O “Tak blisko, tak daleko” Krzysztofa Potaczały

Chociaż wydana w czas wojenny opowiada o Ukraińcach i Polakach – nie czyni tego ku pokrzepieniu serc. Ta książka przypomina “Bunt rojstów” młodego jeszcze wtedy Józefa Mackiewicza. I w pełni realizuje jego przesłanie, że jedynie prawda jest ciekawa.   

Na Ukrainie – tej tuż przed feralnym dniem 24 lutego br. kiedy ruszyły na nią rosyjskie czołgi – codzienność prezentuje się następująco: “Ekspedientka, młoda lub dojrzała, lecz niezmiennie uprzejma, poda do stołu – bo w sklepie jest stół i krzesła -chleb, kiełbasę i śledzia. I butelkę wódki z kieliszkami (..). – U was tak nie wolno? -dziwi się podchmielony chłopina, nie mogąc zrozumieć polskich przepisów o zakazie konsumpcji alkoholu w sklepie. Oj, to cóż to za demokracja? I jeszcze karę można zapłacić?! Znaczy się, u nas większa wolność, przynajmniej w sprawach spożycia. Kawa w białych plastikowych kubkach nie smakuje jak w filiżance (..), ale tutaj nikt się tym nie przejmuje” [1]. 

Nie wszystko jednak okazuje się tam tandentne i przaśne. Bowiem też “w wiejskich sklepikach pachnie świeżym chlebem. Przywożony jest z pobliskich małych piekarń – duży, okrągły i półokrągły, w dodatku bez folii, nie jak pieczywo w większych sklepach czy marketach. Smakuje wybornie (..). Mógł tydzień poleżeć w kredensie i nie miał na sobie śladu pleśni” [2].

Ta książka łowi paradoksy, karmi się nimi, podobnie jak czynili to kiedyś mistrzowie gatunku: Melchior Wańkowicz i Ryszard Kapuściński.

Nie traktuje nawet o całej Ukrainie, lecz o Bieszczadach i to nie tylko jak głosi jej podtytuł “po drugiej stronie granicy”, ale również po tej naszej, polskiej. Przesuwała się zresztą tyle razy. Dlatego: “Przez szeroko rozlany San w Dydiowej wiosną i latem przechodzą żubry. Przeprawiają się z brzegu na brzeg w zależności od tego, gdzie akurat panują lepsze warunki do żerowania (..). Przed wojną w Bieszczadach nie było ani jednego żubra: pierwsze sztuki sprowadzono dopiero pod koniec 1963 roku i to one dały początek dzisiejszej populacji wielkiego przeżuwacza. Według danych z wiosny 2022 roku żyło ich tutaj ponad sześćset! Część po zachodniej stronie polskich Bieszczadów, część w pobliżu granicy z Ukrainą. Owa granica, wytyczona po wojnie według woli Sowietów, stworzyła barierę dla ludzi, ale nie dla zwierząt. Naruszały jej nierozerwalność, gdy tylko przychodziła im na to ochota. Jednego dnia żuły trawę na łąkach pod polską Tarnawą, innego już w radzieckiej strefie tejże wsi! Tak było za czasów sąsiadowania ze Związkiem Radzieckim i tak jest obecnie, gdy za rzeką rozciąga się wolna Ukraina” [3]. Nie zmieniło się to również, gdy wspomnianą wolną Ukrainę zaatakowała putinowska Rosja. Dla książki to jednak niezwykła aktualizacja. Wyrwanie tego perfekcyjnego artystycznie reportażu z niszy “etno”, z domeny regionalno-krajoznawczej, z licznego może ale jednak zamkniętego świata pasjonatów Bieszczadów. Ale też losy tej pogranicznej ziemi zawsze pozostawały dramatyczne.

Jak piorun ukarał burzyciela cerkwi

Wszyscy mieszkańcy Krywki koło Lutowisk w 1921 r. w trakcie spisu powszechnego w 1921 r. podali urzędnikom narodowość polską, chociaż rzymskich katolików mieszkało tam zaledwie sześcioro, tych obrządków greckiego aż 296, zaś przedstawicieli wyznania mojżeszowego – 35. Jakby w podzięce za tak jednoznacznie propolską deklarację w ponad pół wieku później inni urzędnicy, gierkowscy, zmienili nazwę miejscowości na ośmieszającą “Krzywkę”, bo poprzednia ich zdaniem nie była wystarczająco polska. Dopiero za czasów pierwszej dziesięciomilionowej Solidarności (1980-81) historyczna Krywka powróciła na mapy. Tyle, że dużo wcześniej stała się wsią wymarłą. Po okresie niemieckiego ludobójstwa, banderowskich czystek etnicznych i sowieckiej inżynierii społecznej do Polski nietypowo bo dopiero w 1951 r. w ramach “wymiany odcinków granicznych z ZSRR” powróciły bowiem same zabudowania w tym  piękny gmach drewnianej cerkwi. Bez mieszkanców. Ten ostatni padł ofiarą chciwości. Sekretarz PZPR z Brzozowa kazał cerkiew rozebrać a masywnych desek użył do budowy własnej willi. Rychło jednak podczas jednej z licznych bieszczadzkich burz trafił w nią piorun aż zgorzała w wyniku pożaru. 

Miejscowi powtarzają, że to kara Boska, czemu trudno się dziwić. Oczywiście autor nie eksponuje krzywd ukraińskich kosztem polskich. Do zrozumienia tych ostatnich wciąż nie dojrzeli jeszcze wszyscy Ukraińcy, skoro nawet jeżdżąc do Polski na zarobek i wysyłając do nas żony i dzieci, by przetrwały wojnę, wciąż wywieszają obok słynnej flagi żółto-niebieskiej, z sympatią i u nas przyjmowanej, także drugą czarno-czerwoną, dawne barwy ludobójczej Ukraińskiej Powstańczej Armii. A symbole mają wielkie znaczenie tam, gdzie jeszcze niedawno można było za nie trafić do łagru. W jednej ze wsi za kordonem właśnie zmarła ostatnia Polka. Upowskie masakry przeżyła, bo miała ukraińskiego męża. Biało-czerwoną flagę przechowała do końca: niczym relikwię.

My, ludzie pogranicza

Reportażysta pokazuje powikłania historii regionu, ale ludzie interesują go bardziej niż politycy i idee. Znajduję tu skojarzenie z prozą Andrzeja Stasiuka, gdzie jak w powieści “Przewóz” pakt Ribbentrop-Mołotow czy plan Barbarossa okazują się mniej istotne od losu mieszkańca, przewożącego ludzi łodzią przez stanowiącą tymczasową granicę rzekę czy nadziei pochodzącego z dobrego domu rodzeństwa, uciekającego przed Holocaustem i wreszcie sytuacji oddziału narodowej polskiej partyzantki, bardziej próbującego już ocaleć niż walczyć, a na wszystko nakłada się jeszcze współczesność, oglądana z reporterskiej, a nie fikcjonalnej perspektywy.

Przypominają się też słowa Józefa Piłsudskiego, że Polska niczym obwarzanek, najlepsza okazuje się z brzegu – czyli na Kresach.

Dowie się też czytelnik “Tak blisko, tak daleko” Krzysztofa Potaczały, że Bieszczady nie zawsze pozostawały wyludnione. Wręcz przeciwnie, planowano tam rozwój kurortów na europejską skalę. Powstawała już baza turystyczna: pensjonaty i schroniska. Zniweczyły te plany działania kolejnych agresorów oraz rzezie UPA, na które z kolei władze powojennej Polski zareagowały – po zastrzeleniu przez jedną z sotni generała Karola Świerczewskiego – wysiedlaniem ludności ukraińskiej w ramach akcji “Wisła”. Stąd wzięły się pustkowia znane z “Następnego do raju” Marka Hłaski oraz “Gór nad czarnym morzem” Wilhelma Macha zaś masowemu odbiorcy z nieudanego polskiego westernu “Wilcze echa” w reżyserii Aleksandra Ścibor-Rylskiego z Brunonem O’Ya, co potem zagrał Józwę Butryma w “Potopie” i Markiem Perepeczko, późniejszym odtwórcą kultowej roli Janosika w filmie i serialu.

Ponieważ nacjonalistyczna partyzantka ukraińska ze względu na sojusz z nazistami i okrucieństwo wobec cywilnej ludności zasłużyła na oczywistą antypatię ze strony Polaków, władza wizerunek Świerczewskiego umieściła na banknocie 50-złotowym i budowała własny mit bohaterskiej walki z UPA za sprawą powieści Jana Gerharda “Łuny w Bieszczadach”, co stała się kanwą filmu “Ogniomistrz Kaleń” Ewy i Czesława Petelskich. 

Później Bieszczady kojarzyły się z akcjami harcerskimi oraz szlakami mniej zadeptanymi niż tatrzańskie, stały się też areną akcji kolejnego, wybitnego tym razem filmu – “Domu złego” Wojciecha Smarzowskiego. Teraz zaczynają być miejscem odnajdowania przez Polaków i Ukraińców zagubionych korzeni, przy czym warto pamiętać, że pozostawały też “małą Ojczyzną” dla Żydów i osadników niemieckich a także Łemków i Bojków. Tyglem narodowości żyjących w Rzeczypospolitej, cesarstwie Austro-Węgier i odrodzonej Polsce, aż kolejni okupanci zaczęli tamtejszą ludność mordować i wysiedlać a społeczności etniczne szczuć na siebie nawzajem. Do dzisiaj jednak najbardziej żywotny pozostaje wizerunek dzikich Bieszczadów, takiego polskiego Yellowstone.

“Ruiny spalonych wsi po akcji “Wisła”, pozostałości leśnych bunkrów, wtórnie dziczejąca przyroda, wilki, niedźwiedzie… To wszystko było dla wielu bardzo fascynujące, miało posmak tajemnicy, zalążka rodzącej się przygody (..). Niemało osób chciało zostać traperami, kowbojami (..)” – wylicza w wywiadzie sprzed paru lat Krzysztof Potaczała [4]. Zamieszkały w Ustrzykach Dolnych autor w “Tak blisko…” wcale wspomnianego stereotypu nie rozbija, można raczej powiedzieć, że go przepracowuje. Z fotograficzną dokładnością odtwarza jak przez ponad sto ostatnich lat zmieniał się świat bieszczadzki. Raz w formie łagodnej ewolucji, kiedy indziej w postaci nawałnicy równie gwałtownej jak tamtejsze burze.

Czas jest znów wojenny, cieszyć się więc wypada (podobnie jak w wypadku “Empuzjonu” Olgi Tokarczuk, którego bohater, chociaż sprzed 109 lat, też pochodzi ze Lwowa), że inter arma non silent musae, wbrew powiedzeniu starożytnych muzy wtedy nie milczą. Autor, który ostatnią kropkę w “Tak blisko, tak daleko” stawia po upływie pięciu tygodni od rosyjskiej inwazji – niczego nie przesądza. 

Napotkany w Libuchorze po ukraińskiej stronie Bieszczadów “(..) ostrzyżony na zapałkę kilkuletni chłopiec w dresie i klapkach ćwiczy żonglerkę piłką. Ma na imię Petro i  zwierza się, że chciałby kiedyś grać jak Arkadij Szewczenko, najsłynniejszy ukraiński piłkarz. Na dowód swoich niemałych już umiejętności Petro kilkanaście razy z rzędu podbija futbolówkę głową” [5]. 

Autor “Tak blisko, tak daleko” pozostaje jednak wierny zasadzie, że los tego chłopaka obchodzi go bardziej, niż plany możnych tego świata: Wołodymyra Zełenskiego, Mateusza Morawieckiego czy nawet samego  Władimira Putina. I jeśli nam się to udziela, nic w tym złego. Chociaż nie wiemy, gdzie dzisiaj podbija swoją piłkę bohater Potaczały: w ośrodku dla uchodców w podwarszawskich Święcicach czy wciąż u siebie, zanim przerwie mu syrena, obwieszczająca alarm bomowy. Ale również za sprawą takich książek jego los nie jest nam obojętny.  Jeśli nawiązać do tytułu, raczej bliski, niż daleki.  Cieszyć się więc wypada, że reporterski refleks Krzysztofa Potaczały, podobnie jak pisarska wyobraźnia Olgi Tokarczuk czy Andrzeja Stasiuka (ten ostatni swój “Przewóz” napisał jeszcze przed eskalacją konfliktu za wschodnią granicą, poniekąd nastroje wyprzedzając), nadąża za empatią i pozytywnymi emocjami, które Polacy w niedawnym czasie objawili wobec swoich słowiańskich sąsiadów.  

[1] Krzysztof Potaczała. Tak blisko, tak daleko. Bieszczady po drugiej stronie granicy. Prószyński i S-ka, Warszawa 2022, s. 212-213
[2] ibidem, s. 213
[3] ibidem, s. 140-141
[4] PRL o smaku przygody. Rozmowa Grzegorza Bożka z Krzysztofem Potaczałą. “Dzikie Życie” nr 10, październik 2015
[5] Krzysztof Potaczała. Tak blisko, tak daleko… op. cit, s. 228

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 5

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here