W kampanii wielu polityków zachowuje się tak, jakby nie znali kompetencji parlamentu, do którego kandydują. Oprócz wyłonienia rządu i kontrolowania go zadaniem Sejmu powinno być tworzenie dobrych ustaw i rozwiązań budujących wspólnotę wśród Polaków, a nie dzielących ich, jak w mijającej kadencji.
Łukasz Perzyna
publicysta pnp24
Żaden Sejm po zmianie ustrojowej – choć wyłaniano je kolejno w kontraktowych a potem wolnych wyborach – nie podjął próby łączenia Polaków. A udawało się to w dużo trudniejszych okolicznościach historii parlamentowi przez całe lata 20 ubiegłego wieku.
Dobiegająca końca kadencja sejmowa przejdzie do historii jako jedna z najbardziej jałowych. Główną za to odpowiedzialność ponosi PiS, który potrafił najpierw jak w grudniu 2016 wywołać konflikt, skłaniający opozycję do blokady sali obrad, a potem wbrew wszelkim procedurom i bez poprawnego policzenia głosów we własnym tylko gronie (innych nie wpuszczono) uchwalać ustawę tak fundamentalną jak budżet państwa.
Ale przecież nawet Sejm PRL, choć fasadowy, stawał się miejscem odważnych wystąpień – jak interpelacji koła Znaku w sprawie pomarcowych represji wobec studentów, protestów Janusza Zabłockiego przeciw nieprawościom stanu wojennego czy późniejszego upominania się Ryszarda Bendera o dialog ze zdelegalizowaną Solidarnością. Wielki aktor Gustaw Holoubek w reakcji na pucz generałów z 13 grudnia 1981 r. w ogóle demonstracyjnie zrzekł się mandatu.
Dziś jego młodsi koledzy występują w nieśmiesznych reklamówkach Koalicji Obywatelskiej, obrażających zarówno osoby niepełnosprawne (Nie świruj, idź na wybory) jak obywateli, odmawiających skorzystania z prawa wyborczego – z których postawą warto pewnie polemizować, ale z zachowaniem respektu i dobrego tonu. Nazwać to można przejawem syndromu sztokholmskiego (jak psychologowie określają udzielanie się zakładnikom emocji terrorystów) w polityce: postawa autorytarnej władzy, odmawiającej przeciwnikom jakiejkolwiek godziwej motywacji, wpływa na podobne zachowania oponentów.
Część klasy politycznej wspomaganej przez powierzchowne media zdaje się mylić obecne wybory z prezydenckimi. Stąd fałszywe emocje wokół liderskich „pojedynków” w stolicy co świadomie piszę w cudzysłowie – bo w Warszawie do podziału jest 20 mandatów z 460, co oznacza, że można tu wygrać, jak przed czterema laty Ewa Kopacz z Jarosławem Kaczyńskim, ponosząc zarazem porażkę w wyborach krajowych. Zamiast więc pomagać wyborcom zrozumieć subtelności niełatwej przecież ordynacji, której mankamenty zgrabniej ode mnie wyliczał na tych łamach Janusz Sanocki – podgrzewa się nastroje wokół kwestii drugorzędnych.
Wróg, najgorszy wróg, kolega z listy
Kto wybiera posłów? Bo wyborca tylko głosuje, a o tym kto zasiądzie w Sejmie decyduje ten kto rozdziela „jedynki” i „dwójki”. Poseł nie jest reprezentantem Narodu tylko reprezentantem partii, a raczej jej kierownictwa.
Podobnie suflowanie elektoratowi rozwiązań ustalonych przy zielonym stoliku – jak premierostwo Małgorzaty Kidawa-Błońskiej – jako gotowych i niemal przesądzonych oznacza propagandowe przynajmniej ograniczenie prawa wyborcy do decyzji akurat przez najgłośniej broniącą demokracji partię. Zwłaszcza, że sondaże każą widzieć głównych kandydatów na szefa rządu po wyborach albo w Mateuszu Morawieckim (niestety, chciałoby się dodać, bo bilans jego dwóch lat przygnębia), albo w politykach możliwych do zaakceptowania przez całą opozycję jak Władysław Kosiniak-Kamysz.
Z kolei kandydaci partii rządzącej wspierani przez usłużne media podgrzewają sprawę zaniedbań w oczyszczalni ścieków Czajka, znakomicie nadającą się do kampanii, ale… przed wyborami samorządowymi. Wtedy trzeba się było o nią martwić, ale PiS milczał. Teraz zachowuje się, jakby uznawał, że obywatele… wyborów nie rozróżniają.
To paradoks, bo w sytuacji, gdy dobiegająca końca kadencja Sejmu zapisze się jako jedna z najgorszych w historii, intencją polityków powinno stać się przekonanie Polaków, że sami po kolejnych wyborach potrafią procedować skuteczniej, bardziej koncyliacyjnie i bez publicznego zgorszenia, którego powodem stały się liczne loty Marka Kuchcińskiego za pieniądze podatnika.
Symbolem kadencji 2015-19 okazał się żelazny płot, okalający Sejm i chroniący go przed wyborcami. Nawet w stanie wojennym parlamentu nie grodzono tak ostentacyjnie, chociaż czasem przystawał na Wiejskiej jakiś skot lub topaz.
Cytowałem w PNP 24.PL już raz – ale dobrych przykładów nigdy za wiele – jak procedowali deputowani do parlamentu po Rewolucji Francuskiej. W Zgromadzeniu Narodowym „(..) obradowano bardzo pracowicie. Co dzień dwa posiedzenia: ranne od godz. 9-ej do 15-ej, wieczorne od godz. 18-ej lub 19-ej do 22-23-ej, niekiedy i dłużej. Później radzono i w niedziele, ale dość krótko, od godz. 11-ej do 15-ej” [1]. Posłom polskiego Sejmu w kadencji 2011-15 wystarczało niekiedy… jedno trzydniowe posiedzenie w miesiącu, jak w lutym i marcu br.
Wysokie zarobki ministrów i posłów nie stanowiłyby takiego problemu, gdyby lepiej pracowali i zajęli istotnymi dla obywateli sprawami. Chciwość jest dobra – mówi w filmie „Wall Street” Michael Douglas grający Gordona Gekko, którego postać reżyser Oliver Stone wzorował na jednym z wielkich spekulantów giełdowych. Wiemy, co z tej filozofii wynikło: globalny kryzys sprzed dekady, największy […]
Przymierzmy tę aktywność do gratyfikacji, jakie za nią przysługują. Ilu Polaków ma pracę w której za trzy-cztery dni robocze płacono by miesięcznie 7600 zł na rękę, bo tyle zarabia poseł nawet po uchwalonej przez PiS obniżce nazwanej aptekarską? Piłkarz albo wokalista tyle grają, ale muszą jeszcze trenować czy odbywać próby. Zaś z jakości poselskiej pracy (osiem nowelizacji ustawy sądowej) trudno wnioskować, by w czasie wolnym parlamentarzyści swoje umiejętności doskonalili.
Lepiej zaś nie będzie, przynajmniej w ławach partii teraz rządzącej. Kandydująca z PiS celebrytka Dominika Figurska-Chorosińska nie tylko nie wie, ilu Sejm liczy posłów, ale próbuje się z tej ignorancji wyłgiwać: „jako humanistka nie mam głowy do cyfr” [2]. Poprawnie brzmiałoby raczej: do liczb, czego przyszła posłanka też nie wie, chociaż to akurat język polski i jego program, który humanistka powinna znać. Miarą tego, co nas czeka, jeśli na PiS zagłosujemy wydaje się dalsza część reakcji Figurskiej. Skompromitowana w przebiegach celebrytka próbuje się jeszcze wyzłośliwiać, że liczy na podobne jak tym potknięciem zainteresowanie jej „programem polityki prorodzinnej i edukacji szkolnej” [3].
Jeśli znowu wygra PiS, tacy fachowcy będą tworzyć prawo, obowiązujące nas wszystkich. Na psa urok – mawia w takich sytuacjach lud, co go prezes rządowej telewizji krzywdząco ciemnym nazywa, choć nie przeszkadza to jego obłudnym podwładnym pryncypialnie oburzać się na niefortunną reklamówkę z aktorami lepszymi niż Figurska (nawet jej wielbiciele wiedzą, kim są Wojciech Pszoniak i Olgierd Łukaszewicz), nie mająca raczej szans na karierę na miarę Arnolda Schwarzeneggera, bohatera popkultury, który został gubernatorem Kalifornii.
Sejm nie kojarzy się dziś Polakom z ciężką pracą ani autorytetem. Nie zawsze tak było. Żeby to udowodnić, nie trzeba wcale sięgać do ponad pięćsetletniej tradycji naszego parlamentaryzmu – „trzy stany sejmujące” zebrały się po raz pierwszy w Piotrkowie w 1493 r. Sto lat wystarczy. Chociaż Sejm Ustawodawczy wyłaniano w wyborach w styczniu 1919 r. gdy na części terytorium Polski głosować się nie dało z powodu walk, uchwalił on zarówno Małą Konstytucję (ściślej tak ją nazwali potem historycy, nosiła bowiem skromniejszą nazwę uchwały o powierzeniu Józefowi Piłsudskiemu dalszego sprawowania urzędu Naczelnika Państwa) jak Konstytucję Marcową z 1921 r. Tę pierwszą przyjęto przez aklamację jako propozycję wspólną wszystkich obecnych w Sejmie ugrupowań. Z niemożnością wyboru posłów w głosowaniu powszechnym poradzono sobie w ten sposób, że uznano wcześniejsze mandaty do parlamentów zaborczych (austriackiej Rady Państwa i niemieckiego Reichstagu), sprawowane z tych ziem przez polskich przedstawicieli, zaś reprezentację Litwy Środkowej ze względu na jej skomplikowaną sytuację dyplomatyczną wyłonił pochodzący z wyborów sejm lokalny.
W szkicu charakterystycznie zatytułowanym „Sejm jako czynnik integracji narodu i państwa” Andrzej Ajnenkiel opisywał: „Jeśli chodzi o posłów ze Śląska, utrzymali oni mandaty do końca kadencji, nawet i wówczas, gdy mocą decyzji Rady Ambasadorów z 20 października 1921 roku obszary, z których posłowie ci zostali wybrani, znalazły się poza granicami państwa. W ten sposób w izbie zasiadał ksiądz poseł Paweł Brandys z Opola” [4].
Wyobraźmy sobie, że dziś rodzima klasa polityczna zdobywa się na odwagę powołania do polskiego Sejmu Andżeliki Borys, przedstawicieli Akcji Wyborczej Polaków na Litwie (mają dwoje ministrów w litewskim rządzie, o czym nie wszyscy wiedzą) czy naszych rodaków ze Lwowa… Do tego potrzeba jednak wizjonera na miarę ojców założycieli II RP, a nie szarego wyrobnika polityki Jarosława Kaczyńskiego, który charyzmatycznego Piłsudskiego przypomina wyłącznie manierą obrażania oponentów zaś Romana Dmowskiego przywiązaniem do niemodnych garniturów.
Pani premier? Nie, to znowu igrzyska
Głównym problemem demokratycznej opozycji na pięć tygodni przed powszechnym głosowaniem powinno być uniemożliwienie recydywy dobrej zmiany – a nie personalia.
Nie o symbole wtedy chodziło, lecz o konkrety, bo przez trzy i pół roku sprawowania mandatu wybrani na raty lub dokooptowani parlamentarzyści uporali się z głównymi zadaniami. Rozstrzygnęli w formie ustaw o organizacji szkolnictwa, przeciwdziałaniu dezercji w 1920 roku czy osadnictwie wojskowym.
Zarówno Sejm Ustawodawczy jak wyłoniony już w bardziej sprzyjających okolicznościach jesienią 1922 r. kolejny, pozbawiony już znamion tymczasowości Sejm, wytrwale pracowały nad zniwelowaniem ponad stuletnich różnic między zaborami. Trzy systemy prawne dawnych wrogich państw przyszło połączyć w jeden – wolnej II Rzeczypospolitej. Udało się ponad podziałami politycznymi, pomimo porażających grozą paroksyzmów przemocy takich jak zabójstwo prezydenta Gabriela Narutowicza w grudniu 1922 r.
Marszałkami Sejmu zostawali mężowie stanu z różnych formacji, tego formatu co Maciej Rataj, Ignacy Daszyński i Walery Sławek. Nawet szefem sejmowych stenografów był wybitny literat Karol Irzykowski. Również po przewrocie majowym (1926 r.) reprezentanci obozów, które wtedy strzelały do siebie nawzajem na ulicach, w parlamentarnej pracy powrócili do wspólnego szukania rozwiązań dla dobra kraju.
Gdy po kolejnych wyborach w 1928 r. Daszyński pokonał w głosowaniu nad obsadzeniem marszałkowskiego fotela Kazimierza Bartla z BBWR – doszło do swego rodzaju kohabitacji z sanacyjnym rządem, przez dłuższy czas skutecznej. Nie na zawsze. W 1929 r. Daszyński odmówił wznowienia obrad, gdy w gmachu pojawili się w mundurach i z bronią wspierający Piłsudskiego oficerowie. Jednak dopiero sprawa brzeska i autorytarny kurs sanacji, uzasadniany zagrożeniem Polski atakiem z dwóch stron położyły kres realnemu znaczeniu polskiego parlamentaryzmu, chociaż nie jego instytucjom, które aż do fatalnego września 1939 r. zachowano.
Posłowie nowej Polski nie potrafią nawiązać do chlubnej tradycji poprzedników z międzywojnia. Jeśli sejmy po zmianie ustrojowej podziwiano, to za sprawność w ekspresowym procedowaniu ustaw, co jak w wypadku planu Leszka Balcerowicza, błyskawicznie przyjmowanego w ostatnich dniach 1989 r, nie przekładało się ani na jakość ani poparcie społeczne. Często też to, co mozolnie wypracowano w jednej kadencji, następcy cofali – tak z czterech reform rządu Jerzego Buzka (1997-2001) po dwóch dekadach przetrwała jedna – samorządowa, a pozostałe solidarnie rozmontowali następcy różnych barw (reformę zdrowia cofnęło SLD, edukacji – PiS, zaś emerytalną PO z PSL).
W poprzednich kadencjach posłowie byli jednak pracowitsi i częściej wyrażali własne zdanie, niż w obecnej z pisowską większością. Poprzeczka dla następców nie wydaje się więc zawieszona zbyt wysoko. Program maksimum tożsamy jest z pewnym… minimum przyzwoitości. Sejm który łączy a nie dzieli Polaków i skupia się na uchwalaniu korzystnego dla nich prawa, a nie zagarnianiem dla siebie przywilejów – wydaje się miarą oczekiwań i ambicji wyborców. To oni 13 października zdecydują.
Jak sądzisz?
[democracy id=”89″]
[1] Jan Baszkiewicz, Stefan Meller. Rewolucja francuska 1789-1794. Społeczeństwo obywatelskie. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1983, s. 9
[2] Magdalena Kulej. Nie trzeba wiedzieć, ilu mamy posłów, będąc… humanistką. Kandydatka PiS tłumaczy się z wpadki. Radiozet.pl z 20 września 2019
[3] ibidem
[4] Andrzej Ajnenkiel. Sejm jako czynnik integracji narodu i państwa. [w:] Sejmy Drugiej Rzeczypospolitej, red. Andrzej Zakrzewski. Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1990, s. 35