażu” nie podejrzewam, chyba, że czytał go tak, jak wicepremier Piotr Gliński książki noblistki Olgi Tokarczuk – ani jednej do końca. Na razie starszy Kurski kazał się rysownikowi przedstawić w okularach, więc myśli, że to wystarczy, by wyglądać inteligentnie. Ale odłóżmy żarty na bok: wiem, że Wołkow jest jednym z ulubionych autorów Michnika. Pamiętam też, jak na konwersatoryjnych zajęciach na warszawskiej polonistyce w głębokich latach 80 rekomendował Władimira Wołkowa nam studentom młody adiunkt z katedry kulturoznawstwa Michał Boni. Po co w to mieszam teorię kultury, może ktoś spytać, skoro miało być o polityce…
Zwracam Państwa uwagę na rodzaj szantażu emocjonalnego, do którego ucieka się autor pamfletu na panią mecenas: „Turczynowicz-Kieryłlo i prorządowe media przekonują, że to ona jest ofiarą” [6]. Jednym nie tyle słowem co zdaniem czytelnika stawia się pod ścianą: jeśli nam nie wierzysz, jesteś prorządowy, czyli propisowski, stajesz się zwolennikiem Kaczyńskiego równym czytelnikom „Gazety Polskiej”. Guślarz z „Wyborczej” odprawia swoje złowrogie misterium. Raz, dwa, trzy i stajesz się tłusty jak Semka albo przaśny jak Mazurek czy nadęty jak Zaremba. Na psa urok, nikt tego nie chce…
To nie jest argument dziennikarski. Jako dawny działacz KPN pamiętam ten styl z lat 80. Raczej nie żurnaliści wtedy podobnego rozumowania używali, a jeżeli już – to ci najgorszego autoramentu. Częściej na milicji takie argumenty słyszałem, choćby na komendzie na Malczewskiego w jednej ze spraw odpryskowych po tragicznej śmierci Emila Barchańskiego. Tyle, że zamiast o mediach prorządowych funkcjonariusze rozprawiali o Wolnej Europie i Głosie Ameryki. Nie dajmy się zastraszyć, że każdy, kto zwątpi w prawdomówność „Wyborczej” stanie się zwolennikiem Dudy – to zabobon. Duda należał do Unii Wolności, przezwanej „partią Gazety Wyborczej”. Prezydenta brali w obronę przed atakami – mniejsza o to, czy szczerze czy obłudnie – agorowi publicyści Milewicz i Wroński. Antagonizm Michnika i Dudy to spór w rodzinie.
Charakterystyczne, że „Gazeta Wyborcza” nie prześwietla Joanny Lichockiej, czego pewnie po słynnym „geście trzydziestolecia” mogliby oczekiwać w zamian za wydane pieniądze jej czytelnicy, tylko bierze na celownik osobę w polityce nową, zaczynającą aktywność od publicznego sprzeciwiania się hejtowi (mecenas prowadziła inicjatywy społeczne w tej sprawie) i ogłoszenia zapowiedzi, że kampania będzie… pogodna.
Taka jednak już nie jest. I wcale nie anemiczny Duda – przezywany ordynansem, notariuszem lub po prostu długopisem Kaczyńskiego – na tym straci, tylko obywatele. Nie tacy, którzy szwendają się po nocy, by zaczepiać kobiety z dziećmi. Nie donosiciele ani dusiciele. Również nie autorzy paszkwili, nawet tych na pierwszą stronę. Ci normalsi, jak się czasem mówi. Dumni udziałowcy demokracji, którzy nie cierpią skrajności. Być może „Gazeta…” wychodzi z założenia, że im gorzej, tym lepiej. Trudno się z tym zgodzić. Kampania przeciw pani mecenas dowodzi raczej, że im gorzej, tym… gorzej. Chociaż z drugiej strony chciałoby się też powiedzieć w stylu reklam z dawnych lat, gdy „Wyborcza” pozostawała jeszcze gazetą powszechnie czytaną i szanowaną: przekonać się, jak potrafią nienawidzieć demokraci – bezcenne…
[1] Jarosław Kurski. Tu chodzi o wybory. „Gazeta Wyborcza” z 24 lutego 2020
[2] Kacper Sulowski. Ostre zęby w sztabie Andrzeja Dudy. „Stołeczna” [dodatek do:] „Gazeta Wyborcza” z 21-21 lutego 2020 ; Kacper Sulowski. Hejterskie ulotki w ciszy wyborczej. „Gazeta Wyborcza” z 24 lutego 2020
[3] Sulowski. Hejterskie ulotki.. op. cit
[4] Władimir Wołkow. Montaż. Wydawnictwo Myśl, Warszawa 1986, przeł z francuskiego Adam Zalewski, s. 24
[5] ibidem, s. 2
[6] Sulowski. Hejterskie ulotki.. op. cit