czyli o tym, kto w Senacie trzyma kierownicę
Źle się bawią w Senacie. Wicemarszałek Michał Kamiński ujawnił, że biurokraci z “izby refleksji” nakłaniali jego kierowcę, by na niego donosił. Kiedy ten odmówił – grożono mu, że już nie będzie go woził. Wyjaśnień w tej sprawie zażądała inna członkini władz Senatu Magdalena Biejat.
Jeszcze w poprzedniej kadencji działo się tam zupełnie inaczej. Ówczesny marszałek Senatu Tomasz Grodzki okazał się jedynym polskim politykiem, którego w jego gabinecie odwiedziła po przyznaniu jej Literackiej Nagrody Nobla Olga Tokarczuk. Po spotkaniu zaimprowizowano briefing prasowy. Panowała podniosła atmosfera i klimat nadziei.
Nie tylko dlatego, że wybory parlamentarne jesienią 2019 roku po raz pierwszy w niedługiej wprawdzie historii odnowionej polskiej demokracji przyniosły podział władzy: głosowanie do Sejmu wygrało PiS, uzyskując tam samodzielną większość, za to do Senatu zwyciężył sojusz ugrupowań demokratycznych, które postanowiły nie wystawiać kandydatów przeciwko sobie nawzajem, by nie rozbijać głosów – tylko mozolnie uzgodniły ich w każdym okręgu.
Wyłoniony tą drogą marszałek Grodzki zadbał o to, by Senat stał się nie tylko przyczółkiem ówczesnej opozycji, ale areną istotnych spotkań i wydarzeń. W gmachu odbywały się konferencje z udziałem zarówno parlamentarzystów jak autorytetów społecznych i ekspertów zewnętrznych z różnych dziedzin. Dotyczyły m.in. pomocy dla Ukrainy, sytuacji w ochronie zdrowia, wyzwań infrastrukturalnych czy przyszłości energetyki. Ale też historii najnowszej (jak na przykład debata dotycząca 40. rocznicy powołania kierownictwa podziemnej Solidarności: Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej). Kontrastowało to z zupełnym uwiądem po pisowskiej czyli sejmowej stronie gmachu parlamentu, gdzie nie działo się literalnie nic poza “jazdą obowiązkową” czyli uchwalaniem byle jakich zwykle ustaw najczęściej przy partyjnej dyscyplinie.
Smutne następstwa wygranych wyborów
Jak na ironię, kres pozycji Senatu jako miejsca ciekawych zdarzeń przyniosło podwójne już zwycięstwo ugrupowań demokratycznych – w wyborach do obu izb parlamentu – z 15 października 2023 r. Miarą tego paradoksu pozostaje fakt, że zręby tej wygranej wykuwano w znacznej mierze w godnej w kadencji 2019-24 tego miana “izbie refleksji” właśnie. Jednak gdy zdejmowano już wyborcze plakaty, marszałkiem Senatu w miejsce Tomasza Grodzkiego, którego nie znosi Donald Tusk, została Małgorzata Kidawa-Błońska, zaś w izbie przestały mieć miejsce zdarzenia istotne z perspektywy przyszłości kraju.
Nawet konferencji teraz odbywa się niewiele, zresztą dziennikarze poza tymi, których uznaje się za swoich (żurnalistka z koncernu TVN poufale i po kumotersku nazywa panią marszałek “Kidawką”) nie są nawet o nich zawiadamiani: zresztą na ścianie wisi tablica elektroniczna, więc mogą sobie tam sprawdzić. Za co zaś biorą pieniądze pracownicy senackiego biura prasowego, to już pytanie do marszałkini Kidawy-Błońskiej. Kto bogatemu zabroni…
Była już inwigilacja opozycji, czas na szpiegowanie koalicjanta
Niestety, przy okazji afery, ujawnionej przez wicemarszałka Michała Kamińskiego dowiedzieliśmy się, za co biorą pieniądze funkcyjni z kancelarii Senatu. Jeden z dyrektorów próbował skłonić kierowcę wicemarszałka Kamińskiego, żeby na niego donosił. Powiadamiać miał dokąd on jeździ i z kim się spotyka, także o stanie jego zdrowia, co zalicza się już do informacji chronionych – była o to spora i uzasadniona awantura za pisowskich rządów w kraju. Kiedy szofer odmówił, postraszono go, że już wicemarszałka wozić nie będzie. A do Kamińskiego z awanturą o ujawnienie podobnych praktyk zadzwoniła Kidawa-Błońska w czasie, gdy jadł kolację w rodzinnym gronie. Jak rzecz ujmuje wicemarszałek, zwierzchniczka jego wręcz “darła się”, chociaż nawet cytowanie tych słów zatrąca o obrazę majestatu. Odłóżmy jednak żarty na bok, bo do skeczu całego już łańcucha przytoczonych tu incydentów nie da się sprowadzić, a wynikają z nich wyjaśnienia prawidłowości całkiem poważnych.
Znajdujemy więc odpowiedź na pytanie, dlaczego Senat przestał być w polskiej polityce miejscem ciekawym. Bo zatrudnieni tam biurokraci, marnej jak widać jakości, zamiast pracy, jaką świadczyć powinni za niezłe przecież pensje im wypłacane, zajmują się zlecaniem szpiegowania wicemarszałków – czyli swoich szefów po prostu. Szkodliwość społeczna podobnych praktyk pozornie tylko wydaje się znikoma. Nie po to przecież senatorów wybieramy, by potem swojej zwierzchności mieli na nich kablować utrzymywani z naszych podatków pracownicy senaccy.
Cześć i chwała kierowcy Kamińskiego, za to, że kapowania odmówił. Teraz państwo polskie musi mu zapewnić ochronę należną sygnaliście, skoro stać je na opłacanie goryla dla tyleż nienawistnej co zamożnej prokuratorki Ewy Wrzosek, ze środków podatniczych, bo przecież nie w ruletkę wygranych, nawet tę rosyjską, gdzie jak wiadomo, stawki pozostają najwyższe ale ponoszone ryzyko również.
W latach 90. mieliśmy do czynienia z tyleż głośną, co dętą sprawą domniemanej inwigilacji opozycji, praktykę taką przypisywano rządowi Hanny Suchockiej, generalnie raczej niemrawemu. Teraz – jak się okazuje – jeden koalicjant inwigiluje drugiego. Bo przecież Kidawa-Błońska reprezentuje KO, zaś wicemarszałek Michał Kamiński Trzecią Drogę, a w niej Polskie Stronnictwo Ludowe. Ugrupowania te współtworzą zarówno rząd jak parlamentarną większość. W tej opowieści serio od buffo trudno oddzielić. Wbrew pozorom jednak afera pozostaje całkiem poważna. Nakłanianie do donosicielstwa w demokracji nie stanowi sprawy błahej. Tak uznała również wicemarszałkini Senatu Magdalena Biejat (Nowa Lewica), domagająca się wyjaśnienia “afery szoferskiej”. Zamieść sprawy pod dywan już się nie uda, zresztą dywany w senackiej części parlamentu… wyjątkowo marne. Charakterystyczne, że za niedoszłą “drajwerską inwigilację” obarcza się odpowiedzialnością marszałkinię z najsilniejszej partii koalicji rządzącej, zaś wyjaśnień domagają się przedstawiciele obu pozostałych formacji, współtworzących rząd.
I nie da się nikogo zbyć przywoływaniem starego dowcipu o stopniowaniu: wróg, przeciwnik, partner koalicyjny, jeszcze z czasów współrządzenia Sojuszu Lewicy Demokratycznej z PSL. Nie da się ukryć, że cała afera śmieszy, ale przede wszystkim powinna niepokoić. Urzędnicy senaccy zatrudnieni na rachunek polskiego podatnika powinni przecież senatorom w tym wicemarszałkom pomagać w pracy, a nie szkodzić im w imię nieczytelnych dla opinii publicznej międzypartyjnych rozgrywek lub osobistych antypatii szefów. Już licealistów na lekcjach wiedzy o społeczeństwie uczy się przecież, że organy państwa działają na podstawie przepisów prawa. A nie cudzego widzimisię.
Najbardziej kuriozalne okazują się w tym wypadku wyjaśnienia marszałkini. Kidawa-Błońska utrzymuje bowiem, że chodzi o usprawnienie pracy kierowców. Zaś podlegli jej urzędnicy próbują się wyłgać, na razie jeszcze nieoficjalnie, że ich zadaniem pozostaje kompletowanie informacji, dotyczących obecności członków senackiego prezydium na posiedzeniach i stąd zainteresowanie ich sprawami zdrowotnymi. Nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać.
W izbie refleksji czas teraz… na refleksję właśnie. Albo będzie niedobrze, po prostu. I zamiast szczytnych cytatów z Andrzeja Frycza Modrzewskiego, przywoływanych w czasach marszałkowania prof. Tomasza Grodzkiego, nowym mottem – na razie senackiej biurokracji tylko, bo na szczęście nie samych parlamentarzystów – stanie się: donoś na szefa, bo inaczej daleko nie zajedziesz. Aż strach pomyśleć, kto tam naprawdę kierownicę trzyma… Bo przecież w prawość marszałkini ani na chwilę nie przestaliśmy wierzyć w trakcie pisania tego skromnego szkicu, podobnie jak – wciąż mam taką nadzieję – również Państwo podczas jego lektury…