O pomoc dla powodzian zaapelowała noblistka z literatury Olga Tokarczuk, która ma dom na dotkniętych przez żywioł terenach: przyznała zresztą, że długo nie zdawała sobie sprawy ze skali kataklizmu, bo wyłączono jej prąd i nie miała dostępu do przekazów telewizyjnych ani internetu.
Podobne wezwanie wystosował srebrny medalista olimpijski z Paryża siatkarz Bartosz Kurek, którego rezydencja została zalana. Zaś żona mistrza siatkówki wzruszyła internautów zdjęciami uratowanych przez nią z toni powodziowej małych kotów. Bohaterem został również pan Robert, który wskoczył do wody i uratował czyjegoś owczarka niemieckiego, zmytego przez falę z mostu, na którym zwierzę szukało schronienia.
Polacy znani i rozpoznawalni zwykle zdają egzamin z odpowiedzialności w tych ciężkich dniach, ale powszechna sympatia kieruje się przede wszytkim ku ratownikom, strażakom, wojskowym i lekarzom, na co dzień zmagającym się z żywiołem.
Kiedy Donald Tusk wystąpił na konferencji prasowej wspólnie z Jerzym Owsiakiem, miało się wrażenie, że to inicjator akcji charytatywnych wspiera premiera a nie odwrotnie. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy przeznaczyła zebrane wcześniej środki na bieżące potrzeby powodzian.
Pamiętają o nich ludzie z całej Polski, masowo zgłaszając się do punktów zbiórek z rozmaitymi produktami: od butelek z czystą wodą poprzez środki czystości po firmowo zapakowaną żywność. Warszawiacy często w lidlu czy biedronce robią zakupy podwójne: na potrzeby własnego gospodarstwa domowego i dla powodzian.
Za wcześnie na odpowiedź, czego za sprawą kataklizmu powodzi dowiemy się o nas samych. Brudna woda z pewnością nie jest lustrem, w którym można się przejrzeć. Nie ulega jednak wątpliwości, że gdy wysoka fala opadnie – to, co zobaczymy może nas zaskoczyć. Zapewne Polska nie będzie już – pod wieloma względami – taka jak przedtem.
Solidarni wobec zagrożenia
Podobny efekt przyniosły dwa poprzednie nieprzewidziane zdarzenia, niosące za sobą cały pakiet zagrożeń dla normalnego i bezpiecznego życia Polaków: pandemia koronawirusa oraz wybuch pełnoskalowej wojny na sąsiadującej z nami Ukrainie. COVID-19 przyniósł za sobą wiele “ponadnormatywnych” jak z koniecznym dla precyzji cynizmem określa je służba zdrowia, zgonów – ale na plagę wirusa z Wuhan zareagowaliśmy również upowszechnieniem pomocy sąsiedzkiej i mnóstwem nacechowanych empatią zachowań, chociaż zasmucającym faktem stały się również gorszące dla zwykłych Polaków szczepienia celebrytów poza ustaloną kolejnością oraz nielegalne zarabianie na pandemii przez beneficjentów pisowskiej władzy (afera respiratorowa). W wypadku agresji Kremla na Ukrainę niebezpieczeństwo okazało się mniej bezpośrednie ale jednak nie iluzoryczne, o czym świadczą spadające na terytorium Polski rakiety (jedna z nich zabiła w Przewodowie dwóch cywilnych mieszkańców) i drony oraz trafiające się tu i ówdzie oznakowane cyrlicą znaleziska, co potem okazały się balonami meteorologicznymi. W tym wypadku Polacy zareagowali na zagrożenie ze wschodu największym od czasów mobilizacji wokół pierwszej Solidarności obywatelskim pospolitym ruszeniem na rzecz pomocy uchodźcom ukraińskim, co zyskało nam podziw wolnego świata. A zarazem zwolniło atlantyckich i europejskich sojuszników z odpowiedzialności za humanitarną stronę wojny obronnej, jaką toczą rodacy Wołodymyra Zełenskiego.
Oba traumatyczne doświadczenia, natychmiast przetworzone w zadaniowe odrodzenie więzi społecznych, które wydawały się należeć już do przeszłości – poskutkowały również niespodziewanie wzmożonym zainteresowaniem Polaków życiem publicznym. Objawiło się to cudem masowego, najwyższego od premierowych dla demokracji i niepodległości wolnych wyborów ze stycznia 1919 r, których już nikt pamiętać nie może – udziału Polaków w powszechnym głosowaniu do parlamentu z 15 października ub. r. O cudzie mówić trzeba dlatego, że socjologowie nie potrafią rekordowej 74-procentowej frekwencji do końca wytłumaczyć. Nie potrzeba jednak ekspertów, by powiązać ją z odnowieniem poczucia wspólnotowych więzi w walce z wirusem i powszechnej akcji pomocy ukraińskim wygnańcom. Wynik wyborów okazuje się dla historycznego niewątpliwie formatu wydarzenia z 15 października 2023 r. paradoksalnie może sprawą drugorzędną, zwłaszcza, że nie został skonsumowany w postaci spektakularnego renesansu polskiej demokracji. Co prawda do władzy doszły siły mniej gorszące, niż przed tą datą rządziły, ale obietnic nie zrealizowano, a w następnych powszechnych głosowaniach – do samorządów, niby ludziom najbliższych i najlepiej ocenianych oraz Parlamentu Europejskiego – także frekwencja powróciła do normy. Jak mawiał niezapomniany komentator piłkarski Jan Ciszewski: – Proszę państwa, wróciliśmy z dalekiej podróży.
Nie umniejsza to w niczym rangi wrocławskiego Jagodna jako symbolu dopominającej się po niemal 35 latach o swoje polskiej demokracji I słynnej pizzy, dostarczanej gratis wystającym w kolejkach do urn obywatelom przez ludzi dobrej woli, polskich przedsiębiorców.
Zapewne również obrona innych dzielnic Wrocławia przed wysoką powodziową falą stanie się symbolem i znakiem nowego początku. Nawet jeśli miałby potrwać równie krótko jak może nie euforia ale widoczne samozadowolenie po kolejnym po 1956 r. Polskim Październiku, tym razem datowanym na zapowiadający się jako niepozorny rok 2023.
Na razie jedna obserwacja nie ulega wątpliwości: powszechna pomoc dla powodzian, uruchamiająca mnóstwo pozytywnych reakcji potwierdza, podobnie jak wcześniejsze reakcje na pandemię i nie tyle samą wojnę na Ukrainie, co masowy exodus tamtejszej ludności – potwierdza utrwaloną opinię, że Polacy najpiękniej mobilizują się i jednoczą w chwilach zagrożenia.
I tylko politycy… jak zawsze
Co nie dotyczy jednak klasy politycznej, przerzucającej się odpowiedzialnością i oskarżeniami. Ale w tych dniach politycy znaleźli się na marginesie zainteresowania.
Zresztą żadna to niespodzianka, wystarczy porównać notowania strażaka czy nawet pielęgniarki z ocenami wystawianymi posłom i ministrom w rankingach szacunku społecznego.
Są to jednak kwestie oczywiste. Polacy, tak bardzo przecież przywiązani do swobód demokratycznych, nie zareagowali sprzeciwem na wprowadzenie w trzech miastach i kilkunastu powiatach trzech południowych województw ograniczającego je niewątpliwie stanu klęski żywiołowej. Nie dlatego przecież, że decyzję podjęli politycy kojarzeni od dwóch dekad z obroną demokracji. Jak się okazuje pojęcie wyższej konieczności nie jest dla Polaków frazesem ani abstraktem.
W tej sytuacji warto zapewne odkurzyć inną kategorię – racji stanu, do której jako ostatni z czołowych polskich polityków odwoływał się mecenas Jan Olszewski. I nie oznaczała ona wcale pięknoduchostwa, skoro to właśnie jego rząd osiągnął pierwszy po zmianie ustrojowej wzrost gospodarczy, w tej materii rzeczywiście – zgodnie z obietnicami – dokonując przełomu. I to w sferze najtrudniejszej, bo ludzkiej świadomości: dla milionów ludzi stanowiło to dowód, że warto było zmieniać ustrój. Paradoks sprawił, że to przełamanie zawdzięczamy premierowi, który utrzymywał, że sam na gospodarce się nie zna. Sukces zawdzięczał doborowi współpracowników ponad podziałami na polityczne obozy i szkoły ekonomicznego myślenia: zapracowali na niego ministrowie pracy Jerzy Kropiwnicki i finansów Andrzej Olechowski oraz główny doradca gospodarczy Dariusz Grabowski. Olszewski swój cel zrealizował, chociaż władzę sprawował zaledwie przez pół roku: podczas gdy Donald Tusk rządzi już dziesiąty miesiąc. Zapewne jednak premier wie, że będzie teraz oceniany przede wszystkim za skuteczność walki z powodzią.
Zdawał sobie z tego sprawę już Jerzy Buzek, kiedy stawał na warszawskim Wale Miedzeszyńskim i osobiście diagnozował stan przygotowań do przyjęcia przez umocnienia stolicy fali kulminacyjnej. Ówczesna ekipa, której jak mecenasowi Olszewskiemu wzrost gospodarczy na plus trzeba zapisać przeprowadzenie jedynej w pełni udanej z wielkich reform,samorządowo-administracyjnej, realizującej zapowiedź, że “szliśmy po władzę po to, żeby ją oddać ludziom” – uprzednio do tej władzy doszła za sprawą arogancji poprzedników. Symbolem tej ostatniej stała się wypowiedź premiera z SLD, Włodzimierza Cimoszewicza, że powodzianie mogli się wcześniej ubezpieczyć. A chodziło o kataklizm, później nazwany “powodzią stulecia” (1997 r.).
Główny ciężar walki z tą obecną dźwiga jednak na sobie władza najbliższa ludziom – i jak sondaże pokazują – najlepiej oceniana przez obywateli: samorządowa. Dobitnie brzmi więc głos burmistrza Serocka wybranego na to stanowisko ponownie i w pierwszej turze, z wynikiem lepszym niż odnotował Rafał Trzaskowski w Warszawie, bezpartyjnego Artura Borkowskiego. Wskazał on, że wreszcie czas zadać kłam znanemu przysłowiu, że mądry Polak po szkodzie. Dopiero. Tyle, że podobna świadomość nie okazuje się powszechna na szczeblach władzy wyższych od samorządowego, jak wskazuje choćby los ustawy o obronie cywilnej: poprzednicy z PiS wykreślili ją faktycznie z ustawy o obronie Ojczyzny, co nazwę wprawdzie ma piękną, ale napisana jest fatalnie, zaś następcy z Koalicji 15 Października nowej nie zdążyli jeszcze uchwalić, bo na gotowe już regulacje zżymało się Ministerstwo Finansów. A powódź na uzgodnienia resortowe zaczekać nie chciała, taki pech. Do historii przejdzie również wypowiedź Andrzeja Dudy, że prezydent uda się na tereny objęte powodzią, kiedy już będzie tam bezpiecznie. Oby zdążył przed końcem kadencji.
I to drugi wniosek z obecnej sytuacji, obok pochwały jednoczenia się Polaków w pomocy poszkodowanym: zwłaszcza w chwili próby okazuje się, podobnie jak w pandemii i akcji pomocy Ukraińcom, jak słabe mamy państwo, za to silne społeczeństwo, odporne i skłonne do wspólnotowych zachowań. Lekcja z powodzi nie zaskakuje więc szczególnie swoimi dostępnymi już konkluzjami. A jak przełożą się one na zachowania społeczne, przekonamy się zapewne na długo po tym, jak wielka woda opadnie.