Działania PiS, zmieniające w trybie “last minute” kodeks wyborczy naruszają przyjęte w polskiej polityce zasady. Jednak częścią najnowszej inicjatywy Donalda Tuska, który przeciw temu protestuje, pozostaje upartyjnienie ruchu kontroli wyborów. Dotychczas miał format społeczny, tworzyli go organizatorzy niedawnych akcji ulicznych Komitetu Obrony Demokracji. Teraz ma nim zawiadywać działacz Platformy i poseł Koalicji Obywatelskiej Sławomir Nitras.
Wzajemne zaufanie w życiu publicznym maleje od dawna, a tendencja do kwestionowania wyników wyborów okazuje się ogólnoświatowa. Dotknęła najstarszą i najstabilniejszą demokrację amerykańską, jak pokazał przed dwoma laty protest zwolenników pokonanego w wyborach prezydenckich Donalda Trumpa przeciw ogłoszeniu zwycięstwa demokraty Joego Bidena. Wdarli się na Kapitol, doszło do starć, były ofiary. Niedawno podobnie dramatyczne zdarzenia miały miejsce w Brazylii, gdzie entuzjaści Jaira Bolsonaro – całkiem jak Trump prawicowego prezydenta poprzedniej kadencji – podważyli wygraną Ignacio da Silvy Luli, polityka o życiorysie podobnym jak Lech Wałęsa, tyle, że kiedyś jako szef związku zawodowego metalowców walczącego z dyktaturą konserwatywną a nie komunistyczną.
Podobnym paroksyzmom sprzyja niestabilna sytuacja na świecie: do dramatu pandemii (odegrała istotną rolę w kampanii amerykańskiej z 2020 r, którą przegrał lekceważący wirusa Trump, a wygrał przykładnie występujący w masce ochronnej Biden) dołączyła “gorąca wojna” na Ukrainie, podważająca globalne poczucie bezpieczeństwa.
Każdej władzy warto patrzeć na ręce, co nie musi oznaczać wzniecania histerii. Tej ostatniej lepiej się wystrzegać, bo też polscy wyborcy zwykle odrzucali wzniecających ją polityków. Obawy jednak nie biorą się znikąd.
Rządzący sami winni, że mało kto im ufa
Ich źródłem pozostaje sam fakt zmiany zasad głosowania w roku wyborczym. Dobrą regułą w stabilnej demokracji pozostaje bowiem dłuższe “vacatio legis” całkowicie zgodne z potocznym ale mądrym: co nagle, to po diable. Wprowadzane korekty nie muszą okazać się złowrogie, ale taka groźba istnieje. Bezpłatne dowożenie obywateli do lokali wyborczych może okazać się rozwiązaniem zwiększającym ich udział w głosowaniu, ale niesie też ze sobą całkiem realne – znamy bowiem praktyki rządzących – niebezpieczeństwo… agitacji w autobusie. W dniu wyborów, kiedy to prowadzenia kampanii jasno zakazuje ordynacja. Mnożenie zaś punktów wyborczych, wprowadzanie dodatkowych komisji może zarówno ułatwić skorzystanie z prawa głosu osobom starszym i schorowanym z małych ośrodków, jak przyczynić się do… mniejszego respektowania standardów bezstronności w tych właśnie lokalach.
PiS sam sobie winien, że nie tylko opozycja mu nie ufa. Niedawno bowiem powołana przez formację rządzącą na I Prezesa Sądu Najwyższego była pisowska wiceminister sprawiedliwości Małgorzata Manowska odmówiła zaprzysiężenia ławników, wskazanych zgodnie z prawem przez Senat i podważyła ich bezstronność. Orzekać w tej sytuacji nie mogą. Wydawać się to może błahym problemem. Okazuje się jednak, że dzieje się inaczej. Wicemarszałkowie Senatu Gabriela Morawska-Stanecka oraz Michał Kamiński a także prawnicy zasiadający w tejże izbie: Aleksander Pociej i Krzysztof Kwiatkowski zwrócili uwagę na niebezpieczeństwo, że podobnie w przyszłości Sąd Najwyższy może nie uznać wyniku wyborów, jeśli okaże się dla PiS niekorzystny. A to on o ich ważności rozstrzyga.
Przed dziewięciu laty środowiska wtedy z PiS związane podniosły wielkie larum co do domniemanego sfałszowania wyborów samorządowych: jedynym argumentem, że tak się stało, miał być doskonały w nich wynik Polskiego Stronnictwa Ludowego (24 proc poparcia dla jego kandydatów do sejmików wojewódzkich), przewyższający wcześniejsze notowania sondażowe. Wiadomo jednak, że ludowcy to od dziesięcioleci partia w badaniach opinii publicznej niedoszacowana. Wynika to z faktu, że ankieterzy rzadziej docierają na wieś, stanowiącą dla PSL główną bazę elektoratu. W dodatku korzystne dla “polskich zielonych” okazało się losowanie numerków wyborczych, dające ich kandydatom miejsca na początku nie tyle karty, co książeczki do głosowania (bo taki format wtedy miała).
Zarzuty się nie potwierdziły. Już wtedy jednak pojawiły się obawy, że PiS specjalnie podniósł je po to, żeby w przyszłości zamaskować własną, już rzeczywistą akcję majstrowania przy wyniku wyborczym. I na ewentualne sprzeciwy móc potem odpowiedzieć: inni też. Oby ten czarny scenariusz nie wypełnił się już tej jesieni… Nawet jeśli rządzący nie przymierzają się do kuglowania z wyborczym wynikiem – powodów, żeby zanadto im ufać raczej nie mamy. Wystarczy przywołać reasumpcje głosowań sejmowych wyłącznie z tego powodu, że rządzący je przegrali. Za kadencji marszałek Elżbiety Witek zdarzały się parokrotnie. Oczywiście wybory powszechne to co innego. Warto więc zniechęcać polityków do zamachu na nie; a ściślej przekonywać, że stałby się on nieopłacalny. Zresztą PiS pamięta od czego zaczęła się Pomarańczowa Rewolucja na Ukrainie, bo sam ją przecież wspierał, wysyłając wolontariuszy jako obserwatorów, mających zagwarantować czystość powtórzonego po pierwotnym fałszerstwie głosowania. Przy okazji zaś Tuskowi trzeba wypomnieć, że wespół z niedoszłym beneficjentem tych nieprawości Wiktorem Janukowyczem w parę lat później organizował wspólne słowiańskie piłkarskie Euro 2012 r, kiedy Ukraińcy zawiedli się na demokracie Wiktorze Juszczence i w kolejnym, całkiem już prawidłowym głosowaniu na prezydenta wskazali właśnie Janukowycza, do czego oprócz samowoli oligarchów stawiających na obóz pomarańczowy nie całkiem bezinteresownie, przyczyniły się również pirackie rajdy ulicami Kijowa w wykonaniu syna Juszczenki, zasiadającego za kierownicą luksusowego BMW.
Sceptyczni wobec wojny plemiennej pokonują każdą z głównych partii
Na pogłębienie nieufności wobec zawodowych polityków pracuje jednak dziś nie tylko władza ale i opozycja. Świadczy o tym dobitnie próba zdominowania ruchu kontroli wyborów – dotychczas społecznego i opartego na wolontariacie, nie aparacie – przez najsilniejszą jej partię. Przechwycenie steru działań kontrolnych okazuje się dla Tuska – nominalnie wciąż promotora koncepcji wspólnej i jednej listy demokratycznej opozycji do przyszłego Sejmu – ważniejsze od możliwości dowartościowania przejawu obywatelskiej wprawdzie ale wolnej od barw partyjnych opozycji. Zamiast zapowiedzi pomocy mamy wrogie przejęcie. A pomimo listu poparcia ze strony intelektualistów, którego zresztą nie podpisali najbardziej znani z nich: literacka noblistka Olga Tokarczuk i reżyser oscarowej “Idy” Paweł Pawlikowski – jedna wspólna lista jawi się dziś jako miraż. Fatamorgana na pustyni.
Polacy mają więc kolejny dowód, że zmagania dwóch głównych partii nie wyczerpują całego bogactwa polskiego życia publicznego, nawet jeśli sondaże okazują się korzystne dla obu z nich – jak zaświadcza o tym równo po 31 proc poparcia dla Koalicji Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości w niedawnym badaniu Kantaru [1]. Pozostaje jednak 38 proc obywateli, których – pomimo faktycznego medialnego duopolu – obie pielęgnujące wzajemne wrogie stereotypy i czczące totemy wojny plemiennej główne formacje do siebie nie przekonały. Pomimo zacietrzewienia, lub właśnie z jego powodu.
Obliczona na 38 proc w tym badaniu opinii grupa sceptyków, niekoniecznie podzielająca wierszowaną opinię “PiS, PO – jedno zło”, ale dobra w żadnej z tych partii nie dostrzegająca, to – o czym warto pamiętać – wyraźnie więcej obywateli, niż deklaruje poparcie dla każdej z głównych rywalizujących sił z osobna. Przeciwnicy wojny plemiennej nie muszą pozostać wyborcami mniejszych ugrupowań. Zwykle poparcie dla tych ostatnich w kampanii raczej się kurczy. Polacy bowiem nie lubią marnować głosów. A partyjna drobnica sytuuje się niewiele powyżej pięcioprocentowego progu wyborczego. Nawet trzeci w sondażu Kantaru już tu przywoływanym: ex aequo Polska 2050 Szymona Hołowni i Lewica Włodzimierza Czarzastego lokują się ledwie o 3 proc każde powyżej tej granicy politycznego przetrwania, a dokładnie tyle – co wie nawet student socjologii – wynosi… dopuszczalny błąd podobnych badań [2]. Za to zdecydowanie więcej indagowanych, bo 13 proc, pytanie o preferencje wyborcze zbywa formułką: trudno powiedzieć. Nawet Tusk, chociaż nieobca mu pozostaje arogancja, uznaje tę grupę za kluczową. Wszystko jednak wskazuje, że nie on, ani też nie jego stary wróg Jarosław Kaczyński, pożywią się na tym po obywatelsku gotowym do głosowania, ale nie znajdującym jeszcze – bez własnej winy – swoich kandydatów elektoracie. Jak w karcie dań w kiepskiej restauracji. A ją właśnie przypominają obecne sondaże. Wiemy już, co niedobre, ale nic lepszego znaleźć się nie da w podsuniętym przez ankietera formularzu.
Dwóch lekarzy czy znachorów
W tym smutnym przekonaniu dostrzec można szansę nowych ofert. Organizują się przedsiębiorcy, starający się skrzyknąć klasę średnią, która utrzymuje faktycznie państwo wraz z jego kosztowną inżynierią społeczną, a nie korzysta przy tym z żadnych beneficjów, bo te – jak ulgi i zwolnienia podatkowe – zarezerwowano dla zagranicznych korporacji. Własną drogę – także w wyborach parlamentarnych – wytyczać sobie zamierzają niezależni samorządowcy. Sens podobnych działań wydaje się oczywisty. Uzasadnić go można słowami: jeśli nie my to kto, jeśli nie teraz, to kiedy. Wypowiedzianymi niegdyś przez Św. Pawła, zaprowadzającego porządek oparty na miłości w miejsce nienawiści, a po prawie dwóch tysiącach lat powtórzonymi przez Michaiła Gorbaczowa, demontującego imperium zła. Czas obecny wydaje się nie tylko sprzyjać działaniu, ale wprost do niego zmusza. Odłożenie go bowiem lub zaniechanie może uczynić je bezproduktywnym w dalszej przyszłości. Trudno uwierzyć, żeby preferencje polityczne Polaków niemal się nie zmieniły pod wpływem zdarzeń tak dramatycznych jak trwająca już trzy lata pandemia i toczona od roku wojna za wschodnią granicą skutkująca exodusem uchodźców i największą po wojnie akcją humanitarną pomocy dla nich, którą tak pięknie prowadzi społeczeństwo obywatelskie, bo przecież nie urzędnicy ani politycy. Nawet jeśli sondaże jeszcze tego odwzorować nie są w stanie, bo przecież ich wskazania oddają tylko wybór z karty dań – wprowadzenie nowych możliwości może istniejącym układem zachwiać.
Zwłaszcza jeśli gołym okiem widać, że nawet obrońcy demokracji mają kłopot ze skutecznym wyborem argumentów, zdolnych przekonać a co dopiero porwać za sobą zwyczajnego Polaka. Takiego, któremu dają się w znaki drożyzna i biurokracja. I który nie rozumie, dlaczego na jego kraj spada prawie w 80 lat po wojnie niezidentyfikowana rakieta, zabijając współobywateli, co mieli nieszczęście znaleźć się u kresu jej trajektorii. Obrona przejrzystości wyborów, pozostającej jednym z filarów demokracji, wiąże się z przezwyciężaniem licznych jej chorób. A politycy, przekonujący nas, że mamy tylko dwóch lekarzy do wyboru, w praktyce okazują się raczej felczerami. Czy nawet po prostu znachorami, zaklinającymi rzeczywistość. Bez porównania bogatszą, niż im się wydaje.
[1] Kantar, sondaż z 18-23 stycznia 2023
[2] ibidem