“Gazetę Wyborczą” kupuje już tylko 65 tys Polaków, to tylu, co liczba mieszkańców Gniezna lub Chełma Lubelskiego. Na początku lat 90, gdy u Adama Michnika miał się ukazać skandalizujący artykuł Jarosława Kurskiego o Mieczysławie Wachowskim, wówczas głównym totumfackim prezydenta Lecha Wałęsy – naszykowano nadzwyczajny 900-tysięcy nakład. Potem normą pozostawało pół miliona co dzień. 

To prehistoria, rzec by można. Ale jeszcze w 2008 r. sprzedawano “Wyborczej” ponad 400 tys egzemplarzy dziennie. 

 Dane… nieubłagane

Dane Związku Kontroli Dystrybucji Prasy i Polskich Badań Czytelnictwa nie pozostawiają wątpliwości: w grudniu ub. r. Polacy kupowali zaledwie 65 tys egemplarzy “Gazety Wyborczej” dziennie, podczas gdy jeszcze rok wcześniej – 95 tys. Trudno już nawet mówić o spadku, prędzej o tąpnięciu. To różnica jak między liczbą mieszkańców Ostrowca Świętokrzyskiego i Grudziądza. A jeszcze przed trzynastu laty tylu Polaków czytało “Wyborczą” ilu mieszka w Gdańsku…
Nie przestaliśmy odczuwać potrzeby bycia poinformowanym, to dostarczana oferta nas zawiodła. Oczywiście spory wpływ na kryzys popularności najsilniejszego drukowanego dziennika ma konkurencja internetu z jego pluralizmem stu kwiatów i skutecznym zaprzeczeniem – poprzez ujawniające się przy tej okazji bogactwo opinii – wyznawanej półoficjalnie przez koncern z Czerskiej zasady, że to my wiemy lepiej. Przecież nawet w nowym marketingowym haśle (intensywnie promowanym od 2013 r.) “nam nie jest wszystko jedno” zawiera się w domyśle drugie: to my jesteśmy lepsi. Ale Polacy jak zwykle okazali się przekorni…

Dziennik do kochania czy do śledzi zawijania

Spadek sprzedaży najpotężniejszej gazety w kraju nie wydaje się mieć związku z pandemią, skoro springerowski “Fakt” wciąż znajduje dziennie trzy razy tylu czytelników co dziennik Michnika, bo 171 tys. Przecież nie dlatego, że ma lepszych dziennikarzy, albo ciekawsze teksty. Po prostu z powodów, które lepiej zapewne określą socjologowie niż dystrybutorzy lub analitycy rynku prasowego Polacy zaczęli mieć “Wyborczej” dosyć. W rankingach wyprzedza ją zresztą również “Super Express” – 93 tys sprzedaży, a więc tyle co “Wyborcza” przed rokiem.
Michnik ze swoją załogą wciąż dystansują za to inne aspirujące do powagi tytuły: “Rzeczpospolitą” (w grudniu ub. r. znalazła co dzień 41 tys czytelników) oraz “Dziennik Gazetę Prawną” (31 tys). 

Kurskich dwóch? Na psa urok…

Dołowanie – jeśli użyć slangowego określenia – “Wyborczej” przedziwnie dopełnia się ze spadkiem oglądalności TVP mierzonym w innych badaniach (m.in. Nielsena) a zwłaszcza jej przeładowanych propagandą dzienników w tym Wiadomości Danuty Holeckiej jako okrętu flagowego.
Jak się okazuje Polacy czują się zmęczeni nadmiernie upolitycznionym przekazem obu braci Kurskich – prezesa propisowskiej TVP Jacka oraz Jarosława, zastępcy Michnika w “Gazecie Wyborczej”. Bardziej obchodzą nas pandemia i jej następstwa, niż to, którego z brajdaków w końcu będzie na wierzchu…
Paradoksalnie podtrzymywanie plemiennego podziału pozostające w biznesowym i politycznym interesie obu firm medialnych… zraża do nich widza i czytelnika, jak wyniki badań pokazują niezbicie. Niedawni mocarze uwikłani w ideologiczny spór bez przyszłości, zimną wojnę polsko-polską, sami przegrywają z brukowcami (“Faktem” i “Super Expressem”) bądź pod względem wiarygodności z wystrzegającym się polityki “Polsatem”.   

 Prawdziwy koniec wielkiej legendy

Przed pierwszymi wolnymi wyborami w Polsce – samorządowymi w maju 1990 r. – postanowiłem pojechać na spotkanie z kandydatami w podwarszawskich Laskach. Jako człowiek dobrze wychowany zaanonsowałem się uprzednio u przewodniczącego miejscowego Komitetu Obywatelskiego (Solidarność ostatni raz szła wtedy do wyborów jak w czerwcu 1989 r. z jedną listą). Sala gimnastyczna miejscowej szkoły nabita była po brzegi, ludzie siedzieli na parapetach. Ku mojemu bezbrzeżnemu zdumieniu prowadzący zebranie przywitał ceremonialnie “gości z Warszawy: Stefana Bratkowskiego oraz redaktora Łukasza Perzynę z Gazety Wyborczej”. Sala zareagowała gromkimi brawami. Wtedy przekonałem się po raz pierwszy, że nie trzeba zostawać piosenkarzem rockowym, żeby być popularnym, wystarczy reprezentować znaną markę. Po “Wyborczą” do kiosku ustawiały się kolejki, handlowali nią na ulicznych stoiskach zestawionych z łóżek polowych (supermarkety Balcerowicza – mówiło się na nie wtedy) bukiniści na równi z biografiami Stalina i popularnymi poradnikami jak zostać milionerem i odnieść sukces w biznesie a może tytułowa kolejność była odwrotna. 

Nieco wcześniej pojechałem do Konstancina tropić afery budowlane: działacz PAX wzniósł fabryczkę ciśnieniomierzy w otulinie uzdrowiska. Wciśnięty mi na siłę przez biznesmena do reporterskiej torby miernik (pan redaktor sam zobaczy, że to zupełnie nieszkodliwe) zachowałem dla babci, a sam udałem się na obchód po sąsiadach. Zadzwoniłem do furtki pięknej willi. Na hasło “Gazeta Wyborcza” nie znająca mnie ani nie pytająca o legitymację dziennikarską pani w średnim wieku od razu zaprosiła 25-latka w skórzanej kurtce do środka. Posadziła w udekorowanym antykami salonie i poszła do kuchni robić kawę. Wtedy wprawdzie wszyscy bali się wznoszącej fali przestępczości pospolitej, gdzie się dało tam wstawiano domofony i kraty, negatywnie zweryfikowani milicjanci masowo otwierali lukratywne firmy ochroniarskie, ale hasło “Gazeta Wyborcza” otwierało wszystkie drzwi i pozostawało dowodem dobrych intencji. Czasem aż za dosłownie i w sposób dla redakcji kłopotliwy.

Latem tego samego roku dowiedzieliśmy się, że po bieszczadzkich i podkarpackich plebaniach grasuje osobnik, podający się za naszego reportera. Sypiał po parafiach, jadł, co gospodyni nałożyła, pijał, co ksiądz proboszcz polał, a za Bóg zapłać to wszystko. Niepokój pojawił się dopiero wówczas, gdy obiecywane reportaże o duszpasterskich trudach i osiągnięciach odwiedzanych duchownych wcale się na łamach “Gazety Wyborczej” nie ukazały. Do końca jednak zagadki nie rozwiązaliśmy, rysopis bohatera tej podróży za jeden uśmiech po Polsce za wczesnych rządów Solidarności nie pasował bowiem do żadnego z naszych kolegów redakcyjnych…     

Nic nie trwa jednak wiecznie. Wkrótce sam Michnik uznał na łamach “Wyborczej” gen. Czesława Kiszczaka za człowieka honoru. Zaś Unię Demokratyczną a potem Platformę Obywatelską zaczęto nazywać “partiami Gazety Wyborczej”. Elektoratu im od tego nie przybyło, za to gazetę porzucali kolejni czytelnicy. 

Niepowtarzalną atmosferę dawnego żłobka przy Czerskiej budowały: błyskotliwe poczucie humoru Krzysztofa Leskiego, ewangeliczna dobroć Grzegorza Polaka późniejszego biografa Jana Pawła II, perfekcjonizm i święty ogień w oczach Heleny Łuczywo czy wreszcie profesjonalizm Juliusza Rawicza. Wspólnotowe klimaty zastąpione zostały z czasem przez histerię Piotra Pacewicza, knajackie insynuacje Agnieszki Kublik czy uprzedzenia Rafała Zakrzewskiego.

Nastał czas korporacyjnych nawyków i zadęcia, którego symbolem stała się wybujała cena kombajnu do podlewania kwiatów w biurowcu przy Czerskiej, hangarze szpetnym zresztą jak cały młody polski kapitalizm. Pracownikom Agory z czasem w imię oszczędności skasowano darmowe śniadania w stołówce.

Podobno głodni lepiej polują, więc ze szczególną zajadłością agorowi publicyści glanowali – jeśli użyć ich ulubionego w prywatnym dyskursie czasownika – dawnych kolegów z opozycji, którzy w sprawach szczegółowych ośmielali się mieć nieco inne zdanie. O wszystkich racjach przesądził przecież raz na zawsze areopag mędrców z Czerskiej.
Już pod koniec lat 90 zadzwoniłem do Ewy Milewicz z prośbą o ocenę toczącej się kampanii prezydenckiej. – Niestety jestem zmuszona ci odmówić – oznajmiła surowo dawna koleżanka redakcyjna. – Bo źle napisałeś o dziewczynach z Wiadomości.

Rzeczywiście był to czas, gdy krytykowałem służalczość dziennikarzy przejętej właśnie przez postkomunistów TVP, ale nazwisk nie wymieniałem. Jednak uderz w stół, a nożyce się odezwą. Kolejny telefon w tej samej sprawie wykonałem do Moniki Olejnik z radiowej Trójki i… słowo w słowo, usłyszałem od niej tę samą odpowiedź. Jak się okazało, publicystka “Wyborczej” zainicjowała bojkot mojej osoby.

Uznałem, że jej już nic nie pomoże, ale Monikę postanowiłem dowcipnie skarcić. Zadzwoniłem do Grzegorza Miecugowa. Wtedy już w TVN, a nie TVP, udzielił mi jak zawsze głębokiego komentarza o kampanii. Poszedłem do sekretariatu redakcji i zadbałem, żeby jego ocena ukazała się na czołówce “Życia”.

Nazajutrz przeglądając swój dziennik wyobraziłem sobie, jak zawsze próżna do granic śmieszności “Olejna” krztusi się poranną kawą, znajdując w drugiej gazecie kraju tak wyeksponowaną wypowiedź kolegi, wobec którego zawsze miała kompleksy (jak to absolwentka zootechniki wobec filozofa z dyplomem) i jak samej sobie nie może darować nieroztropnej odmowy, która pozbawiła ją podobnego lansu. Styl to człowiek, a pamiętam jak zadufani ludzie Agory, spółki wydającej “Wyborczą” zachowywali się wobec konkurentów. Współzałożyciel “Gazety” a potem “Supra” Grzegorz Lindenberg ostentacyjnie cieszył się w studiu telewizyjnym, gdy upadało “Życie” Tomasza Wołka, jedyny poważny rywal michnikowego publikatora w codziennej walce o serca i umysły Polaków. Dziś jeszcze pamiętam jego słowa: – Dziwię się, że tak późno. W podobnym tonie triumfowali pomniejsi publicyści gazety, przezywanej już wtedy powszechnie “wybiórczą”.

Teraz pozostaje przestrzec przed kopiowaniem ich ówczesnej złej radości. Nie przybędzie nam przecież od tego, że sąsiad ma kłopoty a degrengoladę ostatniej profesjonalnej gazety w Polsce trudno uznać za dobrą wiadomość. Zwłaszcza, że wciąż nie brak na łamach “Wyborczej” autorów wzbudzających szacunek wnikliwością i analitycznym zmysłem jak odkrywca niezliczonych afer PiS-u Wojciech Czuchnowski czy zawsze pierwsza z politycznymi informacjami Justyna Dobrosz-Oracz. Zaś Adam umieścił mnie kiedyś na sławetnej “liście Michnika” w gronie 50 najmniej lubianych przez siebie osób, ale piszę o nim po imieniu, bo też na “pan” nigdy nie byliśmy… 

Zapewne połowa obserwatorów życia publicznego raduje się się dziś, że arogancja koncernu z Czerskiej została skarcona tak spektakularnie przez samych czytelników. Inni frasują się kondycją ostatniego w medialnym mainstreamie szańca demokracji… Emocje warto odłożyć na bok. I zastanowić się, dlaczego tak się dzieje. Nie musi to być wcale opowieść bez morału. 

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 4.7 / 5. ilość głosów 9

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here