Nie wystarczy być prozachodnim zwolennikiem demokracji. Trzeba jeszcze umieć rządzić – taki wniosek płynie z faktu, że Maia Sandu nie wygrała w pierwszej turze wyborów prezydenckich w Mołdawii. Chociaż zarazem jej rodacy zagłosowali, wprawdzie minimalną większością, za przystąpieniem do Unii Europejskiej.
Urzędująca prezydent Maia Sandu z Partii Działania i Solidarności uzyskała 42,3 proc poparcia, zaś dawny prokurator generalny Alexander Stoianoglo z Partii Socjalistów ponad 26 proc głosów. To oni spotkają się w drugiej, decydującej turze. Szansom coraz mniej popularnej Sandu nie sprzyja fakt, że trzecie miejsce zajął prorosyjski podobnie jak Stoianoglo dawny mer Bielc, Renato Usatii z 14 proc a ona sama w całej stawce pozostawała jedyną proeuropejską kandydatką, nie ma więc od kogo wyborców pozyskiwać. Pomimo, że w równolegle z wyborami prezydenckimi przeprowadzonym referendum Mołdawianie opowiedzieli się za akcesją do Zjednoczonej Europy.
Maia Sandu jak Hanna Suchocka
Pouczanie Mołdawian przez “starą Europę” do której i Polska się zalicza nie ma większego sensu, ponieważ negatywna reakcja obywateli na pierwszą kadencję pani Sandu nie oznacza blankietowego poparcia dla jej prorosyjskiego rywala. Podobnie jak odwołanie marnego rządu Hanny Suchockiej w 1993 r. oznaczało tylko jego sprawiedliwą ocenę, a nie aprobatę dla hasła “komuno wróć”, tym bardziej, że za wotum nieufności dla najsłabszego z postsolidarnościowych gabinetów, które zgłosił Alojzy Pietrzyk, zagłosowali wtedy zarówno posłowie Konfederacji Polski Niepodległej jak NSZZ “Solidarność”. Nie oznaczało to destrukcji demokracji przez byłych komunistów – jak próbuje się dziś na Zachodzie tłumaczyć brak wyboru pani Sandu w pierwszej turze – lecz właśnie zwycięstwo tego ustroju, o którym Winston Churchill powiedział, że ma same wady, ale jednak nikt nic lepszego od demokracji nie wymyślił. A jej podstawę stanowi ocena polityków przez obywateli. Właśnie się dokonała w Mołdawii, jak kiedyś w Polsce.
Mołdawianie podobnie jak my udzielili masowego wsparcia ukraińskim uchodźcom wojennym. Nieważne okazało się, że Mołdawia pozostaje najuboższym państwem Europy (pod względem zamożności wyprzedziła ją nawet Albania) a z 4,3 mln jej ludności jakie liczyła w momencie rozpadu Związku Radzieckiego pozostało w kraju 2,6 mln. Reszta nie wymarła oczywiście (chociaż liczba zgonów od lat przewyższa statystyki urodzeń) lecz udała się “za chlebem” za granicę. Niedawno wybitny bułgarski politolog Ivan Krastev daleki od radykalizmu i słynący z trafnych ocen porównał ubytek demograficzny państw basenu czarnomorskiego do strat wojennych. Pomimo licznych przeciwności Mołdawianie podobnie jak Polacy otworzyli przed ukraińskimi sąsiadami serca, drzwi domostw i portfele. Przy okazji dowiedzieli się od nich, jak wyglądają szczegóły “pełnoskalowej” rosyjskiej agresji.
Jeśli teraz większość z nich w pierwszej turze wolała prorosyjskich kandydatów (elektorat negatywny Mai Sandu przewyższa 50 proc) a nie urzędującą panią prezydent, to wina proeuropejskich kandydatów, a nie społeczeństwa. Przerabialiśmy to w Polsce, kiedy w reakcji na twardy fakt społeczny, że po roku zmian ustrojowych Polacy woleli, żeby w drugiej turze wyborów prezydenckich rywalem Lecha Wałęsy stał się enigmatyczny Stanisław Tymiński a nie urzędujący premier Tadeusz Mazowiecki – a komentatorzy a jakże liberalni i demokratyczni utrzymywali wtedy, że “społeczeństwo nie dorosło”. Do czego? Do demokracji właśnie.
Dorośli do niej Mołdawianie, czego dowodzi humanitarna pomoc dla uchodźców ukraińskich i wybór Unii Europejskiej w referendum (za opowiedziało się 50,3 proc jak wynika ze zliczenia 99 głosów).
Wzięli też pod uwagę, że od rozpoczęcia przez Rosję pełnoskalowej wojny z Ukrainą w Mołdawii opłaty za gaz wzrosły siedmiokrotnie, trzykrotnie zaś podrożała energia elektryczna. Głosowali byście Państwo na prezydenta, który by do tego dopuścił, bo wszystkiego co złe jednak na Władimira Putina zwalić się nie da, choć jak wiemy u nas entuzjaści prezesa Narodowego Banku Polskiego Adama Glapińskiego mówią nawet o “putin-inflacji”. Dodatkowo nikt przed pierwszą turą nie uspokoił mołdawskich wyborców, że Zachód nie dopuści do aneksji ich kraju przez Rumunię nawet w razie zwycięstwa tam sił nacjonalistycznych, bo w wielu mieszkańców Kiszyniowa zachodni sąsiedzi wzbudzają podobny i uzasadniony tym samym lęk co Niemcy u warszawiaków. Wzmocniło to ludzi Kremla.
Rezultatu pierwszej tury nie tłumaczy praktyka kupowania głosów, zwykle za 25 euro czyli równowartość naszego stuzłocisza, na partie rosyjskie, przez wysłanników zbiegłego z kraju oligarchy Ilona Sora: bo też ile głosów można w podobny sposób pozyskać? Lepszym sposobem wytłumaczenia tego, co już się stało i prognozowania, co się może wydarzyć, okazuje się próba zrozumienia Mołdawian. Zwłaszcza, że daleko do nich nie mamy.
Doskonale pamiętam, jak w marcu 1992 r. jako kierownik działu krajowego gazety “Obserwator Codzienny” uczestniczyłem w kolegium redakcyjnym. Z ogromnego ekranu telewizora zawieszonego na ścianie i nastawionego na CNN spoglądały na nas iluminatory czołgów. Właśnie rozpoczęły się ocierające się o wojnę domową starcia na Naddniestrzu miejscowych wspieranych przez Rosję separatystów z mołdawskimi siłami rządowymi. Ktoś, zapewne szef zagranicy Leszek Jesień – ten sam, którego polityczną karierę w kilkanaście lat później zakończył wyciek nazwanej jego imieniem tajnej notatki z kancelarii premiera Kazimierza Marcinkiewicza – zgłosił to jako temat. Inny zakpił, że być może na czołówkę.
A ja, zwykle na kraju skupiony, odezwałem się spokojnie: – Spójrzcie na mapę, jak to blisko od nas.
Spojrzeli i dali na pierwszą stronę…
Nie wiem, co miał w szkole geografii Donald Tusk, ale chyba dostateczny z minusem, skoro teraz, już po pierwszej turze, pisze na platformie, nie tej Obywatelskiej, tylko X: “Rozwścieczyć Moskwę. Zaimponować Europie, raz jeszcze ocalić kraj – taka jest Maia Sandu. Wielka przywódczyni i odważny naród”. Tylko tyle, panie premierze? – chciałoby się spytać. Nawet jeśli pominąć proszącą się o czerwony długopis polonistki składnię i stylistykę, co zadziwia zważywszy, że copywriter Tuska, Igor Ostachowicz w drugim swoim wcieleniu jest cenionym pisarzem – trudno się tu logiki doszukać. Zadziwia to wszystko, zważywszy, że otoczeniu premiera nie brak postaci, zdolnych premierowi uświadomić, że w Mołdawii nie mieszkają, pół na pół, zbuntowane przeciw Kremlowi Ruskie ani Rumuny marzące o rychłej integracji z macierzą, jak to się wydaje bardziej rozgadanym niż roztropnym taksówkarzom – lecz ludzie tacy jak my, tyle, że nieco mniej zamożni, za to lepsze wino wyrabiający. Kochający podobnie jak my wolność oraz marzący o rozwoju i dobrobycie.
Podobny jak Tuska wobec Mołdawian dobrotliwie paternalistyczny sposób myślenia Zachodu wobec Polski z początku lat 80. w swoich niezrównanych “Donosach” bezlitośnie wykpiwał Sławomir Mrożek, cytuję z pamięci: “Do Szanownej Organizacji Narodów Zjednoczonych. Donoszę, że Polacy to też Murzyni, tylko biali. W związku z powyższym należy nam się niepodległość”.
O pożytkach z orientacji w wąwozach Mołdawii
Z perspektywy polskiej Mołdawia nie leży “ubi leones” jak na starych mapach oznaczano ziemie odległe i nieznane.
Do Kiszyniowa jedzie się z Warszawy samochodem 12 godzin, niewiele dłużej niż do Kłodzka czy Świnoujścia. Samolotem mamy tam godzinę i 45 minut.
Splatały się też we wspólne wątki historii losy obu krajów. Każdy, nawet drugoroczny, zna ze szkoły powiedzenie “za króla Olbrachta wyginęła szlachta”. A kto nie tylko nie repetował klasy ale startował w historycznej olimpiadzie, wskaże, że odnosi się ono do klęski poniesionej w wąwozach Mołdawii przez władcę z dynastii Jagiellonów Jana Olbrachta, 26 października 1497, więc akurat rocznica przypada. W trakcie wyprawy tam Polacy najpierw oblegali bez efektu Suczawę. Siły hospodara Stefana III poradziły sobie jednak z interwencją Lachów. Już podczas odwrotu w bukowińskim jarze 80-tysięczna, jeśli liczyć wraz z czeladzią, armia Olbrachta zaatakowana została z tyłu przez wojska mołdawskie ze skutkiem opisanym w znanym powiedzeniu.
To również dowód na to, że gdy wkracza się na cudzy teren, trzeba go najpierw poznać, żeby wiedzieć, czego się tam spodziewać.
Zamiast więc pouczać Mołdawian, którzy tak wiele wycierpieli w toku transformacji i za sprawą wojny ekonomicznej ze strony Kremla po 24 lutego 2024 r, warto wspierać tamtejsze tendencje demokratyczne i proeuropejskie.
Druga tura w Mołdawii odbędzie się 3 listopada. Warto kibicować Mai Sandu pomimo popełnionych przez nią błędów. Ale również i temu, że jej obóz i wszystkie siły prozachodnie wyciągną później wnioski z tego, co się stało. I spróbują rządzić w zgodzie z nastrojami społecznymi a nie radami cyników z zachodniej Europy.
Los globalnej przecież a nie tylko europejskiej konfrontacji z siłami zła, uosabianymi dziś przez Kreml i Putina ale także inne dyktatury: białoruską posyłającą nam barbarzyńców na granicę i irańską, dostarczającą agresorowi dronów, pustoszących ukraińskie miasta – rozstrzyga się teraz nie na konferencji w Berlinie ani na organizowanych za ciężkie pieniądze sympozjach zawodowych obrońców praw człowieka i znanych z zamiłowań do pięciogwiazdkowych hoteli organizacji pomocowych, lecz właśnie w takich państwach jak Mołdawia. W wolnym wyborze ich społeczeństw. Im wcześniej zrozumie to demokratyczny świat, tym większe zyska szanse na zwycięstwo w tej konfrontacji.