Kaczyński idąc na wybory przed terminem ucieknie od własnych kłopotów: emancypowania się frakcji Gowina i Ziobry. Ale też wprawi w konfuzję Platformę Obywatelską, zmuszoną wtedy do łączenia kampanii z rozliczeniami wyborczymi.
Łukasz Perzyna
publicysta pnp24
Kolejne wybory parlamentarne, tym razem przed terminem – to jeden z możliwych wariantów rozwoju sytuacji. PiS nie radzi sobie z demokratycznymi mechanizmami, przyzwyczajone do załatwiania spraw w prostszy sposób: jak uchwalanie budżetu w Sali Kolumnowej bez poprawnego liczenia głosów i udziału posłów opozycji.
Ostatnio telewidzowie i internauci przejmowali się losem uratowanych tygrysów z białoruskiej granicy bardziej niż układankami polityków. Zacząć więc warto od analogii, związanej z tymi wzbudzającymi respekt zwierzętami. Podobno hinduski wieśniak nigdy nie użyje słowa: tygrys. Zawsze będzie mówił „pan” albo „on”, bo wierzy, że jeśli tygrys usłyszy swoje imię, pomyśli, że go wołają i przyjdzie. Podobnie parlamentarni politycy o wyborach przed terminem wspominają niechętnie. Mandaty dopiero co zdobyli, nie ma potrzeby kusić losu. Ale to nie zwykli posłowie – choć im przyjdzie potem podnosić za tym ręce – podejmą faktyczną decyzję. Z jednym oczywiście wyjątkiem.
Jarosław Kaczyński, od czterech lat główny sternik państwa, nie zwykł dzielić się z innymi władzą. Powrót do zwykłej demokratycznej polityki, opartej na przekonywaniu, kaptowaniu i łączeniu nominalnie szeregowy poseł PiS odebrałby jako ciężką porażkę. A inaczej rządzić się nie da – nawet mając premiera tak uległego jak Mateusz Morawiecki – w sytuacji gdy w Senacie dysponuje się mniejszością głosów, a w Sejmie kruchej większości zagrażają ewentualne frondy Jarosława Gowina i Zbigniewa Ziobry, o których wiadomo jedno: nie zbuntują się równocześnie, ale każdy z osobna – z łatwością. A Kaczyński nie zamierza ustępować ani swoim, których jeszcze niedawno, jak Ziobrę z partii wyrzucał, ani opozycji, której wymyślał z trybuny od mord zdradzieckich.
Możliwość przeciągnięcia w zamian za apanaże – bo konwencjonalne polityczne porozumienie nie wchodzi w grę – pojedynczych senatorów zmieni niekorzystną arytmetykę tylko na krótko. Tego typu sojusze zawsze okazują się odwracalne. Wyobraźmy sobie, że sklecona naprędce w zamian za posady dla pociotków i bratanków gdzieś w Polsce lokalnej nowa senacka większość wybiera marszałkiem Stanisława Karczewskiego, zaś w miesiąc później rozpada się – i izba refleksji pisowskiego nominata równie szybko odwołuje.
PiS stawia na chaos i zimną wojnę
Prawo i Sprawiedliwość wcale nie próbuje przy zielonym stoliku zmienić wynik wyborów. Partia rządząca w ten stolik kopie i próbuje go przewrócić.
Przecież to klęska, na którą Kaczyński nie może sobie pozwolić. Partyjna propaganda, rządowa telewizja, usłużni żurnaliści od Mazurka po Semkę wykreowali obecnego lidera PiS, przez lata działacza z drugiego szeregu, na głównego i nieomylnego scenarzystę polskiej polityki. Podsycają to sms-owe przekazy dnia, które posłom dobrej zmiany mają zastępować myślenie niczym chińskim aktywistom doby rewolucji kulturalnej „Czerwona książeczka” Mao Zedonga.
Kaczyński stał się zakładnikiem mitu własnej skuteczności. Fałszywego, bo w realu nigdy nią nie imponował. Wprawdzie pomógł Lechowi Wałęsie zawrzeć sojusz z ZSL i SD, pozwalający na utworzenie rządu, a później wsparł go w wojnie na górze – ale odkąd pokojowy noblista pozbył się go z prezydenckiej kancelarii, bo wolał w roli głównego kapciowego Mieczysława Wachowskiego, Kaczyński ponosił same porażki. W 1993 r. ze swoim Porozumieniem Centrum nie wszedł nawet do Sejmu. Miejsce w kolejnym zawdzięczał dobroci Jana Olszewskiego, który wziął go na listę ROP. A w jeszcze następnym – naiwności Jerzego Buzka, który na własną zgubę powołał jego brata Lecha na ministra sprawiedliwości, co po hucznej dymisji pozwoliło na gruzach części AWS zbudować PiS. Kaczyński pozostał nieudacznikiem aż do 2005 i niespodziewanego podwójnego zwycięstwa wyborczego. Ale również po nim objawił brak instynktu samozachowawczego. Zamiast rządzić do końca kadencji, poszedł na awanturę z koalicjantami z Samoobrony i LPR, a wybory przed terminem przegrał. W roli zwycięzcy powrócił dopiero w 2015 r.
Starszy od własnej metryki Kaczyński coraz bardziej przypomina Leonida Breżniewa. W kampanii przedwyborczej w różnych miejscach wygłaszał praktycznie zawsze to samo przemówienie. Trudno go sobie wyobrazić raźnie zawierającego trwałe porozumienie z jakąkolwiek siłą polityczną.
Z pewnością nie zamierza czekać czterech lat na swobodę ułożenia polskiej polityki – czyli tego, co robił już w okresie 2015-19. Poza tym ewentualne połączenie kampanii przed wyborami prezydenckimi z kolejnym wyścigiem do parlamentu zwiększy szanse PiS i dodatkowo uzależni Andrzeja Dudę od macierzystej partii. Kaczyński załatwi więc kilka swoich celów równocześnie.
Wybory przed terminem to scenariusz, który PiS może wdrożyć. Może też nim tylko straszyć. Na przełomie 2005/6 zaczął od tego drugiego. Po półtora roku groźba stała się realnością, jak w polityce bywa.
Czym ryzykuje Kaczyński w scenariuszu, w którym wszczyna kolejną awanturę, zamiast odegrać rolę męża stanu? Na dobrej opinii mu nie zależy, skoro potrafił wyzywać oponentów od kanalii. Porażkę – we własnym przeświadczeniu – już poniósł w wyborach do Senatu. Pójście teraz na skróty stanowiłoby logiczny epilog jego politycznej biografii.
Wyobraźmy sobie, że PiS składa w Sejmie wniosek o samorozwiązanie parlamentu. Platforma w tej sytuacji nie ma wyboru i musi za nim zagłosować. Inaczej straci elektorat. Zresztą w PO po odejściu do Brukseli Donalda Tuska brak polityka o autorytecie, zdolnym powstrzymać owczy pęd. W sposób podobny, w jaki uczynił to sam Tusk, pacyfikując w 2007 r. pomysł odebrania władzy PiS bez wyborów. Jak wspomina Rafał Grupiński: „środowiska salonu warszawskiego namawiały nas na tymczasową koalicję z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin oraz wszystkimi innymi klubami oprócz PiS, byle tylko zabrać władzę Kaczyńskiemu. (..) W oczach naszego elektoratu okazałoby się to destrukcyjne. Koalicja z Lepperem, z Giertychem… Donald to przewidział” [1].
Po wyborach: Bezradni zwycięzcy
Powyborcza sytuacja przerosła zarówno partię władzy, jak opozycję. Obie obrzucają się oskarżeniami. PiS przyzwyczaiło się do wykorzystywania większości, Koalicja Obywatelska ogranicza się do protestów, skoro głosowania i tak przygrywała.
W 2007 r. interesy PiS i PO wydawały się zbieżne. Kaczyńskiego zwiódł miraż samodzielnej większości. Tusk słusznie w wyborach przed terminem dostrzegł szanse na zwycięstwo. Władzy raz zdobytej nie wypuścił już z ręki na całe siedem lat, wymienił ją dopiero na stanowisko prezydenta Zjednoczonej Europy.
Po latach interesy dwóch największych partii znów wydają się bliskie wyłącznie w tej jednej kwestii: wyborów przed terminem. PO może liczyć na zmęczenie PiS i zwycięstwo własne, czyli powtórkę z 2007 r. Partia Kaczyńskiego – na zdobycie tego, czego nie uzyskała w październiku br. Większości w Senacie, a w Sejmie takiej, która nie będzie zależna od woli Gowina ani Ziobry. Lider lepiej poukłada listy… Podobna mentalność objawiła się przy niedawnych protestach wyborczych: skoro nie wygraliśmy, idziemy z reklamacją do sądu, nawet jeśli rujnuje to resztki naszej reputacji.
Karol Marks powiadał jednak, że jeśli historia się powtarza, to wyłącznie jako farsa. I doktor praw Jarosław Kaczyński, niegdyś seminaryjny uczeń zasłużonego marksisty Stanisława Ehrlicha (docenta radzieckiego Uniwersytetu im. Iwana Franki we Lwowie w latach 1940-41, w czasie kiedy masowo wywożono stamtąd Polaków) powinien o tym wiedzieć… Przecież to promotor nauczył go, żeby nie przywiązywać przesadnej wagi do litery prawa, czego lider trzymał się ściśle przez cztery lata sprawowania niepodzielnej władzy…
Twoim zdaniem…
[democracy id=”115″]
[1] Rafał Grupiński. Polityka i kultura. Rozmawia Łukasz Perzyna. Prószyński i S-ka, Warszawa 2019, s. 201
Czytaj inne teksty Autora: